Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Jeden z tych dni

Chodziłem po mieszkaniu i nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Chciałem iść na spacer i nieco się dotlenić, ale za oknem padał deszcz. Nie miałem parasola. Mogłem wstąpić do sklepu po parasol, a następnie wybrać się na spacer. Nie wiedziałem czy tego właśnie pragnę. Trwałem w nieprzyjemnym stanie zawieszenia i nie mogłem podjąć właściwej decyzji. Siedziałem chwilę przy oknie i patrzałem na krople wody osiadające na szybie. Spacerowanie w takiej pogodzie to żadna przyjemność. To byłoby jeszcze większe pogrążanie się w smutku. Musiałem jednak wyjść z mieszkania. Ubrałem kalesony, spodnie i poszedłem na spacer do sklepu. Postanowiłem kupić piwo. Samemu po alkohol sięgam w sytuacjach, kiedy nie mam już ochoty na nic innego. Na szczęście ma to miejsce bardzo rzadko. Czytanie książek, oglądanie filmów, pisanie, myślenie – wszystko to robi się lepiej bez alkoholu. Kupiłem tylko dwa piwa. Wróciłem do mieszkania, otworzyłem jedno. Musiałem poszukać adekwatnej muzyki. Włączyłem „Crazy Train” Ozziego Osborna i fantazjowałem, że jestem degeneratem, który samotnie upija się w swoim mieszkaniu. Wprowadzałem się w stan, w którym niby jest w mi wszystko jedno, ale nie miałem zamiaru otwierać drugiego piwa. Chodziło mi jedynie o to, żeby poczuć ten lekki odrealniony stan. Otworzyłem następne piwo z zamiarem wzięcia jednego łyka. Resztę chciałem wylać. Mój plan nie doszedł do skutku. Każdy kolejny utwór muzyczny był zaproszeniem do innego świata. Wizja tego świata była wzmacniania z każdym kolejnym łykiem złocistego trunku. Opróżniłem drugą butelkę, ale wiedziałem, że to już musi być koniec. Nie miałem zamiaru iść do sklepu jeszcze raz. Zacząłem przygotowywać jedzenie do pracy i wkładać naczynia do zmywarki. W trakcie tych czynności zapragnąłem sięgnąć po coś jeszcze. Wyjąłem z szuflady małą szkatułkę, z której wyciągnąłem mały pojemniczek, a z niego małą tabletkę. To był prezent od znajomego, którego spotkałem na imprezie trzy miesiące temu. Dał mi ją i powiedział mi, że ta substancja pomoże mi uporać się z moimi problemami. Kwadrans później tabletka zaczęła działać i przekonałem się, że mówił prawdę. Magnez spowodował, że moje skurcze w łydce odpuściły. Teraz czułem się znacznie lepiej. Przypomniałem sobie jednak, że niewskazane jest spożywanie magnezu na noc, bo może pobudzać. Postanowiłem zaparzyć sobie solidną dawkę melisy. Parzyłem melisę przez dziesięć minut, a następnie zabrałem się do powolnego picia. Podniosłem kubek z herbatką, żeby wypić ostatni łyk, ale wnet mój kubek zaczął się rozpływać, a ręka, którą go podnosiłem wydłużyła się do samej ziemi. Obleciał mnie strach. Poderwałem się z fotela i czułem, że moje nogi zatopiły się w podłodze. Coś wyraźnie było nie tak. Chwilę później już wiedziałem gdzie zrobiłem błąd. Nie powinienem był ustawiać opakowania z melisą zaraz przy opakowaniu z dopalaczem, którego kupiłem na wakacjach we Władysławowie czternaście lat temu. Obydwie substancje wyglądały identycznie. Zrobiłem napar z trzech czubatych łyżeczek. Wiedziałem, że faza może mnie trzymać przez następne dwadzieścia godzin. Zakładając oczywiście, że przeżyję. Przed siódmą musiałem wstać do pracy. Sytuacja nie była najlepsza. Na szczęście moja praca nie wiązała się z żadną odpowiedzialnością. Mogłem iść do niej naćpany.

Mój poranek był dla mnie traumatyczny. Nie byłem w stanie wyjść z mieszkania, bo drogę zagradzały mi jakieś niebieskie kreatury. Groźby i błagania z mojej strony nie pomagały. Smerfy były nieugięte i nie dawały mi przejść. Wywiązała się między nami szarpanina. W pewnym momencie sięgnąłem po kuchenny nóż. Większość pouciekała, ale Osiłka musiałem zabić, bo za bardzo się stawiał. Marudę też zabiłem dla zasady, bo nie lubię malkontentów. Wstyd było mi pokazać się w pracy w takim stanie. Byłem cały od kleistej niebieskiej substancji. Po wejściu do pracy szybko pobiegłem do łazienki. Spędziłem tam piętnaście minut, ale i tak nie byłem w stanie zmyć niebieskich plam ze spodni. Powinienem już dawno zacząć pracę. Pośpiesznie włożyłem na siebie biały kitel, usiadłem za biurko i czekałem na pacjentów. Wiedziałem, że tego dnia nie będę wykonywał, żadnej operacji na otwartym sercu, więc nie miałem żadnych powodów do obaw.

Nagle do mojego pokoju wpadła zestresowana współpracowniczka.

- Panie doktorze, co pan tutaj jeszcze robi? – zapytała z przerażeniem.

- Co mam robić? Siedzę i czekam na pacjentów? – odpowiedziałem kładąc nogi na blat biurka.

- Wszyscy czekamy na pana na sali operacyjnej. Przecież wykonuje pan dzisiaj operacje na otwartym sercu. Wszystko jest już przygotowane.

Cholera, myślałem, że to dopiero za miesiąc. Najwyraźniej zapomnieć ustawić powiadomienia w telefonie. Gdybym był trzeźwy na pewno zestresowałbym się całą sytuacją. Byłem jednak w stanie, w którym nie istniał dla mnie stres. Wszystkie emocje zdawały się rozpływać w jednym wielkim oceanie nierealności. Mogłem wyjawić prawdę, ale w tamtym momencie nie istniała już dla mnie żadna prawda. Postanowiłem, że najlepiej będzie improwizować.

Poszedłem szybkim krokiem na salę operacyjną. Parę razy zgubiłem drogę. W końcu jakaś sprzątaczka zaprowadziła mnie na salę. Wokół mnie ciągle kłębiły się jakieś dziwne osoby. Nie wiedziałem kto jest kim. Lampy raziły mnie tak mocno, że nie byłem w stanie otworzyć oczu. Przed moją twarzą przewijały się różne niewyraźnie i falujące obiekty. Poczułem dotyk czegoś ciepłego i obślizgłego.

- Co to za paskudztwo?! – krzyknąłem.

- To serce panie doktorze – odpowiedziała jakaś kobieta po mojej lewej stronie.

Zacząłem wpatrywać się bardziej intensywnie w czerwony pulsujący obiekt.

- Nie wyglądała jak serce – odpowiedziałem.

Miałem wrażenie jakbym znalazł na się na pokładzie statku kosmicznego. Zdawało mi się, że na sali operacyjnej leżał przybysz z innej planety. Wkręciłem sobie, że mieliśmy poddawać go różnym eksperymentom. Postanowiłem zdać się na instynkt i boską opatrzność. Pewnym ruchem wziąłem za skalpel. Zrobił parę sprawnych cięć. Chwilę późnij serce przestało bić.

- Chyba nie jest pan dzisiaj w najlepszej formie panie doktorze – powiedziała kobieta po mojej lewej stronie wystraszonym głosem.

- Każdy ma czasami słabszy dzień – mruknąłem pod nosem.

- Klient nie będzie zadowolony. To była jego ulubiona świnka morska – kobieta po mojej lewej była wyraźnie zmartwiona.

- Kto operuje serca świnkom morskim? – zapytałem zirytowany.

- Nie może pan zapominać, że świadczymy usługi bardzo zamożnym klientom.

- Po prostu dajcie mu jakąś nową świnkę, pewnie nawet się nie zorientuje.

- Robimy tak za każdym razem, ale tak nie może być cały czas. W końcu ktoś się zorientuje. Jesteśmy zatrudnieni przez prywatną ekskluzywną klinikę weterynaryjną. Jesteśmy profesjonalistami.

Przytaknąłem i wróciłem do swojego kabinetu. Następnie zamknąłem drzwi na klucz i poszedłem spać. Po dwóch godzinach ktoś wybudził mnie z mojego płytkiego i nerwowego snu. Jakiś mężczyzna z kręconym wąsikiem błagał mnie na kolanach, żebym uratował jego mrówkojada. Zrobiłem to i poszedłem spać dalej.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • jesień2018 2 tygodnie temu
    Pokręcone, zaskakujące, fajne! Coś takiego jest w tekście, co pozwala łatwo czuć się w klimat. Jest kilka drobnych błędów, jak zwykle, kiedy tekst jest świeży, no i nie można ubrać ubrania, ubranie się zakłada:)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania