Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!

Jerry

Droga I

 

Słupki “milowe” wyłaniają się z mroku jeden po drugim oświetlane momentalnie mocnymi lampami przednimi klasycznego Chevroleta Impala ’67, by niemal natychmiast z powrotem ze świstem wsunąć się w ciemność za otwartym do połowy bocznym oknem samochodu. Pęd wpadającego przez nie powietrza zagłusza grające cicho radio, wskazówka oryginalnego, klasycznego “budzika” na desce rozdzielczej wychylona jest całkowicie na prawo, przekraczając lekko teoretyczne maksimum jakie stanowi 120 mil na godzinę. Nic dziwnego, silnik pochodzi z nowszego modelu- circa ’85- i ma nieco więcej mocy niż jego pierwotny odpowiednik. Ona kochała to auto. Podobną Impale można było oglądać w jednym z Jej ulubionych seriali, poza tym ogólnie kręciły ją klasyczne samochody. Kupiłem go dla niej, bardziej niż dla siebie, a ona szalała z radości kiedy zobaczyła samochód. Jeszcze zanim wyprowadziła go z garażu na pierwszą przejażdżkę kochaliśmy się na przednim siedzeniu, a potem długo śmialiśmy wtuleni w swoje spocone, nagie ciała gdy żartobliwie nazwała mnie imieniem jednej z postaci z serialu. Cholera, to był dobry dzień.. 

 

W mroku rozmytej, rozdygotanej linii pobocza miga nagle tablica z nazwą jakiegoś miasta, jednak znika zbyt szybko żebym zdążył ją odczytać w całości.. na pewno zaczynała się na Schö… Schönwald? Boże, te niemieckie nazwy.. Nieistotne, spokojny głos cyfrowej nawigatorki płynący z leżącego na siedzeniu pasażera smartfona z pewnością da mi znać kiedy i w którą stronę skręcać, jak również poinformuje, że dotarłem już na miejsce swojego.. przeznaczenia. Tak bardzo chciałbym Ją jeszcze spotkać.. jeszcze choć jeden raz. Obiecała mi to. Muszę wierzyć, że to możliwe. Jeśli nie.. cóż, chyba i tak nie mam zupełnie nic do stracenia. Warto spróbować. Warto.. próbować. Ona mnie tego nauczyła, nie bez trudu wbijając mi ta lekcję do głowy- jednocześnie czyniąc mnie mną i dosłownie ratując mi życie za jednym zamachem. 

 

Spowita ciemnością droga robi się jeszcze mniej wyraźna, rozmyta przez strużki słonej wody spływające powoli po szorstkich od parudniowego zarostu policzkach i skapujące bezwstydnie na wymiętą koszulę. Nieuchronnie wracam znów myślami do tego dnia kiedy zobaczyłem Ją po raz pierwszy. To nie był dla mnie dobry rok. Z perspektywy czasu nie wydaje się aż tak zły- był to wszak rok kiedy poznałem ją, a w porównaniu do wydarzeń ostatnich kilku dni wszystko co doprowadziło mnie wtedy do alkoholizmu, depresji i próby samobójczej wydaje się niewartym wspomnienia marudzeniem rozpieszczonego gówniarza, którym musiałem wtedy być. Uśmiecham się do wspomnienia czegoś co powiedziała: “Wy mężczyźni w pewnym sensie bardzo przypominacie wino. Dojrzewanie zajmuje wam mnóstwo czasu, a nim to nastąpi większość z was zdąży już zgorzknieć lub skwaśnieć.”. Cóż, jako dobiegający trzydziestki menadżer w  sporej korporacji, po wczesnym małżeństwie z lęku przed samotnością i równie wczesnym rozwodzie z braku umiejętności oraz woli komunikacji, z niezłą kolekcją nałogów i złych nawyków z całą pewnością czułem się “dorosły”, ale trudno odmówić Jej racji- nie byłem specjalnie dojrzały. Za takiego się naturalnie uważałem, ale.. to też brzmi teraz jak kiepski żart, z perspektywy czasu. Ha, a nie upłynęło go przecież aż tak wiele. Ileż to było.. Pięć lat- od tego dnia- na plaży? 

 

Dzień, w którym planowałem się zabić

 

Mówią, że nieszczęścia chodzą parami. Nie tłumaczą jednak dlaczego, a przecież powinni- sprawa jest bowiem banalnie prosta. “Nieszczęścia” kradną naszą dumę, nasze zaufanie do ludzi, zaufanie ludzi do nas, odbierają nam siły i motywację do działania, rozpraszają uwagę. W te i inne sposoby czynią nas coraz bardziej podatnymi na kolejne nieszczęścia, wystawiają na żer wiecznie głodnego pecha. Dlatego właśnie mają w zwyczaju chadzać parami, trójkami, jak również w dowolnych innych konfiguracjach numerycznych aż do samego apogeum- tak zwanego pierdolnika absolutnego. To niemal fascynujące, z odpowiednio odległego punktu widzenia, jak łatwo zapoczątkować ten proces. Jak czasem jedna mała porażka niczym kostka domina może obudzić kosmiczną maszynę Rube’a Goldberga i w tak krótkim czasie tak kompletnie rozpieprzyć człowiekowi życie. W moim przypadku owym “potknięciem” był wypad na wieczór kawalerski Bobbyego O. Nie był to może początek wszelkich moich problemów- ale to ostatni pojedynczy punkt w czasie i przestrzeni, do którego można prześledzić tą konkretną spiralę potknięć i chaosu jaki nastąpił później.

 

Na swoje usprawiedliwienie- nigdy wcześniej nie brałem MDMA, zwłaszcza podawanego bezpośrednio z ust i języków ledwie pełnoletnich “tancerek egzotycznych” o niezaprzeczalnie egzotycznej urodzie i uroczych akcentach wskazujących wyraźnie na Indyjskie lub Perskie pochodzenie. Dziewczyny były prześliczne i same całkiem nieźle “porobione”, dość szybko okazało się również, że w zakres ich usług wchodzi sporo więcej niż jedynie striptiz i serwowanie narkotyków z nagiego ciała. Pamiętam, że w pewnym momencie przekląłem się w myślach za nie zdjęcie wcześniej z palca obrączki ślubnej, świadczącej o moim przywiązaniu “na dobre i na złe” do tej jednej, jedynej kobiety- prędko okazało się jednak, że nie stanowiło ono dla nikogo z nietrzeźwych uczestników imprezy żadnego zauważalnego problemu. 

 

Problem stanowił natomiast jeden z filmików, udostępniony w sieci przez któregoś z bliżej mi nieznanych przyjaciół Pana młodego, na którym uwieczniono pijacką wersję tańca drużby i mojego żeniącego się w przyszły weekend kumpla, zaplanowanego na weselną niespodziankę. Bohaterami drugiego planu okazały się moje blade pośladki, pojawiające się na kilka sekund mniej więcej w połowie nagrania. Rytmicznie zaciskają się i rozluźniają podczas gdy wokół nich w drżącym, hipnotycznym tańcu lewitują podskakujące w tym samym rytmie śniade, kształtne stopy i smukłe, uniesione do góry nogi jednej z tancerek. Na jednej z nich, na wysokości kostki, zawieszona jest kolorowa, metalowa bransoletka, migocząca w ultrafioletowym świetle wynajętej loży klubu nocnego. Gdy dobrze się przysłuchać ścieżce audio słychać nawet w pewnym momencie jej rytmiczne pobrzękiwanie- nie wspomniawszy o jej jękach i moich sapnięciach, które wręcz trudno przeoczyć. Oczywiście, zanim skacowany znajomy zdążył zauważyć, co przypadkiem nagrał i usunąć filmik zdążyła obejrzeć go moja- teraz już była- żona, a oprócz niej cała kupa innych ludzi, w tym mój bezpośredni przełożony i połowa współpracowników, że nie wspomnę o wysokim na dwa metry i 15 centymetrów, oraz szerokim na co najmniej tyle samo chłopaku owej “tancerki egzotycznej”. Trudno było mi później pokazać się w biurze, wykorzystałem więc za jednym zamachem cały przysługujący mi urlop, a następnie złożyłem wymówienie planując pożyć trochę z oszczędności i ratować jakoś swój związek ze zranioną i publicznie upokorzoną żoną. Jak pewnie się domyślacie to nie poszło nazbyt dobrze. W międzyczasie zmarł mój ojciec, co być może nie ma bezpośredniego związku z całą resztą… coż. Czasami nieszczęścia po prostu chadzają parami.

 

Gdy wróciłem z pogrzebu po tygodniu urlopu okolicznościowego i podtrzymywania na duchu załamanej matki, byłej żony już nie było w mieszkaniu. Były za to papiery rozwodowe i dość gniewny, pełen żółci list, który szczerze powiedziawszy żałuję że przeczytałem. Nie przeczę jednak- zasłużyłem sobie na niego. Alkohol przyszedł wtedy naturalnie, sam z siebie- gdy tak siedziałem bez zajęcia w pustym mieszkaniu. Już wcześniej trochę zbyt często popijałem, a po odejściu żony i zorientowaniu się ile tak naprawdę dla mnie znaczyła, bez pracy i w zasadzie bez bliższych znajomych- przed którymi sam się odizolowałem upokorzony i złamany.. szybko zdziczałem. W zasadzie byłem na prostej drodze do zostania profesjonalnym menelem, tylko krok dzielił mnie od sikania do butelek, mycia się raz na pół roku i nocowania po klatkach schodowych. 

 

Pewnego dnia zobaczyłem się w lustrze, po naprawdę długim ciągu. I nie tylko zobaczyłem się w lustrze, ale na ciężkim kacu i wciąż trochę pod wpływem grzybków, którymi poczęstował mnie ktoś na plaży poprzedniego wieczora- ZOBACZYŁEM siebie. I zrobiło mi się kurewsko przykro. Postanowiłem ostatni raz doprowadzić się do porządku- wykąpać, ostrzyc, ogolić, wyczyścić paznokcie, pełen serwis… i skończyć z sobą. Samobójstwo było tematem, który od pewnego czasu krążył mi natrętnie po głowie i właśnie wtedy pomyślałem sobie, że to już czas, że to teraz. “Dobre czasy już były, nic więcej mnie nie czeka, staczam się i nie mam nad tym żadnej kontroli- lepiej odejść teraz, zanim jeszcze zrobię komuś krzywdę albo stanę się dla kogoś obciążeniem.” To miało wtedy głęboki sens, wydawało mi się, że to najlepszy pomysł na jaki kiedykolwiek wpadłem. Czułem nawet to osławione poczucie pogodzenia z losem i spokoju w obliczu nicości. Postanowiłem, że upiję się, dorzucę trochę namiętnie kolekcjonowanych prochów ze skrytki w szafce nocnej i zwyczajnie wypłynę wpław w morze, uciekając od lądu tak długo jak starczy mi sił, a potem po prostu się poddam. Wiedziałem, że to nie będzie najprzyjemniejszy sposób- domyślałem się, że mogę zmienić zdanie, “docenić wartość życia”, kiedy będzie już za późno by zawrócić.. i nie przeszkadzało mi to. Chciałem jeszcze na końcu coś poczuć, nawet jeśli miał to być strach- ukarać się za to wszystko co w życiu odwaliłem żeby być kwita ze wszechświatem, a potem otulić się ciemnością i ciszą. Po prostu zasnąć i już więcej się nie budzić. Wziąłem ze sobą koc i gitarę, żeby jeszcze coś sobie pobrzdąkać na koniec, napisałem nawet list.. do dziś pamiętam jego treść: 

 

“Przepraszam, tak bardzo przepraszam. Przykro mi, że nie potrafiłem żyć inaczej, że nie potrafiłem być kimś innym, że tak to się kończy. Ostatnie czego chciałem, to zawieść wszystkich w ten sposób. Dobranoc, żegnajcie.”

 

Miałem w planie posiedzieć sobie na brzegu przez noc, pograć na gitarze, wypić kilka butelek, może zapalić jakiegoś skręta- a jeśli do świtu nie zmienię zdania- zapić wszystkie prochy ostatnim piwem, wetknąć list pomiędzy struny, zawinąć gitarę w koc, żeby nie zawilgotniała od rosy i wybrać się popływać. To wydawało się rozsądne i sprawiedliwe. 

 

Zrealizowałem swój plan niemal do końca. Zaczynało już świtać kiedy zdecydowałem ostatecznie, że nie zmieniłem zdania- odłożyłem więc gitarę, i zgodnie z planem zawinąłem ją w koc. Chciałem zabić siebie, nie gitarę- szkoda niszczyć dobry instrument, który nikomu nigdy w niczym nie zawinił. Wyjąłem z kieszeni małe, papierowe zawiniątko i wysypałem na dłoń tabletki. Kilka MDMA, parę zagubionych guzików pejotlu, jakieś randomowe piguły zdobyte Bóg jeden raczy wiedzieć gdzie i kiedy, oraz danie główne: 7 solidnych (“rekreacyjnych”) dawek oxy- które same w sobie powinny wyprawić mnie na tamten świat, zwłaszcza w połączeniu z alkoholem. Zdecydowanie nie powinienem po tym wszystkim pływać. Ciekawe jaka będzie bombka po takiej kombinacji- zastanawiałem się ważąc tabletki w dłoni i uśmiechając się ponuro do własnych myśli, po czym zrzuciłem z siebie cienki sweter, wymięty podkoszulek oraz spodnie, a krótki list pożegnalny- zapisany na kawałku kratkowanej kartki z zeszytu A5- wetknąłem ostatecznie do prawej kieszeni spodni. Taka ostatnia improwizacja na bazie oryginalnego planu- to chyba powinno być pierwsze miejsce, w którym będą szukać, nie? Zresztą gitara była już i tak zawinięta w koc. 

 

Tchnięty przyjemnym wspomnieniem, postanowiłem zacząć od ecstasy. Pomyślałem, że fajnie będzie jeśli wejdzie pierwsze- będąc już na plaży i patrząc w morze nie chciałem jednak umierać na smutno. Chwyciłem jedną z nich chowając całą resztę z powrotem do zawiniątka i przyjrzałem się jej w bladym świetle wstającego gdzieś za horyzontem słońca. Ten wieczór w klubie nocnym to mógł być początek mojego upadku, ale cholera- to był jeden z rzadkich momentów mojego życia kiedy byłem w pełni szczęśliwy, kochałem siebie, jedno z nielicznych w stu procentach “dobrych” wspomnień, jakkolwiek popieprzone by to nie było. Wetknąłem ją do ust, popiłem łykiem piwa i już wygrzebywałem z papieru drugą, gdy jakiś melodyjny damski głos wybił mnie nagle z rytmu “niewinnym” pytaniem spoza mojego pola widzenia.

 

- Hej, podzielisz się trochę, czy wrzucasz wszystko na raz i idziesz się utopić?

 

Odwróciłem się zaskoczony w stronę głosu napotykając wzrokiem górującą nade mną smukłą, kobiecą sylwetkę. Stała tam, z rękami opartymi o kształtne, kobiece biodra wciśnięte w czarne treningowe legginsy. Musiałem przekonywać się negocjując z samym sobą w myślach, aby oderwać wzrok od obietnicy doskonałego biustu zasugerowanej głębokim dekoltem sportowego topu. Było warto, podążając bowiem do góry szlakiem wyznaczonym przez Jej gładką, długą szyję dotarłem nareszcie do najcudowniejszej twarzy, jaką kiedykolwiek miałem okazję oglądać, otoczonej prostymi, długimi włosami w kolorze ciemnej miedzi.

 

- Eeeeeeem…- nigdy nie byłem mocny w rozmowach z wyjątkowo pięknymi kobietami, co zresztą w retrospektywie mogło być częścią mojego ówczesnego “problemu”, a ta piękna nieznajoma dodatkowo wzięła mnie z zaskoczenia i to w bardzo dziwnym momencie mojego życia. Była piąta trzydzieści nad ranem, w poniedziałek- a ja właśnie miałem się zabić. Nie spodziewałem się w tej scenie innych ludzi, a już na pewno nie kogoś takiego jak Ona. Byłem po prostu oniemiały. Wybuchnęła perlistym śmiechem na widok mojej zmieszanej miny i zapewne maślanego spojrzenia, a brzmienie tego śmiechu i widok Jej- tak pięknej i rozbawionej moją gapowatością… to była natychmiastowa miłość. 

- No, to co tam masz fajnego?- zapytała po chwili, siadając obok mnie na piasku, nie czekając na moją odpowiedź. Bezceremonialnie wyjęła mi zawiniątko z dłoni i wysypała wszystko na własną, po czym spojrzała na mnie lekko zaskoczona, a ten cudowny uśmiech, od którego nie mogłem oderwać wzroku zastąpiły drobne zmarszczki na Jej uroczym nosku i czole oraz spojrzenie pełne… szczerej troski..? Jakby martwiła się o mnie niczym o starego przyjaciela, mimo iż dopiero się poznaliśmy.

- Wow… naprawdę chciałeś się zabić, co?- skrzywiła się patrząc na mnie poważnie.

 

Po tym pytaniu nastała dłuższa chwila niezręcznej ciszy, a chwilowa bańka radości wywołanej nagłym zauroczeniem, podobnie jak zapewne moja mina- zapadały się w sobie z każdą sekundą. Nakryła mnie.. żałosnego, małego człowieczka który przyszedł tutaj, żeby ze sobą skończyć. Czułem się nago, głupio i niezręcznie. Po chwili odwróciła się litościwie i przez dłuższy moment oboje patrzyliśmy w dal, na horyzont, obserwując jak słońce powoli, milimetr za milimetrem wygrzebuje się spod wody na niebo, gdzie jego miejsce.

 

- Ja…- zacząłem niezgrabnie.

- Nieważne- przerwała mi, sloglądając znów wprost na mnie. Miała takie piękne, głębokie, ciemnobrązowe oczy, które zdawały się  widzieć wiele, więcej niż ktokolwiek inny kogo znałem.. jakby była mądra w jakiś sposób, którego nawet nie pojmowałem- To było wcześniej, teraz jest teraz. A później będzie później. Nie spinaj się tak, jak na razie powinno wystarczyć samo teraz- uśmiechnęła się przyjaźnie, a Jej uśmiech jak promienie słońca przeganiał ze mnie wszelkie cienie.

 

Zamyśliłem się gapiąc się na nią, niepewny co właściwie miała na myśli. Wtedy chwyciła moją dłoń i przeszyła mnie na wylot tymi czarnymi oczami.. jakby wiedziała o mnie wszystko, znała mnie na wskroś i.. jakby Jej na mnie zależało… Jakbym był dla niej kimś ważnym. To rozpaliło jakieś ciepłe, przyjemne uczucie w głębi mnie.

 

- Dobra, daj mi jeden dzień, okej?- odezwała się nagle- Tylko jeden dzień, żeby udowodnić Ci, że życie jest warte przeżycia, a Ty jesteś idiotą próbując się z niego wypisać. Jeśli jutro o tej porze wciąż nie będziesz przekonany, rób co chcesz.. Ale teraz idziesz ze mną. Bez marudzenia, ociągania i z otwartą głową- dzisiaj jesteś mój, umowa?

 

To był odruch, nawet nie zauważyłem kiedy to się stało- na moje usta niepostrzeżenie zakradł się szczery, szeroki uśmiech, na który odpowiedziała sama znowu się rozpromieniając. 

 

- Widzisz? Już trochę lepiej, a dzień dopiero się zaczyna. Wszystko będzie dobrze. 

 

Te trzy proste słowa, “wszystko będzie dobrze’”. Nie wiem czy to coś w sposobie w jaki je wypowiedziała, tembrze Jej głosu, mimice, czy to Jej świdrujące spojrzenie- jednak coś w tym wyświechtanym sformułowaniu wypowiedzianym Jej ustami… zarezonowało ze mną w doskonałej harmonii, przeganiając wszelkie pozostałe ślady niepewności, melancholii i bezwładu jakiemu pozwalałem rządzić swoim życiem. Ja.. chyba po prostu uwierzyłem Jej. Gdyby powiedział to ktokolwiek inny, wyśmiałbym go jako naiwnego idiotę rzucającego mi w twarz trywialnymi frazesami, ale… W Jej ustach, to po prostu zabrzmiało jak.. prawda. I poczułem to, poczułem że wszystko będzie dobrze i wiedziałem, że miała rację nazywając mnie idiotą. Nagle stało się dla mnie oczywistym, że to nie był koniec, to dopiero początek reszty mojego życia.

 

Uratowała mnie wtedy samą swoją obecnością, istnieniem, tego dziwnego poranka na plaży i później tego dnia. Dosłownie ocaliła mi życie. Następnie nadała mu sens, cel i na zawsze stała się częścią mnie, zmieniając mnie i kształtując samą siłą grawitacji jaką na mnie oddziaływała.. miłość mojego życia, przy której wszystkie poprzednie wzbudzają dziś krzywy uśmiech politowania nad tym jak bardzo nie wiedziałem, nie rozumiałem wcześniej co właściwie znaczy to słowo.

 

Droga II

 

Dźwięk opon dudniących na specjalnie do tego celu utworzonym pasie karbowanej nawierzchni wytrąca mnie ze wspomnień i przypomina znaczenie ważnej lekcji. Wcześniej było wcześniej, a później będzie później. Teraz natomiast jest teraz i właśnie teraz gówno widzę przez łzy, niemal zjechałem z drogi gwarantując sobie przy tej prędkości brutalną, głupią i przede wszystkim przedwczesną śmierć. Nie mogę jeszcze umrzeć, muszę najpierw spróbować. Jeszcze ten jeden raz spróbować znowu Ją zobaczyć, znowu Ją usłyszeć.. Muszę się, kurwa, uspokoić- w tej chwili. 

 

Zdejmuję nogę z pedału gazu i kątem oka obserwuję antyczny prędkościomierz- wskazówka przesuwa się powoli na 110, 90, 70, w końcu ląduje na 50-ciu milach na godzinę. Z taką prędkością powinienem mniej więcej jechać w tym stanie, prawdopodobnie nawet mniejszą. Cholera… w ogóle nie powinienem prowadzić. Jezu, co ja wyprawiam? Nie mogę jednak odpuścić, nie mogę się zatrzymać.. nie potrafię też przestać pić. Sięgam po posrebrzaną, zdobioną piersiówkę- jeden z prezentów od Niej. Zawsze znajdowała gdzieś takie unikalne, przemyślane przedmioty, które uwielbiała przypasowywać do ludzi i robić im niespodziewane podarki- jedna z tych drobnych rzeczy, które robiła. Niewielka flaszeczka jest kolejnym z “pasażerów” zajmujących obity skórą fotel obok siedzenia kierowcy. Odruchowo otwieram ją wprawnym ruchem kciuka i unoszę do ust nim dociera do mnie, że jest pusta. To wzbudza gniew i poczucie frustrującej bezradności- gorzki smak wypełnia mi usta, co irytuje mnie jeszcze bardziej. Zaczynam rozglądać się nerwowo za jakimś znakiem zapowiadającym stację benzynową, lub nawet lepiej jakiś parking albo zajazd. Chyba powinienem odpuścić na dzisiaj, wyspać się trochę i wrócić rano do tego wszystkiego, nim wpakuję się do jakiegoś rowu. Ona z całą pewnością to właśnie by mi teraz doradziła, zmartwiona żałosnym stanem w jakim się znajduję. 

 

Niemal słyszę Jej głos, mówiący wprost do mojej głowy “jeny, spójrz na siebie.. po prostu się prześpij.. to Ci nigdzie nie ucieknie, wrócisz do tego rano ze świeżą głową i wszystko będzie dobrze”. Wszystko będzie dobrze.. Te słowa znowu rezonują w mojej głowie napełniając mnie tym samym poczuciem sensu, harmonii i błogostanu. Będzie. Musi. Obiecała, że będzie, a ja wciąż Jej wierzę mimo wszystkiego co się stało.. Jakby na potwierdzenie moich pozytywnych myśli- niczym znak z nieba- z mroku wyłania się kolejny drogowskaz. Tym razem dzięki dużo mniejszej prędkości udaje mi się odcyfrować symbole postoju dla ciężarówek, noclegu, toalety, restauracji i całodobowego parkingu- i to nie docierając tym samym nawet do połowy wszystkich oznaczeń wypełniających blaszaną tablicę. Wszystkie te dobra doczesne znajdować się mają w jednym punkcie, 2 kilometry dalej. Zmieniam pas i uważnie wypatruję zjazdu z drogi szybkiego ruchu, przecierając rękawem wciąż wilgotne od łez oczy, aby go przypadkiem nie przegapić w egipskich ciemnościach. Wąska przecinka pomiędzy gęstymi ścianami lasu wyłania się zza kępy drzew kilka chwil później. Kontynuuję przez parę minut zjazdem wijącym się między prastarymi konarami wgłąb lasu, aż wreszcie docieram do niewielkiego motelu otoczonego bujną gęstwiną, i oświetlonego staromodnymi neonami, krytego spadzistym, drewnianym dachem. Ten odosobniony logistycznie architektoniczny relikt lat dziewięćdziesiątych najwyraźniej stanowił pojedyncze połączenie wszystkich owych “usług” reklamowanych przydrożnym drogowskazem. Opuszczona oaza na rzadko uczęszczanym szlaku. Obok niewielkiej działki zajmowanej przez sam motel- ledwo jakby wyrwanej siłą wszędobylskiemu żywiołowi lasu- rozciąga się spory parking dla ciężarówek. Zajmuje co najmniej dziesięciokrotnie większą powierzchnię niż cała działka, na której stoi sam motel. W tej chwili korzysta z niego dosłownie jedna ciężarówka i kilka “bezpańskich” przyczep, oraz parę samochodów osobowych. Neony na motelu migają zachęcająco reklamując wolne łóżka, ciepłe posiłki i dostępność alkoholu- to wszystko czego potrzebowałem, żeby przygotować się do dalszej podróży. Szybko, tylko krótka drzemka i kawa, jestem już tak blisko.. 

 

Zaspana dziewczyna na recepcji niemal bez słowa przyjmuje ode mnie płatność moją wytartą, porysowaną i popękaną- lecz szczęśliwie wciąż jeszcze jakimś cudem działającą kartą Mastercard i ziewając wydaje klucze do pokoju numer 14. Nie kłopocze się wskazywaniem mi gdzie właściwie znaleźć ów pokój numer 14, dziękuje natomiast- wypowiadając zaspanym głosem robota standardową, wyuczoną na pamięć formułkę- za skorzystanie z usług hotelu. Informuje również- tym samym znudzonym i cierpiętniczym tonem, że śniadanie jest wydawane najpóźniej do godziny 9:30- po czym odwraca się na pięcie i szybko znika w pokoiku na zapleczu. Zapewne śpieszy się wrócić do czegokolwiek o czym śniła nim brutalnie wyrwałem ją z objęć Morfeusza elektrycznym dzwonkiem, którego przycisk i prowadzący do niego kabel umieszczone były niedbale na blacie recepcji. Nie interesowało Jej co tu robię, kim jestem, jak tu dotarłem samotnie w stanie kompletnego upojenia alkoholem, który było pewnie czuć ode mnie na kilometr, ani dlaczego targam ze sobą po nocach futerał na gitarę. Podobnie jak ja- chce tylko w końcu się położyć i pójść spać. 

 

Pokój jest niewielki i surowo urządzony- poza pojedynczym łóżkiem i obowiązkowym stolikiem nocnym nie znajduje się w nim wiele- malutka lodówka, przymocowany do ściany równie malutki telewizorek bez pilota, rozklekotana szafka na ubrania ze sklejki i wysoka, chybotliwa lampa stojąca w nogach łóżka- stanowiąca zapewne jednocześnie doświetlenie pomieszczenia za dnia jak i wariację na temat lampki nocnej wieczorem. Tanie, tandetne miejsce warte swojej niewielkiej ceny. Świeża pościel leży na stoliczku nocnym obok łóżka, rozkładam ją więc szybko i ubieram kołdrę oraz jedną z poduszek w stare, sprane, poszewki z wybrakowanymi guzikami, których i tak nie mam cierpliwości zapinać. W końcu zrzucam z siebie buty i spodnie po czym padam na twarde, wąskie łóżko w podkoszulce i znoszonej bieliźnie, zbyt zmęczony aby nawet myśleć jeszcze o wieczornej toalecie. Później będzie później, nie teraz. Wtulając twarz w niewygodną, szybko nagrzewającą się poduszkę ze sztucznego materiału szukam w myślach jakiegoś przyjemnego wspomnienia, żeby się zrelaksować i jak najszybciej zasnąć, mieć to z głowy. Przespać się i wracać do planu. Przychodzą mi jednak na myśl jedynie te bolesne, ostatnie tygodnie, ostatnie dni, kiedy była tak słaba, kiedy było już jasne że nic nie uda się zrobić.. przewracam się z boku na bok przez dobrą godzinę mimo kompletnego wyczerpania nim wreszcie udaje mi się przebić myślami do dobrych czasów i udaje mi się zasnąć.

 

Dobre czasy

 

- Więc mówisz, że kręciły Cię bezokie, nienaturalnie wielkie, czarne potwory?- droczę się z Nią udając zazdrość- wzdychałaś też może do slender-mana? No dalej, opowiedz mi o tym, czy w grę wchodziły też może jakieś macki?

 

To niedzielny poranek, środek lata, lenimy się na łóżku oglądając jakiś serial i rozmawiając.

 

- Nie- wybucha śmiechem w odpowiedzi. 

 

Uwielbiam kiedy się do mnie uśmiecha, lub gdy śmieje z czegoś co powiem. Może to głupie, ale nic tak łatwo i tak bardzo nie daje mi poczucia spełnienia i sensu

 

- Nie kręcą mnie wielkie, czarne stwory, nie musisz się martwić konkurencją- kontynuuje po chwili- Jerry nie był zmyślonym kochankiem, tylko zmyślonym przyjacielem, opiekował się mną. Wiesz, kiedy byłam mała.. byłam trochę samotnym dzieckiem. Nie miałam rodzeństwa, w okolicy nie było zbyt wiele dzieciaków w moim wieku, ojca widziałam sumarycznie może z tuzin razy nim wyjechałam z domu na studia, a matka.. matka nie lubiła się mną specjalnie zajmować. No więc wymyśliłam sobie Jerry’ego, a on się mną zajął. I był.. trochę magiczny. Wydawał się wiedzieć mnóstwo rzeczy, których ja nie wiedziałam- nauczył mnie nawet pisać, dodawać i mnożyć, na długo przed innymi dzieciakami- wszyscy potem zastanawiali się skąd to wszystko umiem i robili ze mnie przez pewien czas jakieś genialne dziecko. Dopóki nie poznałam rock&roll-a, nie założyłam glanów i ostatecznie nie zostałam jednak czarną owcą rodziny- oboje się roześmialiśmy- ja do wyobrażenia nastoletniej zbuntowanej Jej, Ona zapewne do wspomnień.

 

- Jerry.. po prostu się mną opiekował, kiedy nikt inny nie miał dla mnie czasu, był tam zawsze kiedy go potrzebowałam- czyli przez jakiś czas dość często. I zawsze był dla mnie dobry, zupełnie za darmo, nigdy niczego ode mnie nie chciał. Robił ze mną różne szalone, fajne rzeczy…

 

Jej oczy podobnie jak uwaga dryfują gdzieś w te wspomnienia, a nostalgiczny uśmiech który powoli wykwita bezwiednie na jej ustach wzbudza we mnie ukłucie prawdziwej zazdrości. 

 

- Hej, ja też robię z Tobą szalone, fajne rzeczy- rzucam żartobliwie oskarżycielskim tonem- na przykład pizza na śniadanie w ostatni czwartek. Pizza na śniadanie jest fajna nie? Na pewno jest szalona..- kolejny chichot z Jej strony, Jej uwaga znowu skupiona na mnie i niespodziewany, cierń dziecinnej zazdrości znika w ciemności, z której wypełzł równie szybko jak się pojawił. Przytulam ją, chłonąc delikatny zapach jej perfum i figlarnie daję delikatnego buziaka w szyję.

- Skoro ten Jerry nie miał oczu, to pewnie nie zdawał sobie nawet sprawy z tego jaka jesteś piękna- jedna z moich dłoni powoli zsuwa się w dół po jej plecach.

- Och, Jerry nie potrzebował oczu aby widzieć, ani uszu by słyszeć- uśmiecha się znowu tajemniczo- był zmyślony. A Ty, najdroższy- w tym miejscu nagle pochyla się do mnie i całuje mnie długo w usta, a następnie powoli odklejając wargi od moich zatrzymuje się wciąż bardzo blisko i przewiercając mnie spojrzeniem powtarza głębokim, namiętnym szeptem- a Ty mój najdroższy przestań już mnie bajerować i idź w końcu wyrzucić te śmieci, nim się dorobimy robactwa. I zahacz po drodze o sklep, skończyło nam się mleko do kawy.

 

Odgrywam przerysowaną pantomimę rozczarowania i smutku, a ona kręci głową z politowaniem chichocząc na widok mojej dramaturgii. W końcu daje mi niemal bolesnego klapsa w pośladek i dodaje:

 

- Ja lecę pod prysznic, pośpiesz się to może zdążysz wrócić i wstawić tą kawę nim wyjdę..

 

Patrze na nią porozumiewawczo i uśmiecham się, a ona odwzajemnia zarówno uśmiech i spojrzenie. Mam przeczucie, że gdy wrócę czeka mnie coś słodkiego do kawy. 

 

Droga III

 

Po przebudzeniu dłużą chwilę zastanawiam się gdzie właściwie jestem. Dopiero widok ściany drzew za niewielkim, przybrudzonym okienkiem na przeciwko niewygodnego łóżka przypomina mi wczorajszą drogę przez ciemny las. Znajduję w torbie podróżnej zawiniątko z nielicznymi wciąż jeszcze czystymi ubraniami- ostatnia para bokserek alarmuje, iż muszę albo zahaczyć o pralnię gdy dotrę na miejsce, albo zaopatrzyć się w jakieś nowe ciuchy. Nie chcę wyglądać jak menel, na wszelki wypadek, gdybym miał faktycznie jeszcze znowu Ją spotkać.. To brzmi niedorzecznie, oczywiście.. ale przecież po to tu właśnie przyjechałem, prawda? Obiecała, że Jej zmyślony przyjaciel zaprowadzi mnie do Niej i znowu się spotkamy.. Jestem już blisko, tylko kilkadziesiąt kilometrów od Jej rodzinnego miasta. Dotrę na miejsce, poszukam osławionego fioletowego kwiatu i pogadam sobie z tym Jej całym Jerrym. A jeśli nic z tego nie wyjdzie.. cóż, warto próbować. Poza tym, w pewnym sensie chyba obiecałem Jej to na łożu śmierci..

 

Wszystko co dobre, szybko się kończy

 

Zachorowała nagle i niespodziewanie- choć sama nie wydawała się być tym szczególnie zaskoczona. Właściwie mam wrażenie, że jakoś to przeczuwała- przyszło mi później do głowy, że już na parę tygodni przed pierwszą diagnozą i na długo zanim zaczęła skarżyć się na objawy zdarzało mi się przyłapywać ją w melancholijnym nastroju, patrzącą gdzieś w dal pustym wzrokiem. Myślałem, że ma jakieś problemy w pracy, może jakąś blokadę twórczą czy coś w tym rodzaju- lecz gdy pytałem uśmiechała się tylko smutno i mówiła, że to nic takiego- głupie myśli. Dokładnie ten sam smutny uśmiech zobaczyłem jednak na Jej twarzy, gdy dostaliśmy Jej diagnozę. Potem wszystko potoczyło się tak szybko.. nie minął miesiąc nim praktycznie zamieszkaliśmy w szpitalu, a przed upływem trzech było już oczywistym, że to zaawansowane technologicznie, regulowane na tysiąc różnych sposobów i posiadające setkę różnych uchwytów na kroplówki i inne medyczne przyrządy szpitalne łóżko to w istocie Jej ostatnie łóżko. Jej łoże śmierci. Pod koniec dostawała bardzo dużo leków przeciwbólowych, żartowała że dla tego nieustannego haju niemal warto było zachorować. Paradoksalnie, być może właśnie przez leki, miała bardzo dobry humor. Dużo chichotała, choć nie miała już sił śmiać się zbyt głośno i zbyt długo, rzucała sprośnymi żartami i zachowywała się jakby wszystko było w porządku. Być może po prostu tak chciała spędzić czas który Jej pozostał- jak najbliżej codzienności.. Więc ja też grałem w tą grę, tak długo jak potrafiłem. Pewnego dnia jednak nie wytrzymałem i wybuchnąłem nagle płaczem, wtulając się w Jej wiotkie, wychudzone ciało. Pamiętam, że czułem się wtedy jakbym się w sobie zapadał, kiedy ta tama udawanego spokoju pękła- jakby miliony litrów żalu, strachu i bólu wylały się na mnie nagle jednocześnie w tej jednej chwili- przygniatając mnie do ziemi z ogromną mocą. Jakbym nigdy więcej miał już się nie podnieść. Pamiętam, bo wciąż to czuję, niemal nieustannie odkąd Jej nie ma. Alkohol, do którego oczywiście wróciłem jeszcze na Jej stypie, wyrzucając tym samym do kosza 5 lat trzeźwości- ledwo przytłumia to rozdzierające duszę uczucie, pozwalając mi z pewnym wysiłkiem się podnieść i kontynuować swoją.. misję. W każdym razie- uniosła wtedy moją głowę i spojrzała mi poważnie w oczy.

 

- Hej, nie martw się. Wszystko będzie dobrze, pamiętasz?- uśmiechnęła się delikatnie i znowu poczułem namiastkę tego uczucia spokoju, choć strach nie ustąpił całkowicie.

- Ale… jak? Jak mam bez Ciebie.. Nie mogę..- nie potrafiłem znaleźć zakończeń dla zdań, tak bardzo nie wiedząc co właściwie chcę powiedzieć, co w ogóle da się powiedzieć.

- Jeszcze nie raz mnie zobaczysz, nie martw się. Wiem to na pewno- uśmiechnęła się tajemniczo na widok mojej zdziwionej miny- obiecuję Ci to. 

- Nie chcę “spotkać” Cię w zaświatach, czy snach.. chcę żebyś nigdy nie odchodziła- jęczałem żałośnie niczym dzieciak, a ona roześmiała się co skończyło się długim atakiem kaszlu. Wciąż jednak uśmiechała się, gdy w końcu udało Jej się go opanować.

- Nie o to mi chodzi- odpowiada w końcu uspokajającym, nieco kpiącym tonem- spotkasz mnie tutaj, na trzeciej planecie od słońca, zwanej potocznie Ziemią, Panie szkiełko i oko. Po prostu trochę.. gdzie indziej i odrobinę kiedy indziej. 

 

Zamilkła na moment, wpatrując się z zamyśleniem w ścianę, po czym wznowiła, gdy siedziałem już na krawędzi swojego krzesła pełen irracjonalnej nadziei. Nie raz pokazała mi niesamowite rzeczy z pogranicza zjawisk paranormalnych i sama w sobie byłą niesamowitą, tajemniczą kobietą.. może faktycznie miała w rękawie jeszcze jakiegoś asa.. 

 

- Pamiętasz, jak opowiadałam Ci kiedyś o Jerrym? 

- Twój przyjaciel z dzieciństwa, tak?

- Zmyślony przyjaciel- poprawia mnie z udawanym oburzeniem i łobuzerskim uśmiechem, akcentując ten tytuł jakby znaczył coś dużo więcej niż tylko jakiś tam zwykły “przyjaciel”.  

- No tak- potwierdziłem kwaśno z roztargnieniem, domyślając się do czego zmierza- a co..? Chcesz pośmiertnie zostać moją zmyśloną przyjaciółką? 

 

Znowu się uśmiecha, ale tym razem z jakimś smutkiem w oczach.

 

- Jeśli tylko starczy Ci wiary i wyobraźni, byłabym zaszczycona. Ale nie, też nie o to mi teraz chodzi- pokasłuje znów słabo i wznawia słabym od kaszlu głosem- daj mi w końcu dokończyć i nie przerywaj co chwilę, to się dowiesz. Otóż sęk w tym, że jak Ci wspominałam- Jerry, mimo iż zmyślony- czasem robił rzeczy, które.. miały odbicie w rzeczywistym świecie. Może i nie istniał dla nikogo innego oprócz mnie.. ale zdecydowanie był w stanie wywrzeć wpływ na tą rzeczywistość, której częścią niby nie był. I wydaje mi się, że nawet gdy umrę- on wciąż tu będzie, wciąż będzie potrafił.. ba, jestem tego pewna. W pewnym sensie to już się stało. 

- Co już się stało..?- przerywam nie rozumiejąc. Czyżby zaczynała bredzić od leków? Bałem się tego momentu, kiedy jej piękny umysł, który tak kochałem zacznie się zapadać pod ciężarem choroby. Nie chciałem tracić ani kawałka Jej niesamowitej osobowości.

- Nieistotne, nie przerywaj- przypomina karcąc mnie zupełnie przytomnym spojrzeniem tych przepięknych oczu- no więc, gdy… no wiesz, kiedy będzie już po wszystkim.. odszukasz Jerry’ego… 

- Co?- tym razem nic już nie mówi tylko gromi mnie wzrokiem, a ja przepraszająca pochylam głowę i zasuwam niewidzialny zamek błyskawiczny na ustach, w niemym geście deklaracji zamknięcia się na dobre. 

- No więc odszukasz Jerry’ego, tak jak ja go pierwszy raz znalazłam. Nie widziałam go całe lata.. ale on tam będzie, będzie mnie pamiętał i zapewne Ciebie też od razu rozpozna. Jerry po prostu wie rzeczy i jest tam, zawsze kiedy potrzeba. To co musisz zrobić…- znowu przerwał Jej atak kaszlu- …musisz znaleźć domek letniskowy moich rodziców nad niewielkim jeziorkiem, Teufelsteich, niedaleko mojego domu rodzinnego, w Niemczech. Zaraz za domkiem jest taka zarośnięta skarpa, a za nią zaczyna się ścieżka przez las. Pójdziesz tą ścieżką aż dotrzesz do niewielkiego potoku, a potem idź wzdłuż tej rzeczki w kierunku miejsca gdzie wpada do jeziora. Mniej więcej w połowie drogi trafisz na polanę, na której zobaczysz kilka dużych głazów, a obok niewielki zagajnik, taką osamotnioną kępkę drzew na środku polany. W tym zagajniku wypatruj fioletu, takich malutkich fioletowych kwiatków, pełnych żółtawo-złotego pyłku pośrodku. Od razu je rozpoznasz, rośnie ich tam mnóstwo. Weź jeden ze sobą.. i po prostu włóż go pod język kładąc się spać.. Wiem co teraz myślisz, ale po prostu zrób to, okej? Jeśli faktycznie będziesz chciał mnie zobaczyć, jeśli nie będziesz mógł bez tego żyć. Gdy się obudzisz, będzie tam Jerry i on Ci powie co robić.. zaprowadzi Cię do mnie. Na pewno będzie wiedział jak, on zawsze po prostu wie. Nie przestrasz się go, za pierwszym spotkaniem może wydać się nieco.. groźny. Nie jest. Jest dobry i życzliwy, choć nie zawsze potrafi to okazać, zupełnie jak Ty. Pamiętaj po prostu, że będzie dobrze i nie daj mu się wciągnąć w żadne głupie gierki słowne. Poproś go, żeby spełnił Twoje życzenie, powiedz, że chcesz mnie znowu spotkać. On będzie musiał spełnić to życzenie, nie będzie miał wyjścia- tylko nie życz sobie niczego innego. Jeśli życzysz sobie czegoś innego, zaczniesz kombinować.. po prostu nie rób tego dobrze? I obiecuję Ci, że to zadziała, rozumiesz? Obiecuję Ci, że mnie zobaczysz i że będziemy jeszcze mieli czas i że czeka nas jeszcze mnóstwo wspólnych przygód. Okej?- patrzy na mnie twardo i wyczekująco. Po chwili kiwam głową, wciąż bez słowa, zszokowany Jej dziwaczną tyradą i stanowczością jej tonu. To wszystko brzmi jakby powoli traciła zmysły… ale tak bardzo chcę w to wierzyć, nawet jeśli to znaczy, że sam będę musiał stracić swoje.

- Tak.. okej.. w porządku.

- Dobrze więc, bo zmęczyło mnie to gadanie. Teraz przynieś mi proszę coś ciepłego do picia z automatu, może być mięta jeśli będzie, jak nie to jakąś herbatę, może z bergamotką?

 

Nadal nie mogąc wydusić z siebie słowa wstałem na nogi i chwiejnym krokiem ruszyłem w kierunku umieszczonego w poczekalni piętro niżej automatu z napojami. Gdy byłem w drzwiach sali, zatrzymał mnie Jej ciepły cichy, zachrypnięty szept, ledwo słyszalny z drugiego końca pomieszczenia:

 

- Kocham Cię.

 

Odwracam się i widzę Jej uśmiechniętą twarz wystającą spod prześcieradła. Nawet z kościami policzkowymi uwydatnionymi nienaturalnie niską wagą wciąż była taka piękna, zwłaszcza gdy się uśmiechała. Odwzajemniłem ciepły uśmiech i posłałem Jej powietrznego całusa z drugiego końca sali.

 

- Wiesz, że ja Ciebie też. Masz rację, będzie dobrze.

 

Automat piętro niżej był niestety “nieczynny”, jakiś głupi dzieciak albo wyjątkowo złośliwy wandal zapchał szczelinę na monety gumą do żucia. Nie był to jednak wielki problem, jako per-se mieszkaniec szpitala wiedziałem, że kolejny znajduje się na pediatrii, dosłownie kilka minut spacerem. Przechodząc pomiędzy budynkami kontemplowałem fantastyczne rewelacje, o których mówiła. Czy chce, żebym się naćpał i pogadał sobie z narkotyczną wizją Niej? Ona miała te swoje przedziwne, trącące new-agem wierzenia- w podróżujące dusze, w przenikające się światy, szamańskie wizje i tym podobne.. czy to możliwe, że słabo dotleniony mózg i leki rozwinęły z tej “części Niej” jakieś maniakalne omamy? Wydawała się trzeźwa i poważna opowiadając o tym wszystkim- o zmyślonych przyjaciołach i o tym dziwacznym “planie”, wydawała się też wierzyć w to co mówi.. ja też chciałem wierzyć, tak bardzo chciałem- jednak musiałem o to nieustannie walczyć z moją racjonalną stroną.. to brzmiało po prostu niedorzecznie. Te rozmyślania zajęły mi większość drogi do pediatrii i z powrotem z plastikowym kubkiem ciepłej herbaty- oczywiście nie mieli mięty.

 

Gdy wróciłem do sali, Ona już nie oddychała, co najmniej od kilku minut i właśnie podpinano Jej zestaw reanimacyjny, podczas gdy pielęgniarki kontynuowały rozpoczętą chwilę wcześniej akcję resuscytacyjną. Próby przywrócenia oddechu trwały jeszcze kilka minut, ale ze względu na brak reakcji i ustanie krążenia, doktor dyżurny zadeklarował śmierć mózgu i zgon jeszcze zanim Jej herbata ostygła na tyle, żeby bezpiecznie ją wypić i się nie poparzyć. A ja… ja zawiesiłem się na jakiś czas. Stałem tam w tej sali jak kołek z kubkiem gorącego Earl Greya- jej ulubionego- i chyba nic nie myślałem, chyba nic nie czułem, trudno dokładnie opisać co się ze mną działo.. po prostu jakby.. wrzuciłem pauzę i mój umysł dryfował gdzieś w niebycie tak długo, aż wreszcie jeden z lekarzy wyprowadził mnie na zewnątrz i zamówił dla mnie taksówkę, po czym niemal dosłownie mnie do niej wsadził.

 

- … dokąd jedziemy?- dopiero za którymś razem dotarło do mnie oczywiste pytanie taksówkarza. No tak, cel, przeznaczenie..

- Do.. domu..- odpowiadam nieprzytomnie, po czym koryguję-  Bracka 7.. tam chwila postoju, a potem.. chyba na dworzec.. Tak, dworzec główny. Muszę się tylko spakować i przygotować do drogi.. 

 

Droga IV

 

Przed południem docieram do Teufelsteich i zostawiam samochód przy szlabanie zagradzającym polną drogę prowadzącą do zlokalizowanego wcześniej dzięki google maps domku- a właściwie drewnianej chatki z bali nadgryzionej lekko zębem czasu i widocznie nieużywanej od co najmniej kilku ładnych lat. Okrążam ją niecierpliwie i znajduję skarpę, a za skarpą obiecaną ścieżkę, choć mocno zarośniętą i ledwo rozpoznawalną- głównie po lekkim zagłębieniu terenu i dużo niższej, młodszej roślinności na jej trasie. Podążam nią szybkim krokiem aż do strumienia, a następnie zgodnie z instrukcjami wzdłuż niego, aż do polany. Wszystko się zgadza- każda wskazówka- głazy i zagajnik, a w zagajniku fioletowe kwiaty. Sa jeszcze mniejsze niż sobie je wyobrażałem, niewiele większe od ziarenek grochu i wydzielają egzotyczny, słodki zapach. Nie wydaje mi się, żebym kiedykolwiek wcześniej widział taką roślinę- przypomina pnącza porastające drzewa i rozciągające się pomiędzy nimi, spajające cały zagajnik w jedną wielką sieć- tu i ówdzie porośniętą kwitnącymi fioletowymi dzwoneczkami. Zrywam kilka z nich i wkładam do kieszeni spodni.. po czym dochodzę do wniosku, że w zasadzie nie ma na co czekać. Równie dobrze mogę naćpać się tutaj, właśnie w tym miejscu. Jeśli dobrze pamiętam Jej opowieści, właśnie tu to zrobiła, za pierwszym razem i poznała wtedy tego całego Jerry’ego. Skoro mam go znaleźć, brzmi jak dobre miejsce na rozpoczęcie poszukiwań. 

 

Znajduję wygodne miejsce na kępie mchu i paproci w cieniu jednego z młodszych drzew na skraju zagajnika. Wsuwam jeden z kwiatów pod język i moszczę się wygodnie w leśnym poszyciu, opierając o pień młodej brzozy. Roślina ma kwaśnawo-gorzkawy posmak, który natychmiast z czymś mi się kojarzy przywołując jakieś niejasne wspomnienia, ale nie mogę dokładnie umiejscowić skojarzenia. Przypominam sobie, że nie chodzi o to aby ją kosztować czy połykać, ale po prostu trzymać ją pod językiem i zamykam oczy, krzyżując ręce na podkulonych kolanach. Przyjemnie ciepły, lekki wiatr owiewa moje odkryte ramiona i twarz, a radosne bzyczenie owadów przywołuje na myśl przyjemne obrazy z dzieciństwa- wspomnienia prostych, beztroskich czasów. Skupiam się na nich, starając dobrze nastroić na psychodelicznego tripa, którego się teraz spodziewam i zgodnie z Jej instrukcją próbuję zasnąć. Mijają jednak minuty, kwadranse i zupełnie nic się nie dzieje. Sen nie przychodzi, nie pojawiają się żadne wizje, halucynacje, wrażenie jedności ze wszechświatem czy nawet zagmatwane, psychodeliczne myśli- przynajmniej nie bardziej zagmatwane i psychodeliczne niż zazwyczaj ostatnimi czasy. Zaczyna mnie wypełniać pełznący wzdłuż kręgosłupa lęk, że nic z tego nie będzie- uczucie kompletnego zawodu i ostatecznej porażki. 

 

Czyżby zmyśliła to wtedy, tamtego tragicznego dnia- tylko dlatego, aby mnie uspokoić? Dać mi tą ostatnią nadzieję, deskę której miałem się trzymać, w którą mogłem wierzyć? Nadzieję, którą ja głupio zmarnowałem, niecierpliwie poddając ją próbie, testując ten nierealny, niedorzeczny “plan” rodem z sennej fantazji? Otwieram oczy i rozglądam się. Wszystko wygląda zupełnie zwyczajnie, wiatr porusza delikatnie liśćmi drzew, buja trawą na polanie. Owady bzyczą i brzęczą, a w oddali cicho szemrze strumyczek, pędząc gdzieś gnany prawami fizyki aby spotkać się ze swoim własnym przeznaczeniem  w jeziorku Teufelsteich, kilkaset metrów dalej. “Żądło diabła”- Niemcy wybierają doprawdy dziwaczne nazwy dla lokacji geograficznych. 

 

Może to dlatego, że nie zasypiam? Może to konieczny element? Wzdycham, czując że teraz na pewno i tak nie zasnę, przynajmniej nie bez drobnej pomocy farmakologicznej. Nie mogę jednak czekać nocy, postanawiam wybrać się do auta, w schowku mam małą apteczkę nawracającego narkomana, w której zdążyłem już znów zgromadzić niezłą kolekcję rozweselaczy i przymulaczy- coś z tego powinno być w sam raz żeby mnie powalić. 

 

- Skoro mam zasnąć, no to się ululam..- burczę sam do siebie pod nosem podpierając się rękoma i szykując do wstania na zdrętwiałe nogi, gdy nagle słyszę dziwaczny, skrzecząco-chrapliwy głos zza pleców, potykam się i zamieram bez ruchu zaskoczony i przerażony.

- Hohoho, kolego, a Ty gdzie się wybierasz? Co, już się poddajemy? Taki z Ciebie wytrwały zawodnik? Wracamy na tarczy, z podkulonym ogonkiem? 

 

Odwracam powoli głowę na wciąż sztywnym ze strachu karku, nie mając pojęcia kogo lub co spodziewać się zobaczyć.. ten głos jest po prostu.. nie przypomina głosu człowieka- ma dziwaczny, nienaturalny tembr i brzmi bardziej jak typowy głos potwora z filmu czy bajki, groteskowo kontrastujący z.. nie-filmową, nie-bajkową, zupełnie realną rzeczywistością dookoła mnie. Kiedy moja głowa wreszcie obraca się na tyle, że mogę ostrożnie zerknąć za siebie, okazuje się, że nic tam nie ma.. Czyżby ów głos odzywał się wyłącznie w mojej głowie? Czy to szaleństwo wywołane traumą, czy może subtelny efekt działania narkotyku?- myślę sobie i lekko spokojniej odwracam się z powrotem, aby wrócić do przerwanej czynności wstawania, kiedy niemal dostaję zawału serca. 

 

Nade mną stroi najbardziej przerażająca, groteskowa i dziwaczna postać jaką kiedykolwiek widziałem. A widziałem już sporo dziwnych kreskówek. To skojarzenie jest nieprzypadkowe- stwór po prawdzie wygląda trochę jak postać z jakiejś mrocznej kreskówki. Jest.. przerysowany. Nieproporcjonalnie długie, czarne jak atrament ciało przyodziane w potarganą, źle zapiętą koszulę flanelową, niechlujnie podwinięte, brudne dżinsy-ogrodniczki, dziurawe, brudne buciory.. i przede wszystkim ta przerażająca, pozbawiona oczu i nosa podłużna twarz z gigantyczną paszczą pełną maleńkich, ale ostrych jak szpilki zębów i jeszcze niedopasowany, oklapnięty cylinder na głowie.. jest przerażający i w jakiś sposób komiksowo infantylny jednocześnie, jak jakiś psychodeliczny strach na wróble z dziecięcego koszmaru. Opiera długaśne, patykowate ręce na biodrach i “wpatruje” się we mnie swoją pustą, bezoką twarzą.

 

- To co, poddajesz się? Nie szukasz już Jerry’ego?- odzywa się znowu potwór przekrzywiając ironicznie głowę. Jego potworna paszcza wykrzywia się w makabrycznej parodii uśmiechu ukazując w pełnej okazałości szeregi ostrych jak brzytwy kłów. 

- Ty…- udaje mi się w końcu wydusić z zaciśniętego gardła wyciągając ręce do przodu w obronnym geście- kim… czym Ty jesteś?- pytam niemal natychmiast żałując że zapytałem, bojąc się odpowiedzi. Stwór uśmiecha się jeszcze przez chwilę, po czym prostuje się, przybiera dostojną pozę zatykając jedną dłoń pomiędzy guziki koszuli jak Napoleon i udając, że patrzy gdzieś w dal.

- Jam jest- harczy pełną patosu intonacją- patron pomyleńców, straceńców i głupców, pierwszy przyboczny diabła i uniżony zmyślony przyjaciel na Twoje usługi, gotów spełnić każde Twoje życzenie, o ile gotowyś za nie zapłacić. 

 

Na koniec kłania się nisko, choć coś w tym geście lub samym jego wyglądzie sugeruje raczej teatralną kpinę niż faktyczne uniżenie czy szacunek. 

 

- Ja..- zastanawiam się przez chwilę co ma na myśli mówiąc o zapłacie, ale szybko dociera do mnie, że cena nie gra dla mnie roli- chcę znowu Ją zobaczyć..- tylko tyle udaje mi się wydukać nim moje oczy znów wilgotnieją, a struny głosowe po raz kolejny odmawiają posłuszeństwa. Spoglądam nagle odważnie w twarz stwora. Jeśli go widzę, rozmawiam z nim, jeśli istnieje naprawdę, to może faktycznie mógłby..- chcę żebyś spełnił moje życzenie.

 

Stwór przekrzywia znowu głowę i przygląda mi się bez słowa pozbawioną oczu twarzą. Trwa to dłuższa chwilę i sprawia wrażenie, jakby nad czymś się zastanawiał. 

 

- Strata potrafi zaboleć, to prawda- odzywa się po chwili cichszym, melancholijnym tonem- potrafi odebrać stworzeniu powody do kontynuowania wędrówki, przynajmniej te dobre. Czasem zostawia nas bez żadnych, czasem z samymi złymi. Czy jesteś tu z dobrego powodu, Ernst? 

 

Nie dziwi mnie, że stwór zna moje imię. Gdy kiedyś o nim opowiadała, wspominała mi, że wiedział absolutnie wszystko.  Poza tym- albo jest projekcją mojej naćpanej, skołowanej świadomości i ma dostęp do mojego własnego mózgu, albo faktycznie jest jakimś bytem nadprzyrodzonym, tak jak wierzyła Ona. Tak czy inaczej byłbym wręcz rozczarowany, gdyby nie wiedział jak się nazywam. Zaimponowało mi jednak, to JAK wypowiedział moje imię. Coś w jego tonie, w sposobie w jaki wplótł to słowo w zdanie, rytmie sentencji sprawiało wrażenie jakby nie tylko wiedział o mnie wszystko, ale jakby mnie dosłownie znał.. Wypowiedział je niemal pieszczotliwie, jak stary przyjaciel, co w jakiś sposób mnie uderzyło.. sprawiło, że poczułem się trochę jakbym sam go skądś znał, jakbym już kiedyś go spotkał w jakimś poprzednim życiu lub czymś w tym rodzaju.. ciekawe, jeśli to narkotyk- zdecydowanie zaczyna działać, skoro rozważam swoje poprzednie życia i wrażenie familiarności z czyimś zmyślonym przyjacielem.. Fantazm pyta mnie o moje powody… Jakiż niby powód może być lepszy od tego, dla którego przejechałem całą tą drogę, dla którego wetknąłem głowę w tą surrealistyczną króliczą norę?

 

- Przybyłem prosić Cię o spełnienie mojego życzenia, bo ją kocham.. Rozpaczliwie za nią tęsknię, to jest.. jak dziura we mnie, która wsysa dosłownie wszystko i… po prostu nie chcę żyć na świecie, w którym Jej już nie ma. Rozumiesz? Nie chcę.. Zapłacę każdą cenę. 

- Rozumiem- stwór kiwa głową potwierdzająco i uśmiecha się szeroko- w takim razie dobiliśmy targu. Chodź ze mną- dodaje, po czym odwraca się i rusza powolnym krokiem wprost przed siebie, przez gęstwinę- kompletnie ignorując drapiące mu twarz i czepiające się ubrań gałęzie i kolce.

- Czekaj- staram się go zatrzymać niezdarnie podnosząc się z mojego naturalnego legowiska na ścierpniętych od niewygodnej pozycji nogach, ale on nie zatrzymuje się ani nie odwraca. Podnoszę się w końcu i truchtam za nim przedzierając się z trudem przez krzaki- jaka jest cena?

- Dokładnie taka, jaką ustaliliśmy, Ernst. Każda. Ceną jest wszystko. Ale nie przejmuj się tym- tu na chwilę przystaje i odwraca makabryczną twarz w moim kierunku- wszystko będzie dobrze- mówi cichym, spokojnym głosem, który nagle w jakiś sposób przypomina mi Jej głos.. Uspokajający efekt rujnuje jednak makabryczny uśmiech od ucha naszpikowany kolcami gadzich zębów, który wykwita na jego obliczu chwilę później.

 

Po chwili “wpatrywania” się we mnie odwraca się i kontynuuje wędrówkę przez dzikie chaszcze, a ja przedzieram się wyznaczonym przez niego szlakiem, osłaniając twarz rękawami koszuli. Ostre gałęzie drapią mi ręce i ciało przez cienki materiał, ale nie zwracam na to większej uwagi. To nie trwa zbyt długo. Kilka minut później wydostajemy się w końcu na kolejną polanę, nieco mniejszą od tej z zagajnikiem pełnym tajemniczych kwiatów. Na jej środku znajduje się jakaś kupa kamieni, która po dokładniejszych oględzinach z bliska okazuje się być zawaloną studnią. Kilka dużych kamieni z obmurowania odpadło, najwyraźniej jednocześnie, klinując się w prześwicie i efektywnie kompletnie blokując otwór studni. Głazy wyglądają na bardzo stare, jakby zostały ułożone jeden na drugim jeszcze w średniowieczu albo niedługo później. Jerry zatrzymuje się przy studni i czeka aż podejdę bliżej. 

 

- Jesteśmy na miejscu. Słuchaj kolego, a więc sprawa wygląda następująco: ja nie spełniam życzeń. Nie jestem dżinnem ani złotą rybką ani nic z tych rzeczy, rozumiesz. Jestem tylko zmyślonym przyjacielem- tutaj znowu przybiera dumną, teatralną pozę, po chwili jednak spuszcza ramiona i wzrusza nimi.

- Szczerze powiedziawszy, nie mogę nawet odsunąć kamieni z tej głupiej studni, szeroka gama moich umiejętności jest.. mocno ograniczona w materii spraw, rozumiesz, materialnych. Jeśli jednak trochę tu ogarniesz, wytężysz nieco plecy- to otworzysz wejście do najprawdziwszej, w pełni sprawnej studni życzeń, chyba ostatniej na tym świecie. Taka studnia to też nie żaden dżinn ani złota rybka, ale to jednak, rozumiesz, studnia życzeń. Więc było nie było- tak jakby spełnia życzenia. Rzecz jednak w tym.. że ceną jest właściwie zupełnie wszystko. Wszystko co masz, wszystko czym jesteś, wszystko co znasz. Kiedy wskoczysz do studni- tego już nie ma i już nie będzie. Koniec z tym, rozumiesz. To bilet w jedną stronę. Opuszczasz to miejsce, to życie i już tu więcej nie wrócisz. Trafisz w inne miejsce, inne “życie”. Takie życie, gdzie Twoje życzenie, jakiekolwiek by ono nie było- będzie w jakiś sposób “spełnione”- oczywiście w granicach rozsądku. Życzenie sobie dziwnych, abstrakcyjnych rzeczy jak “nieograniczona potęga” czy “więcej życzeń” zazwyczaj przynosi odwrotne do zamierzonych i rzewnie opłakiwane rezultaty- więc odradzam przesadne cwaniakowanie. Jeśli jednak chcesz po prostu znowu zobaczyć dziewczynę, do której tęskni Twoje serce, żyć w świecie, gdzie ona też żyje- no cóż. To całkiem dobre, precyzyjnie zdefiniowane i dostatecznie sprawiedliwe życzenie- z rodzaju takich, które studnia akurat ma w zwyczaju spełniać całkiem sprawnie, o ile nie przeszkadza Ci wygórowana cena. Wiem coś o tym z, rozumiesz, autopsji można powiedzieć. Możesz mi zaufać, znam się na tych sprawach. 

- Czyli.. wskoczę do środka i… będę z Nią..?- trzymam się tej idiotycznej, irracjonalnej nadziei, zaczynam jednak też odczuwać lekką paranoję. To brzmi jak jedna z tych opowieści, gdzie naćpany kwasem dzieciak wyskakuje przez okno, bo myślał, że poleci jeśli tylko uwierzy dostatecznie mocno..

- Aaa… czy muszę wskakiwać? Czy nie mógłbym.. dajmy na to.. opuścić się po linie, czy.. coś?

 

Potwór przez moment zdaje się wpatrywać we mnie nie rozumiejąc pytania, po czym wzdycha wykonując lekceważący gest ramionami.

 

- Jeju Ernst, ale z Ciebie maminsynek. A widzisz tu gdzieś jakąś linę? Może upleciesz linę z tej Twojej żulowatej brody? To by jednak musiał być całkiem solidny kawałek liny, bo na dół jest kawałek. Albo może poprosisz studnię o linę? To by było relatywnie głupie Ersnt, masz tylko jedną szansę i tylko jedno życzenie. Możesz jak mniemam próbować wspiąć się na dół po kamieniach, lub zapierając się nogami o ściany- prześwit nie jest zbyt wielki. Ale wszystko jest omszałe jak cholera i wilgotne, a jak już wspominałem- na dół jest zaprawdę kawałek drogi. Nogi Ci się prędzej czy później zmęczą i w końcu i tak się ześlizgniesz- tak czy inaczej wpadniesz do środka jak bum-cyk-cyk. Nie ma co odwlekać nieuniknionego Ernst, nie bądź takim grymaśnym bobasem.

- Coż.. postaraj się mnie zrozumieć.. kolego- postanawiam postawić na szczerość- rozum podpowiada mi, że jesteś halucynacją wywołaną przyjęciem jakiejś niezidentyfikowanej substancji psychoaktywnej, a gdy wskoczę do tej dziury w najlepszym razie połamię sobie nogi i nigdy się z niej nie wygrzebię, a najprawdopodobniej po prostu roztrzaskam sobie czaszkę i wykrwawię się lub utopię- zależnie od tego co jest na dnie.. To wszystko brzmi dla mnie trochę jak moja podświadomość próbująca wmanipulować mnie w samobójstwo i nie jestem pewien czy Ona tego by właśnie dla mnie chciała…

- Coż… kolego- odzywa się wesoło Jerry, ironicznie małpując mój akcent- w końcu to właśnie “Ona” powiedziała Ci, żebyś tu przyszedł, co?- robi pauzę w tym miejscu, zostawiając mnie na chwilę z tą myślą nim kontynuuje- czasem trzeba po prostu wykonać tak zwany “skok wiary” Ernst. Albo wierzysz, albo nie- jeśli nie, jedź do domu, prześpij się i spróbuj jakoś z czasem wrócić do normalności. Jeśli tak, to wierz żarliwie, przełknij strach i bądź gotowy do poświęceń. Zaryzykuj.

- Muszę…- odpowiadam automatycznie, zaskakując trochę samego siebie- muszę.. wierzyć- powtarzam niepewnie, jakbym wyjaśniał to samemu sobie. 

- Cóż, więc bierz się do roboty. Pomógłbym Ci, rozumiesz, ale po prostu nie da rady- rozkłada szeroko długie, patykowate ręce w geście bezradności i siada na krawędzi studni.

 

Kamienie są ciężkie i mocno wklinowane jeden o drugi. Początkowo nie udaje mi się ruszyć żadnego z nich poza jednym jedynym, który jednak jest od góry przyblokowany przez dwa inne i nie da się go wyciągnąć na wierzch. Odsuwam go jednak trochę, robiąc odrobinę luzu dla innego fragmentu i powoli, jeden po drugim zaczynam wyszarpywać je z płytkiego zagłębienia, który utworzyły w miejscu otworu studni. Kilkanaście minut później z mozołem wyciągam nareszcie czwarty czy piąty z nich, a wtedy całość zaczyna się ruszać. Jeszcze kilka chwil i obluzowuję następny na tyle, że wpada do środka, a za nim rozsypuje się cała reszta, tracąc oparcie w sobie nawzajem. Spadają w dół obijając się o ściany z głuchymi stukami. Nasłuchuję przez długą chwilę czy uderzą na dole o twarde dno czy plusną o powierzchnię wody, ale mimo iż mijają dobre dwie czy trzy minuty- nie słyszę żadnego dźwięku, poza inicjalnym chrobotem który sprawiły spadając… gdziekolwiek prowadzi ten otwór, musi być naprawdę głęboki. Prawdopodobnie rzeczywiście i tak nie starczyłoby mi liny…

 

- Chyba, że byłaby to nieskończenie długa lina- odzywa się nagle potwór zza moich pleców tonem znawcy.

- Co?- pytam zaskoczony- czy Ty słyszysz moje myśli?

- Nie, gdzie tam- odpowiada stwór teatralnie nieszczerym głosem i macha wydłużoną dłonią w lekceważącym geście- po prostu wszyscy zawsze myślą o linie. To co, wskakujesz, czy się cykasz? Nie mam całego dnia, rozumiesz, Jerry ma miejsca gdzie musi być, rzeczy które musi zrobić, nie może całymi dniami klincować tutaj nad studnią życzeń, podczas gdy Ty się zastanawiasz czy wskoczysz czy nie.

 

Cholera- myślę sobie. Jeśli nie to- to pewnie i tak się prędzej czy później zabiję. A jeśli nie ja- to zrobi to za mnie wóda, lub dragi. Przypominam sobie ostatni raz tamten dzień, gdy planowałem odejść na haju w oceanie. Wskoczyć do tej studni, wierząc że to doprowadzi mnie do niej, że zaraz znowu ją zobaczę.. to też nienajgorszy sposób by odejść. W zasadzie dużo lepszy niż tamten. Staję na krawędzi studni i spoglądam po raz ostatni na dziwnego stwora. Siedzi tam, rozwalony niedbale na jednym z wyciągniętych przeze mnie kamieni i “spogląda” na mnie swoją groteskową, bezoką twarzą z przekrzywioną głową i tym swoim dziwacznym uśmiechem, który być może ze względu na ekspozycję, a może na ostateczne pogodzenie z losem jakoś przestaje robić na mnie szczególnie przerażające wrażenie. 

 

- Cóż. Miło było Cię poznać, Jerry- rzucam na odchodnym i nim zdążę się rozmyślić wskakuję w pustkę, starając się wpaść w otwór studni centralnie, tak żeby nie poobijać się o ściany w locie. Spadając słyszę jeszcze jego śmiech odbijający się od ścian studni, powtarzany nieskończonym, nienaturalnym echem.

- Jaki Jerry? Ja nie jestem żaden Jerry! Sam żeś jest Jerrrrrryyy!

 

Echo tych słów i chrapliwy śmiech bezimiennego- jak nagle o nim myślę- stwora obija mi się echem o wewnętrzne ściany własnej czaszki, podczas gdy bez końca spadam zanurzając się głębiej i głębiej w nieprzeniknioną ciemność. 

 

Wtedy nagle budzę się… nie, nie można tego nazwać pobudką.. To.. coś innego. Zjawiam się, teleportuję niczym kapitan Kirk z mostka USS Enterprise- w pełni przytomny i rozbudzony, w pozycji stojącej- z powrotem na pierwszej polanie, na skraju zagajnika pełnego tajemniczych fioletowych kwiatów.  

 

- O jezu, ależ dziwaczny trip- myślę sobie skołowany, głośno mrucząc pod nosem.

 

Te kwiaty.. jednak musiały być jakimś wyjątkowo silnym narkotykiem, najwyraźniej wszystko co się wydarzyło było tylko psychodelicznym filmem odtwarzanym w mojej głowie. Dokonuję auto-analizy stanu swojego umysłu odkrywając, iż faktycznie wciąż czuję się.. dziwnie. Wszystko jest jakieś przymglone, jakby jakaś półprzeźroczysta przesłona zasłaniała mi twarz, moje ciało jest jakieś… przydługie, jakby nie pasowało, jakby wszystko było trochę nie tak, za duże. Spoglądam odruchowo na własne dłonie i wzdrygam się zaskoczony- faktycznie sprawiają wrażenie nienaturalnie długich! Coś jest również nie tak z ich kolorem, są kompletnie czarne, niczym obsydian, zupełnie jak skóra…

 

- Jerry?- odzywa się nagle niepewnie wysoki, drżący głosik zza moich pleców. Odwracam się niezgrabnie poruszając patykowatymi kończynami i niemal się przewracam. To musi być narkotyk, wciąż mam halucynacje- to Ty jesteś prawdziwy? 

 

Zlokalizowanie źródła owej cichutkiej wokalizacji zajmuje mi chwilę. Dzieciak ma może jakiś metr wzrostu, co przy moim nowym, nienaturalnym gigantyzmie ułatwiło małej postaci schowanie się poza moim polem widzenia. Stoi jakieś pół metra ode mnie i gapi się na mnie gigantycznymi, ciemnymi oczętami z główką zadartą wysoko do góry i zszokowanym wyrazem ślicznej buzi. 

 

- Eeee…- zaczynam niezręcznie nie mając pojęcia co właściwie powiedzieć. Sam jestem co najmniej równie zaskoczony jak dziewczynka, a być może nawet bardziej- cześć.. mała..?- dukam równie finezyjnie, zachrypniętym głosem. 

- Przywoływałam Cię wcześniej, zaklęciami i w ogóle…- ale nigdy się nie pojawiałeś, nie tak naprawdę- w tym miejscu wyraz zaskoczenia powoli znika z jej twarzy i marszczy gniewnie cieniutkie brwi- czemu teraz nagle się pojawiasz? Mama mówiła, że wyrosłam już ze zmyślonych przyjaciół i w ogóle ze zmyślonych rzeczy.. 

 

To wywołuje we mnie jakiś dziwny smutek. Dzieciak ma może 5, góra 7 lat.. musi mieć surową, twardo stąpającą po ziemi matkę, skoro naopowiadała jej już takich rzeczy. Albo okrutną. Dzieci powinny wierzyć w magię póki się da, odbierać im to w tak młodym wieku.. karcę się nagle w myślach za to sentymentalne odczucie, przypominając sobie, że jestem na haju, a dziewczynka jest pewnie jedynie kolejną narkotyczną halucynacją..

 

- Cóż, to zapewne przez kwiaty- wypalam nagle tonem rzeczoznawcy. Nie wiem czemu właściwie wciąż dyskutuję z młodą- ale jeśli dotychczasowe eksperymenty z psychodelikami czegoś mnie nauczyły to tego, że najlepiej po prostu płynąć z prądem.

- Nie dotykałaś przypadkiem takich małych fioletowych kwiatków, rosnących w tym zagajniku?- pytam dziewczynki.

- Ach…- dzieciak gwałtownie się zasępia i żałośnie spuszcza głowę spoglądając gdzieś na moje dziwaczne, dziurawe buciory- czy…- tu pociąga smętnie nosem- czy będę miała teraz kłopoty?

- Kłopoty?- widok smutnego dziecka ujmuje mnie za serce, halucynacja czy nie- nie jestem wszak ostatnim skurwolem. Klękam przy dziewczynce, unoszę delikatnie do góry jej malutką główkę ostrożnie chwytając ją za bródkę dwoma długaśnymi, czarnymi palcami i odgarniam jej grzywkę z twarzy.

- Hej, nie martw się malutka, wszystko będzie…- wtedy nagle to mnie uderza. Jestem Jerry.. Ja jestem Jerry, a te oczy, te piękne, ciemne oczęta.. ta dziewczynka, ona jest..- wszystko będzie dobrze, Suzie- kończę uspokajającym tonem głaszcząc jej malutką główkę i tulę Ją do piersi, a ona wtula się we mnie, czepiając małymi paluszkami połów podartej, krzywo zapiętej, flanelowej koszuli i wszystko już faktycznie jest dobrze.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania