Kawa z miodem
Dochodziła właśnie szesnasta, kiedy Garry Moon wszedł do podrzędnego baru ,,The Cameron”. Odrapane ściany i brudne okna nie odstraszyły go, a przynajmniej nie bardziej niż kiepski jazz i kłęby dymu bijące ze środka. Właściwie mógłby poszukać innej knajpy, na wypicie swojej codziennej, popołudniowej kawy, tyle że nie znał takiej, która spełniłaby jego wymagania. Nie były one duże. Właściwie, nie wykraczały poza miód, którym Garry słodził swoją czarną kawę.
Podszedł do starej, dębowej lady, na której znajdowały się liczne plamy po napojach. Kiedy udało mu się złapać kontakt wzrokowy z barmanką, skinął lekko głową. Przychodził do ,,The Cameron’u” każdego dnia, od trzydziestu lat, a ona obsługiwała go przez cały ten czas. Tak naprawdę nigdy nie rozmawiali, ograniczając się jedynie do: ,,dzień dobry, poproszę to co zwykle” i ,,oczywiście, panie Moon, już podaję”. Z tego, co pamiętał, nigdy się jej nawet nie przedstawił z imienia. Ona jemu też nie, ale w barze wołali na nią Jane.
W środku nie było tłumów, jak zwykle w poniedziałki. Zajął swój zwyczajowy stolik, przeznaczony dla jednej osoby, stojący w ciemnym zakątku baru. Zawsze był wolny, nawet gdy sala pękała w szwach. Takie sytuacje miały miejsce co roku podczas finałowego meczu NFL, nie częściej.
Garry Moon zdjął stary, poprzecierany płaszcz i powiesił na oparciu krzesła. Nigdy nie korzystał z wieszaka, nie z jakiejś przyczyny, a po prostu. Wyciągnął z kieszeni portfel i położył przed sobą, na stoliku. To samo zrobił z szalikiem, zwijając go uprzednio, by zajmował jak najmniej miejsca.
Jane przyniosła kawę kilka minut później. Uśmiechnęła się, stawiając ją przed pokrytym zmarszczkami obliczem mężczyzny, który odwzajemnił uśmiech i podziękował skinieniem głowy.
- Smacznego – powiedziała barmanka.
- Na pewno taka będzie.
Kiedy wracała za ladę, Garry odprowadzał ją jeszcze przez chwilę wzrokiem. Kiedyś, dawno temu zastanawiał się, czy się z nią nie umówić. Swego czasu była całkiem ładna, zarabiała uczciwie i sprawiała wrażenie sympatycznej. Nigdy jednak tego nie zrobił, a teraz, kiedy mieli po sześćdziesiąt lat, nie miało to już najmniejszego sensu. Szansa, że im się uda, była niewielka w porównaniu do tego, że złamie jej serce. Nie uważał siebie za złego proroka, wiedział z autopsji, jak to wygląda. Wolał nie psuć jej ostatnich lat życia swoją osobą. Zamiast tego, swoją sympatię okazywał, robiąc z chusteczek łódki origami i wkładając pod pustą już filiżankę. Jane zawsze uśmiechała się, kiedy je stamtąd wyjmowała.
Kawa jak zwykle była idealna. Gorąca, posłodzona perfekcyjnie, prawdziwym, pszczelim miodem. Garry przypuszczał, że ,,The Cameron” zamawia go tylko ze względu na jego osobę. Nie zdziwiłby się, gdyby tak było.
Wypił połowę, kiedy podszedł do niego starszy, czarnoskóry mężczyzna.
- Dzień dobry – powiedział skrzypiącym, dobywającym się jakby zza wnętrzności głosem.
- Dobry – odparł Garry, z zaciekawieniem wpatrując się w przybysza.
- Czy mogę się dosiąść?
- To stolik dla jednej osoby, przykro mi.
- Dostawiłbym sobie tutaj krzesło, jeśli nie ma pan nic przeciwko.
- Cóż, jeśli nie będzie panu przeszkadzać ciasnota, to nie, nie mam.
Czarnoskóry mężczyzna podszedł do najbliższego wolnego stolika i zabrał krzesło. Przysiadłszy się do Garrego, wyciągnął swoją chudą, pokrytą ciemnymi plamkami dłoń i rzekł:
- Nazywam się Jim.
- Garry, miło mi poznać. – Po tych słowach, przy stoliku zapanowała niezręczna cisza. Moon zdawał nic sobie z niej nie robić i popijał kawę, podczas kiedy Jim łypał oczyma na lewo i prawo. – Dlaczego tak ci zależało, żeby przysiąść się do mojego stolika, Jim?
- Ponieważ nie jestem tutaj mile widziany.
- Nie jesteś? Niby przez kogo?
- Przez tamtych mężczyzn, siedzących przy stoliku, przy oknie.
- Dlaczego?
- Bo jestem czarny.
- Nie podoba im się to?
- Nie bardzo.
- Rozumiem, jednak wciąż zastanawiam się… dlaczego usiadłeś tutaj, a nie przy wolnym stoliku?
- Siedziałem już przy wszystkich wolnych stolikach…
- I?
- I za każdym razem podchodził do mnie ten wysoki, łysy i kazał spieprzać.
- Doprawdy?
- Mhmm – skinął twierdząco głową. Garry wziął kolejny łyk kawy, po czym zawołał Jane.
- Zaraz podejdę, panie Moon. Nie chcę spalić mięsa.
Mięso w istocie pachniało doskonale. Idealnie wpasowywało się w smród papierosowego dymu i cudowny zapach kawy.
- Zamów sobie kawę, Jim. Nie będę pił sam.
Czarnoskóry mężczyzna rozluźnił się nieco. Wyprostował się i przysunął z krzesłem bliżej stolika. Z kieszeni koszuli wyciągnął papierosy. Kiedy zapalił jednego, wyciągnął pudełko do Garrego.
- Nie, dzięki. Tyle tutaj dymu, że czuję się jakbym palił.
- Dlaczego przychodzi pan do tego baru? Naprzeciwko ulicy jest lepszy…
- Naprzeciwko ulicy nie mają takiej kawy. Poza tym, tam zawsze jest dużo ludzi, a ja za nimi nie przepadam.
- Co jest w tej kawie, czego nie ma w tamtej?
- Miód, Jim. Miód.
- Miód do czarnej kawy? Pierwsze słyszę.
- Poproś Jane, jak tutaj przyjdzie. Może ci zasmakuje.
- Bardzo chętnie.
Kiedy barmanka przyniosła słodzoną miodem kawę, podziękował i spojrzał na Garrego. W przekrwionych oczach można było zobaczyć, jak wiele ten człowiek przeszedł, jak wiele zobaczył. Te oczy Garry zapamiętał do końca życia, widząc je za każdym razem, gdy spoglądał w swoje odbicie w filiżance kawy.
- Twoje zdrowie, Garry – powiedział Jim i uniósł swoją kawę do ust.
- Moje zdrowie – zawtórował Moon i upił łyk.
- To jest cholernie dobra kawa. Cholernie dobra.
- Cieszę się, że ci zasmakowała.
- Ta Jane robi naprawdę doskonałą kawę… Jeśli o mnie chodzi, nie potrzeba byłoby mi nic więcej u mojej żony, żeby tylko robiła takie cudo…
Moon zastygł w bezruchu po tych słowach. Wpatrywał się we własną kawę, ignorując wszelkie bodźce dochodzące z zewnątrz. Musiało minąć sporo czasu, bo kiedy wrócił do rzeczywistości, Jimmiego już nie było. Zostawił po sobie pustą filiżankę i dwa dolarowe banknoty.
- Masz rację, Jim. Nie potrzeba nic więcej. Nie w moim wieku. – To powiedziawszy zrobił z chusteczki łódkę i podszedł z nią do lady. Na jego doświadczonej, pokrytej głębokimi bruzdami czasu twarzy gościł słaby uśmiech.
- Coś podać, panie Moon? - zapytała Jane, wycierając dopiero co umyty kubek.
- Garry. Mam na imię Garry...
Komentarze (81)
Pozdrowienia!
spełniłby-spełniłaby
barmankąą- barmanką
zostawiam 4 bo jednak czegoś mi brakowało i niedokońca ta historia przypadła mi do gustu
Ale to też by było słodkie, tak jak shabowy posypały cukrem ;) ~ patrz wczorajsza impreza ~
Szymon zawiodłeś mnie. Sama sobie dopisze końcówkę:
Jim ich wszystkich pozabijał. I jest happy end. ~może kiedyś jakoś to rozwinę...
Szymon Szczechowicz [cenzura cenzura cenzura] On jest jakimś bogiem/aniołem/cuś w ten deseń i chce, żeby ludzie byli szczęśliwi, booooo... [tak mówi autor] [cenzura cenzura cenzura]
Zagadka rozwiązana! :D
To czemu sam tam nie pójdzie? Przy okazji nie musiałby znosić tych skurwieli. :C Nie lubię ich, niech przyjdzie Lisi demon Sakal i ich zje. :C A potem niech spłoną. W piekle. :C
I skąd Jane znała nazwisko Garrego, skoro ten się jej nie przedstawiał?
Ale tekst ładny, tylko szkoda, że tak mało o Jane. :C Kawy nie pijam, ale podsunę pomysł Szakalusiowi-ko. Jedna łyżeczka miodu tu jedna cukru?
* Ta to Garry
* A ta to Jane
* Tu mamy ich adoptowanego dzidziusia, Bellę. C:
* Tu jest druga dzidzia z adopcji, Edward. C:
* A to Azorek, ich piesek. C:
Primo - Jim nie poszedł do drugiego baru bo... w założeniu to były lata 50, może 60 XX wieku. Nastroje rasistowskie były bardzo mocne, więc taka sytuacja mogła powtórzyć się wszędzie. Nie jest to dokładnie powiedziane w tekście, ale taki był zamysł.
Secundo - kwestia nazwiska, które Jane znała została już poprawiona, sprawdź sama :D
Tertio - na pytanie dotyczące miodu już odpowiedziałem :D
,,Zamiast swoją sympatię okazywał robiąc z chusteczek łódki origami i wkładając pod pustą już filiżankę.'' - coś tu nie gra
Podobała mi się ta scenka :)
,,Właściwie mógłby poszukać innej knajpy, na wypicie swojej codziennej, popołudniowej kawy" - bez pierwszego przecinka;
,,Przychodził do ,,The Cameron’s” każdego dnia, od trzydziestu lat" - bez przecinka. Natomiast co do nazwy, to nie jestem pewna takiego zapisu, ponieważ w innych miejscach nie było tej końcówki, a jest do dopełniacz saksoński (jeśli dobrze pamiętam nazwę) i nie odmienia on nazwy, w języku angielskim w ogóle nazwa by się nie odmieniała, to akurat wynika z naszego języka, że trzeba zmieniać końcówki, aby zdanie miało sens i wydaje mi się, że z tego powodu jednak pierwsza wersja była lepsza;
,,oczywiście (przecinek) panie Moon, już podaję";
,,stolik, przeznaczony dla jednej osoby, stojący w ciemnym zakątku baru. Zawsze był wolny, nawet gdy bar pękał w szwach" - czy to powtórzenie jest konieczne?;
,,Takie sytuacje miały miejsce co roku, podczas finałowego meczu NFL, nie częściej” - bez pierwszego przecinka;
,,Szansa, że im się uda (przecinek) była niewielka w porównaniu do tego, że złamie jej serce”;
,,Zamiast tego (przecinek) swoją sympatię okazywał (przecinek) robiąc z chusteczek łódki origami”;
,,Jane zawsze uśmiechała się (przecinek) kiedy je stamtąd wyjmowała”;
,,gdy spoglądał w swoje odbicie, w filiżance kawy” - bez przecinka;
,,Moon zastygł w bezruchu, po tych słowach” - bez przecinka. No i na sam koniec swojej wypowiedzi zostawiam 5:)
",,dzień dobry, poproszę to co zwykle" - przecinek po "to"
"Kiedyś, dawno temu zastanawiał się" - po "temu", bo to wtrącenie
" Zamiast tego, swoją sympatię okazywał" - bez przecinka, lepiej byłoby to widać z nieco innym szykiem zdania ;)
"posłodzona perfekcyjnie, prawdziwym" - tutaj bez przecinka, bo w tym zdaniu jest ich ciut za dużo :)
"Po tych słowach, przy stoliku zapanowała niezręczna cisza." - bez przecinka
"- Przez tamtych mężczyzn, siedzących przy stoliku, przy oknie." - tutaj tylko moja sugestia. Uważam, że bez tego wtrącenia, jako jeden ciąg zdanie brzmiałoby nieco lepiej, ale zrobisz, jak uważasz :)
"że czuję się jakbym palił." - przecinek po "się"
Ojeeejku, no zachwyciła mnie ta końcówka, o tym akurat nie pomyślałam :D Jakie to urocze, strasznie mi się spodobało. Niby takie krótkie opowiadanie, a ja już zdążyłam polubić tych bohaterów z całego serca :) Duże 5 :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania