Kidultsi (część otwierająca)

„Przyszłość jest nieodgadniona”

Krzysztof Varga, Nagrobek z lastryko

 

Stacja radiowa, której nazwa przywodziła na myśl imię jednego z bohaterów kultowego filmu Quentina Tarantino, całą drogę emitowała pogodne melodyjki. Bożonarodzeniowa lipa czaiła się jednak wszędzie, nie tylko na pasmach UKF i Fm. Przydrożne billboardy oraz mijane na trasie Lublin - Rzeszów TIR-y atakowały wizerunkiem świętego Mikołaja, chłepcącego colę z dwulitrowej butelki, gdzieś w oddali migotały światła lampek zawieszonych na domach i ogródkowych choinkach, a okutani w grube kurtki i futra mieszkańcy okolicznych miasteczek i wsi przemierzali drogę z hipermarketu do domu obładowani ciężarami, które w normalny dzień byłyby ciężarami ponad miarę. Mogła wracać z Damianem, kolegą ze studiów, ale wybrała busa, ponieważ transport publiczny posiada konkretną zaletę – chroni przed deszczem pytań i lawiną chuja wartych porad. To jest właściwie niemożliwe. Ja matka, on ojciec. Nierealne jak wytyczenie granic wszechświata czy awans polskiego klubu do Ligi Mistrzów. Schowała głowę w kurtce, niby chroniąc się przed zimnem, pan kierowca mógłby w sumie podkręcić nawiew. Miała wrażenie, że na nią patrzy, nie wiedziała tylko czy potępiająco, kwadrans wcześniej zebrało jej się na wymioty, dobrze że nie nafajdałam, skurwiel pewnie zostawiłby mnie na jakiejś stacji albo na poboczu. A może po prostu monitoruje ruch pojazdów za nami, całkowicie bez związku ze mną? Nie wpadło jej do głowy słowo paranoja, paranoidalny, przesadne zainteresowanie ze strony kierowcy było dla niej naturalne, w końcu niezła ze mnie dupa, pomiędzy bruzdami na jej mózgu krążyło raczej określenie paranormalny, siły nieziemskie musiały brać udział w tym poczęciu, inaczej się tego wytłumaczyć nie da. Dziewiąty miesiąc. Spuchnięte nogi, biały brzuch. Ryzykowne spacery do toalety, by ulżyć zmasakrowanemu pęcherzowi, obitym jelitom. Nocna włóczęga do kuchni po sok pomidorowy w pierwszym trymestrze, grejpfrutowy w drugim i wodę w ostatnim. Spakowana torba obok łóżka. Jestem w ciąży. Parsknęła śmiechem, aż zrobiło się jej głupio i spuściła wzrok. Jechali szybko, Paulina czuła się jak na diabelskim młynie, znowu zaczęło ją mdlić. Żołądkowe problemy ustąpiły dopiero przed Stalową Wolą, kiedy zjechali z ekspresówki. Moment lepszej formy postanowiła wykorzystać na sporządzenie jakiegoś bilansu, może opracowanie strategii i zastanowienie się, co teraz będzie. Jeden kropka nawias: Tomek. Wiadomość o moim błogosławionym stanie przyjął źle. Jego drżące kolana, gdy przychodzi do niej ubrany w czarny garnitur z beżowym krawatem w trójkąty. Bukiet kwiatów z Lidla, woda kolońska Boss i flakon Pana Tadeusza zakupiony w monopolowym przy akademikach. Wyjdziesz za mnie? Zażenowanie było uczuciem, którego nienawidziła najbardziej. Alimenty w wysokości dwustu złotych przelewane na jej rachunek do dziesiątego każdego miesiąca. To bardziej prawdopodobne. Zerowy kontakt z dzieckiem, które pyta i pyta codziennie: Mamusiu, dlaczego Sylwia ma tatusia, a ja nie? Dwa kropka nawias: Matka i Ojciec. Tusz do rzęs rozmazany na policzkach. Dziecko, coś ty narobiła? Fioletowa twarz ojca. Przecież wiesz, że funkcjonuje tylko i wyłącznie dzięki lekom. Co ze studiami, Paulina? Co z pracą i twoją przyszłością? Trzy kropka nawias: Otoczenie. Histeryczne okrzyki koleżanek, gratulacje. Ojej, ale fajnie, takie małe bobo! Będziemy ciociami! Ja cieeeee. Moich najlepszych koleżanek po drugiej stronie lustra. Kiedy do celu pozostało im około dziesięciu kilometrów, Paulina zaczęła zastanawiać się jaki obrazek zastanie, gdy wróci do domu i czy ten świat zasługuje na apokalipsę, którą mu niesie. Lęk, który jej towarzyszył, rósł odwrotnie proporcjonalnie do liczby kilometrów pozostałych do przebycia. Jeżeli powiem, a przecież w końcu będę musiała powiedzieć, będę odsłonięta. Będą mieli ogromny żal. Jak mogłaś tak koncertowo spierdolić? Studia, praca. Wszystko postawione pod znakiem zapytania. Na pewno zapytają o Tomka. Co im powiem? Przede wszystkim jednak zaczną stawiać warunki, których ja, jako w pełni od nich uzależniona, nie będę mogła obejść. Wysunęła dolną wargę do przodu i przejechała językiem po zębach. Może nawet będą mieli rację? Uniosła głowę i spojrzała przez okno. Brzozowa. Jeszcze pół kilometra. Ona w zielonym fartuchu z napisem „Groszek” przecinająca kuchenną szablą długie pęto kiełbasy zwyczajnej. Trzydzieści, czterdzieści lat. Albo tak: Wojewódzki szpital imienia świętej Jadwigi Królowej w Rzeszowie. Poród za kotarą z poliestru. Krzyk, bluzgi w rozdzierającym bólu. Do utraty przytomności. Cesarskie cięcie. Dziewczynka, trzy tysiące sto gramów. Alicja. Icterus praecox zwalczana fototerapią. Sukces po jedenastu dniach. Powrót do domu. Następne miesiące jako pasmo nieudolnych prób wykrzesania uczuć rodzicielskich. Setki przepłakanych nocy. Przygnębienie i rezygnacja. W końcu transfer części obowiązków na dziadków. Za ich namową. Później reszta. Rodzice Pauliny usiłujący przemycić do wychowania jej córki dyscyplinę i posłuszeństwo. Nie rób tak, nie dotykaj! Bądź grzeczna albo dziadek da ci klapsa. Następnym krokiem, mówiąc zwięźle, będzie przejęcie kontroli nad wszystkim, mnie nigdy nie będzie stać na samodzielne podejmowanie decyzji. Nic nie zależy ode mnie. Rodzice decydujący o wszystkim, w którym lokalu zorganizują chrzciny, komunię i bierzmowanie Alicji. „Dwór Leszka”, niech będzie po staropolsku! Menu złożone z samych ciężkostrawnych dań: sznycel cielęcy zawijany w prosciutto w sosie demiglass podany z piure truflowym oraz marchewką confit, rosół z kaczki, befsztyk tatarski na grzance oraz ślimaki po burgundzku. Wybiorą jej szkołę podstawową, liceum, być może prywatne, i studia. W grę wchodzą jedynie prawo, medycyna, ewentualnie Szkoła Główna Handlowa, reszta to śmieć. A ona podąży za ich ambicjami, nie tak jak jej matka, w której będzie widzieć raczej daleką ciotkę lub kuzynkę, taką co przy okazji różnych spotkań familijnych lubi rozprawiać o swoich zatwardzeniach, chorobach w ogóle i wreszcie o tanatofobii. Powstanie między nami luka, której nikt i nic nie wypełni. Nigdy. Zmrużyła oczy. Let it be. Praca? Jako że na bank zostanę z nimi, to dopóki nie zaczną mi zwisać cycki, mogłabym nalewać piwo w „Szantach”. Ona w wieku czterdziestu lat błagająca szefa na kolanach, aby pozwolił jej popracować jeszcze chociaż dwa, góra trzy miesiące. Nie da rady, mała, interes nie idzie, klientów niewielu, same straty. Albo wy, to znaczy personel, albo ja, proste. A interesu przecież zamknąć nie mogę. Jego popękane usta uwalniające z lewego kącika gęstą ślinę. Jej obsiana pęcherzami dłoń łapiąca go za krocze. No dobra, zobaczymy, co da się zrobić. Poszukiwanie zatrudnienia w Rzeszowie. Tysiące wysłanych aplikacji. Jedyna odpowiedź ze strony jakiegoś wydawnictwa prawno- ekonomicznego. Rozmowa kwalifikacyjna. Rekruterka wyjaśniająca Paulinie zakres jej przyszłych obowiązków. Jest to praca w telemarketingu, nasz oddział zajmuje się sprzedażą publikacji zawierających wzory dokumentów przetargowych. Oczywiście zapewniamy dostęp do bazy klientów. Stawka wynosi dwadzieścia osiem złotych brutto na godzinę przy dziewięciu sprzedanych publikacjach dziennie przez miesiąc, poniżej tego progu spada do dwudziestu sześciu. Zatrudniamy na umowę zlecenie. Jej biała bluzka z falbankami, przepocona i śmierdząca, gdy siedzi z niewygodnymi słuchawkami na głowie i próbuje wciskać ludziom, że potrzebują tej absurdalnej makulatury. Dwadzieścia siedem egzemplarzy sprzedanych przez kwartał. Rezygnacja. Dwa lata bezrobocia i życie na garnuszku rodziców. Potem pięć bujania się po wszelkiej maści biurach telefonicznej obsługi klienta aż do wypadku, który zaowocuje dożywotnią rentą z tytułu utraty zdolności do pracy. Układ z rodzicami. Nieszczera troska połączona z obrzydliwą satysfakcją, gdy zapewniają Paulinę o pomocy finansowej. Nie martw się, jesteś naszym dzieckiem, jak moglibyśmy cię zostawić w potrzebie? Do samego końca, mojego lub ich, będę musiała przejawiać wdzięczność. Jej sześćdziesięciopięcioletni ojciec sparaliżowany od pasa w dół na skutek zatoru tętnicy udowej. Paulina pchająca jego wózek każdego dnia w trakcie półrocznej bezskutecznej rehabilitacji. Trzy lata później udar mózgu. Jego plecy zmasakrowane odleżynami. Paulina przewracająca go z boku na bok co dwie godziny, zmieniająca mu ciężkie od ekskrementów pieluchy. Kolejny udar w siedemdziesiąte urodziny. Cztery tygodnie śpiączki, codziennych rajdów do Rzeszowa, setki konsultacji neurologicznych i oczekiwanie na to, do czego nikt nie jest w stanie się przygotować. Telefon w nocy. Dobry wieczór, dzwonię ze szpitala. Mam smutną wiadomość. Pani ojciec zmarł przed godziną. Następne lata spędzone na opiece nad chorą na nowotwór matką. Ciało zamienione w szkielet po półrocznej chemioterapii. Paulina z niedowierzaniem analizująca wyniki tomografii po zakończeniu cyklu. Żadnej poprawy. Propozycja terapii eksperymentalnej. Kolejny rok pożerający bajońskie sumy na leczenie, które daje zerowy efekt. Pożyczki u rodziny, a także u garstki znajomych, którzy jej pozostali, brane z pełną świadomością, że nigdy nie będzie w stanie ich oddać. Mycie, karmienie, podcieranie, ubieranie, rozbieranie, aplikowanie leków, organizowanie transportu do szpitala, znoszenie kaprysów, uwag, niezadowolenia. Ostatnia wizyta w szpitalu i ostateczne poddanie się woli ślepego losu. Tydzień agonalnych wrzasków, których nie jest w stanie zagłuszyć żadna dawka morfiny. Omdlenia na korytarzu. Odwodnienie. Dwa dni na oddziale chirurgicznym. Wieczorny obchód zakończony bezceremonialnym przekazaniem informacji o wyzwoleniu, które nadeszło zbyt późno. Kierowca zatrzymał busa, Paulina zerwała się, otworzyła drzwi płynnym szarpnięciem i niemalże wypadła na drogę. Kiedy dotarła do domu, przez dłuższą chwilę stała przy bramce. W oknie ujrzała matkę w pobrudzonym fartuchu, stojącą przy garach, na pewno szykuje ogromny sernik z brzoskwiniami, jak co roku zresztą. Gdy stanęła na betonowej ścieżce wiodącej przez środek ogródka pod same drzwi, poczuła strach totalny. Strach, ale właściwie przed czym? Przed nieodwracalnym wystąpieniem z teraźniejszości i skokiem w nieodgadnioną przyszłość, czy chodzi po prostu o pewny jak śmierć żal rodziców? Cień na ich zapadniętych policzkach, z którego wyłazi przedwcześnie zbudzona starość i oczy wypełnione bezgranicznym zdumieniem. Zapewne o jedno i drugie, ale co mi pozostało? Wrócić do domu, podłożyć bombę i patrzeć na ogień trawiący ten świat.

Następne częściKidultsi (część środkowa)

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Skorpionka 2 tygodnie temu
    Początek obiecujący, a co najważniejsze napisany po polsku, a nie "po polskiemu", jak często tutaj. Na razie nie oceniam, czekam na ciąg dalszy.
  • Kusy 2 tygodnie temu
    „co najważniejsze napisany po polsku, a nie po polskiemu„ - robiem, co mogiem, żeby nie było „po polskiemu”. Czasem wychodzi. Dzięki za komentarz🙂
  • Tjeri 2 tygodnie temu
    Bardzo bardzo obiecujące.
    Zabieg z serii "gdy życie przelatuje ci przed oczami", tyle że odwrócony, w krzywym zwierciadle — świetny.
    No i lubię jak są dobre proporcje ogółu do szczegółu.
    Całość czyta się lekko, mimo że gorzkawa i nie zapowiada życiowych fajerwerków.
    Bardzo mi się podoba.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania