Koronawirusowa kołomyjka

Tumany pyłu przelatywały nad wyjałowioną i wypaloną przez słońce planetą, na której wszelkie formy rozumnego życia bądź to dawno już wyginęły, bądź też ostały się w postaci pojedynczych osobników zamieszkujących odległe i niezbadane dotąd góry. Cywilizacje, które jeszcze nie tak dawno jawiły się jako potężne i trwałe, wręcz niezniszczalne, przestały nagle z dania na dzień istnieć. A wszystko z powodu zupełnie niewinnej z pozoru pandemii, którą człowiek – mieszkaniec owej planety – zwyczajnie sobie zlekceważył. Zginęli nie tylko ludzie, ale ich zwierzęta domowe – pieski, kotki, szczurki i trzoda chlewna. Całe tysiące tysięcy biologicznych istnień zamieniło się tak po prostu w proch, zaś na niewielkiej śródlądowej pustyni ostał się jeno on – żałośnie wyglądający Andreas, cyborg pierwszej, a zarazem ostatniej generacji, z wszczepionym kardiowerterem i smutnym, być może nawet najsmutniejszym na tym łez padole spojrzeniem. I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej…

Ale to nie będzie kolejna bajka: „Gwiezdne wojny”, „Cyberiada”, „Alicja w Krainie Czarów”. Historia, którą zamierzam przedstawić postanowiłem rozpocząć zupełnie inaczej, a mianowicie od Polski, bo Polska to mój dom. Mój dom, krzyż, pot i moje łzy. Przez cały czas marzyłem o tej pięknej i niepowtarzalnej chwili, kiedy – powróciwszy z obczyzny – znów będę mógł przekroczyć próg tego domu i ucałować oblicze ziemi, którą kocham. I wylądować sobie gdzieś – powiedzmy – w Zgorzelcu, a potem we Wrocławiu, we własnym mieszkaniu na Brochowie, gdzie zawsze z kranu leci gorąca, prawie wrząca woda i gdzie ściany pachną nowością, świeżością oraz nie do końca udaną namiastką wielkomiejskiego luksusu. Nie przypuszczałem nawet, jak ciężka czeka mnie przeprawa i jak straszną okaże się czternastodniowa kwarantanna domowa związana z epidemią koronawirusa, którą to kwarantannę rozpocząłem notabene jeszcze na granicy, a zaraz po przejechaniu z Anglii dwudziestu paru godzin autem. W aucie tym, prócz mnie, znajdowały się jeszcze trzy inne osoby, a mianowicie mamma mia Krystyna, siostra Ewa i chory na serce ojczym zwany Andreasem, pół-człowiek i pół-cyborg, z wszczepionym kardiowerterem. Był z nami również jedenastoletni shih tzu o imieniu Chico, słodka psina. 

Długo by opowiadać o powodach wyjazdu z angielskiego „raju” i licznych kłótniach rodzinnych poprzedzających wyjątkowy Exodus albo exit (Polexit, jak kto woli). Dość powiedzieć, że sprawa była z tych niecierpiących zwłoki, jako że miałem pilną pracę do wykonania w Etonie poczynając od poniedziałku (a była dopiero sobota), natomiast siostra – egzaminy uniwersyteckie do zdania pod koniec nadchodzącego tygodnia, których za nic nie zamierzała opuszczać.

Niestety, ostatnie doniesienia medialne nastrajały raczej pesymistycznie, a osoba brytyjskiego premiera Borysa Johnsona i jego rzekomo skuteczna strategia zwiastowały sromotną klęskę w walce z panoszącym się biologicznym żywiołem. Od pewnego czasu docierały informacje o ekspansji COVID-19, a rząd zdawał się nic nie robić.

Śledziłem to niczym jakiś koszmar albo straszny film, który niechcący stał się niewygodną prawdą oraz częścią losu mego człowieczego. Wizja zamkniętych granic państw europejskich z powodu nadciągającej zarazy zmuszała do podejmowania szybkich i brzemiennych w skutki decyzji, choć przecież nikt nie był w stanie powiedzieć, co też przyniesie jutro. Na wszelki wypadek wolałem nie ryzykować znalezienia się w potrzasku, jakim miała albo mogła stać się już za chwilę Wielka Brytania, odcięta od świata i reszty Europy wyspa.

***

W niedzielę piętnastego marca zapada wreszcie decyzja o zabukowaniu promu, spakowaniu się i opuszczeniu mieszkania. Pobudkę robimy siedemnastego o pierwszej w nocy, a już za piętnaście druga odpalamy silnik i startujemy. Perspektywa wielogodzinnej jazdy, tkwienia w korkach gdzieś u Niemców i przymusowego postoju na granicy nie poprawia i tak już niskiego morale, ale co zrobić?! Jak mus, to mus! Wyruszamy ze Slough, mając w zapasie jakieś dwie, może trzy godzinki na dotarcie do przystani promowej i ustawienie się w kolejce.

W tonącym w mrokach nicości aucie, pośród intuicyjnie wyczuwalnych pól i mirażowych łąk, nikt nie śpi. Cztery osoby ludzkie i nieludzkie (albo po prostu mniej żywe) warują bez ustanku, między nimi kierowca bombowca oraz siostrzyczka w roli pilotki. Kto zna miejscowe realia ten wie, że nocna eskapada autostradami Angoli nie należy do najprostszych ani najprzyjemniejszych i że łatwo jest tu zabłądzić, jeśli nie daj Bóg trafi się na roboty drogowe z objazdami. I co, że mamy nawigację... plus wrogo nastawionego do robotów drogowych androida na pokładzie, skoro liczyć musimy na łut szczęścia. My go za grosz nie mamy, o, nie, nie! Albo inaczej: mamy, lecz ot, tak od przypadku do przypadku.

Na przykład dziś, po pokonaniu połowy dystansu na linii Slough – Dover, trafiamy na dziwne objazdy i przekierowania. Skręcamy w miasteczko i gubimy kurs na kanał La Manche. Wybuch milczącej paniki, niczym pauza generalna w kulminacyjnym momencie filmu, najlepiej ilustruje dramatyzm sytuacji. Nie wiemy, czy kierować się żółtymi strzałkami objazdów czy też może zdać się na nawigację, która nakazuje zawracać. Na szczęście jest druga, telefoniczna przewodniczka, której mięciuchny głos zdaje się działać uspokajająco. Cóż... zdaje się. I teraz zachodzi niefajna sytuacja, jako że jedna i druga pani „aksamitna” mówi zupełnie co innego. Ale, ale... która ma rację? Tego nie wie nikt, niestety.

Po minutach kręcenia się w kółko stajemy na niewielkiej stacji benzynowej w jakiejś pipidówce i wyskakujemy z wozu. Ja wyskakuję i biegnę sprintem o drogę pytać. No i pytam, a o szybę, niczym deszczyk, dźwięk się odbija, zaś w samym środku szklącego się światłem szpitalnym pomieszczenia jakiś zaspany młody Angol myje podłogę w towarzystwie zaspanej młodej, która nie robi nic, nic nie robi, tylko patrzy, spogląda tępo w siną dal próżniową. A zatem pytam panienkę i pytam, zapytuję panicza, walcząc z chaosem własnych myśli natrętnych i układając w głowie rozmówki z cudzoziemcami nieporadne, lecz oni nic a nic nie wiedzą. Tylko wskazują ręką na bliski lasek pobliski, a raczej zagajnik. I mówią tak znienacka zagajeni, że za około mil dwadzieścia – jak Bóg da – będzie główna arteria… albo jakieś rondo… albo krzyżówka… albo McDonald. Tak, McDonald będzie na pewno: kiedyś, gdzieś, za siedmioma górami i siedmioma rzekami.

Tak więc niezwłocznie udajemy się we wskazanym przez parę śniącą błogosennie kierunku, sami też oczywiście zaspani, i wjeżdżamy na tak zwane manowce, cały ocean manowcowy. I po ułamku sekundy albo minuty gnamy z powrotem do grajdoła, gdyż jazda w stronę Londynu jest ostatnią rzeczą o jakiej tak naprawdę marzymy. I tak oto zupełnie przypadkowo wracamy na trasę wiodącą do upragnionej granicy oraz nadmorskiego Dover.

Nie spóźniamy się, przybywamy na czas. Niemniej tankowanie benzyny odkładamy na później, na zaś. Żadne służby graniczne tu nie stacjonują, nie kontrolują i dopiero bezpośrednio przed wjazdem na statek pewna średnio sympatyczna pańcia prosi o bilet, równocześnie dopytując się o psa naszego malutkiego. Dostajemy numerek i ustawiamy się na właściwym pasie, gdzie stoimy minut kilka. Akurat tyle potrzebuje Chico, by się załatwić. Następnie wjeżdżamy na prom, kudłatego kumpla pozostawiamy w aucie, a sami wędrujemy na któryś z pokładów górnych, gdzie możemy tęgo podjeść i napić się kawy pysznej.

Czeka tu pewna niespodzianka maleńka: mała, bo mała, ale jednak. Oto bowiem myślało się, że ludzi – Polaków, Rumunów i Francuzów – będzie od groma Wacława, a tymczasem mesa świeci pustkami. Gdzieniegdzie na podłogach, kanapach i w fotelach styrani podróżni usiłują zapaść w jakże cenny sen drogocenny.

Rodzinka wygodnie się mości w fotelach w celu spałaszowania śniadania. Ja tymczasem, z wonnym kabanosem w dłoni niczym z mieczem świetlnym, odbywam serię wycieczek to tu, to tam: a to do sklepu, a to na pokład zewnętrzny, a to znów na dziób albo rufę. Półtorej godziny przy znośnej pogodzie i łagodnym wietrze to jest nic, ale muszę wyznać, że czuję się dziś wyjątkowo nieswojo, i to nie z powodu jakiegoś tam wirusa pandemicznego. Mimo wszystko trochę brakuje tych wszystkich Cyganów Europy, ich swojskiego, szczerego i nade wszystko rodzinnego usposobienia. Rozmyślam, zatapiam się w myśli me nienachalne…

Tumany pyłu przelatywały nad wyjałowioną i wypaloną przez słońce planetą, na której wszystkie formy rozumnego życia bądź to dawno już wyginęły, bądź też ostały się w postaci pojedynczych osobników zamieszkujących odległe i niezbadane dotąd tereny. Mrówki się ostały, czerwone, czarne – jakie, bracie, chcesz! A ja zakotwiczyłem się gdzieś w Górach Skalistych, w górskim mianowicie oceanie rozległym nieskończenie się ostałem i przeżyłem tam swoisty survival, szkołę przetrwania. Ale jak? W jaki sposób? Tego nie wie nikt. I tak dalej, i tak dalej…

Tymczasem dobijamy do brzegu, wracamy do naszego „groźnego” zwierza i udajemy się w podróż daleką. Mijamy Francję – jej najmniej ciekawą stronę zadnią – oraz Belgię, natomiast Niemcy wloką się i wloką wprost niemożebnie. Wreszcie i je zaliczamy. I w ten sposób lądujemy siedemnastego wieczorem u Ojczyzny Kochanej bram, gdzie dzięcielina pała, a świerzop bursztynowy (i też pała).

Teraz nagle siostra płacze, że po przejechaniu setek kilometrów nie ma nawet gdzie zrobić siu i że żadnej toalety w pobliżu nie widać. No faktycznie, nie widać. A jedyne co rejestruje zwierciadło duszy na tym pustkowiu to: po jednej stronie – barierki typowe dla autostrad, a po drugiej – sznur tirów z drzemiącymi kierowcami, potem znów barierki, stroma skarpa… i ani jednego, choćby nawet złamanego drzewka, wobec czego powiedzonko „iść na stronę” w okolicznościach oszpeconej przyrody traci sens. Jeśli jesteś facetem, to pół biedy, może sobie poradzisz, a zmrok stanie się twym największym sprzymierzeńcem; jeśli jesteś Andreasem, cyborgiem nadgryzionym przez ząb czasu, to problem z głowy; ale jeśli jesteś kobietą albo dziewczynką, aa... to biada ci, damskie plemię, puchu marny.

Kolejka zapowiada się na ładnych paręnaście brzydkich godzin. He, optymiści z nas. Nie wiemy, że polscy pogranicznicy zrobili sobie wolne, a okoliczne przejścia czesko-polskie mogą, ale wcale nie muszą być otwarte na ruch samochodowy. Co zatem robić? Oto jest pytanie jak w tym dramacie szekspirowskim, no prawie.

Wychodzę z psem na trochę. Lubię wychodzić z psem na trochę, więc spaceruję z nim wzdłuż środkowych pasów szybkiego ruchu, bo innej możliwości przemieszczania się nie ma. Od czasu do czasu rodzinka podjeżdża obok starym mercedesem i znów przystaje, by za moment przesunąć się o kolejne metry dwa, trzy. Przemieścić się i zgasić silnik, bo przecież szkoda benzyny. Tu widmo pustego baku staje się możebne, a nawet więcej niż realne.

Podchodzę do auta. Rzucam dwa słowa do mamma mia. I znów przechadzam się z kudłatym maluszkiem. Chico musi w końcu zrobić rutynową kupkę wieczorną, ostatnią tego dnia, by móc w spokoju zmrużyć oczy i zachować się jak typowy suseł w zimie. Suseł albo świstak.

Około dwudziestej trzeciej i ja, i rodzice mamy dość wszystkiego: stania, kręcenia się w koło Macieju, podjeżdżania symboliczny kawałeczek, ogólnego dyskomfortu psychofizjologicznego i pęcherzowo-moczowego. Zjeżdżamy więc w puste miejsce na pasie wolnego ruchu i stajemy między śpiącymi w ciężarówkach tirowcami. Wwiercamy się głębiej w fotele, choć wcale nie wiemy, czy z planów drzemanki coś wyjdzie, no ale co począć, skoro zmęczenie jest silniejsze od nas, zwykłych śmiertelników i pół-ludzi, a poza tym rozsądek nakazuje spauzować. Wiadomo, jutro też dzień! Kto chce walić dalej, niechaj wali, kto liczy, że zjedzie z niemieckiej autostrady i wjedzie w Czechy, a następnie wbije się w Polskę od drugiej strony, niech liczy na cud i boską interwencję. Good luck! My zostajemy, gdzie zostajemy, tu gdzie noc nas złapała oraz boleśnie zgwałciła, gasimy silnik i przymykamy powieki. Noc się zaczyna bezczelnie dobierać nam do snów. W ruch idą koce i kurtki, bo godzina zapowiada się chłodna, a nawet mroźna. W końcu to dopiero połowa marca i wciąż jeszcze trwa kalendarzowa zima, a tu ciągnie od pól i łąk jak nie wiem co.

Mnie udaje się stosunkowo szybko zasnąć, gorzej z matulą i siostrą. Wiadomo, nerwy robią swoje, a kobiety są wrażliwe. Nawet palenie tytoniu nic nie daje. W końcu wszyscy wpadają w objęcia zgermanizowanego Morfeusza, w niemiecki sen śródpolny.

I znowu widzę mrówki, czarne i czerwone, i wyjałowioną Ziemię, po której niezdarnie stąpa trawiony chorobą Andreas. Znowu widzę, jak tumany pyłu przelatują nad wypaloną przez słońce planetą, na której wszelkie formy rozumnego życia bądź to dawno już wyginęły, bądź też ostały się w postaci pojedynczych osobników zamieszkujących odległe i póki co niezbadane góry. I tak dalej, i tak dalej...

Ech! Nieuświadomiona ta radość oniryczna amorficzna nie trwa jednak długo i około godziny pierwszej przebudzam się ja, jako ten, który zauważa, że nikogo przed ani za nie ma. Dociera do jaźni lotem błyskawicy, że być może wszyscy dawno już pognali na Czechy i że właśnie zostaliśmy jak te przysłowiowe palce samotni. Alarmuję natychmiast bliskich! Musimy wiedzieć, na czym stoimy albo leżymy i jaką strategię obieramy. Lecz ku powszechnej radości okazuje się, że to szyby zaparowały. I że co brałem za „Wielkie Nic” w kolorze mleka, było naprawdę tylko urojeniem. Wystarczy lekko uchylić drzwi, by przekonać się, że kto miał odjechać, odjechał, a kto miał pozostać na miejscu, pozostał na miejscu. Po naradzie zapada decyzja, by nie spać, lecz lecieć dalej. Nie jestem wcale przekonany, czy dobrze robimy, gdyż – jak mawiają starsi i mądrzejsi – „noc służy do lulania, a nie do na zabicie grzania”.

Jedziemy, suniemy, walimy, mkniemy. W pewnym momencie wjeżdżamy w nowy koreczek, utworzony z aut osobowych, tym razem. Po obu stronach wolnego pasa awaryjno-ratunkowego nadal śpią tirowcy w masywnych domach na kołach jak ślimaki w muszlach spasione. Natomiast podobni do nas rycerze nocy postanowili nagle zawalczyć i przebić się na pierwszą linię drogowego frontu. Sieg heil! Po krótkim przebłysku takowej inicjatywy, przystanęli wnet społem. Wszyscy jak jeden mąż poczęli zawracać i jechać pod prąd, co zważywszy na przepisy o ruchu drogowym jest nielegalne i potwornie, ale to potwornie niebezpieczne, zaś na końcu tego nielegalnego konwoju czekała już niespodzianka w postaci niemieckiej policji, która pojawiła się nie wiadomo skąd i która zahaltowała owych śmiałków, w tym również nas, a następnie kazała ustawić się z powrotem za tirowcami, pokorniutko i cichutko. Na nic zdały się tłumaczenia, że gdzieś niedaleko jest albo chociaż powinien być zjazd na Republikę Panów Hrabalów i Pań Vondraczkowych.

Można powiedzieć, że naszej rodzince i tak się upiekło, bez mandatu na dodatek. I że mamie i siostrze udało się w samą porę przekonać funkcjonariuszy o potrzebie eskortowania nas do samej granicy, co daje łącznie jakieś pięćdziesiąt kilometrów „pleców”, a wszystko przez osobę chorego na serce ojca, pół-człowieka, pół-cyborga, który tu obok leży na tylnym siedzeniu, spoczywa jak kłoda od dawna martwego dębu. Ojciec, który przewraca nieprzytomnie oczami, wygląda, jakby był u kresu. I zaprawdę powiadam wszem i wobec, że nigdy jeszcze nie cieszyłem się z obecności niemieckich gliniarzy. A jechały za nami aż dwa radiowozy i sama radość wiązała się z tą magiczną liczbą, a z przodu otwierał konwój wóz specjalny pomocy drogowej. Co chwila wyskakiwali biedni funkcjonariusze-drogowcy ze swych pojazdów i torowali drogę, przestawiali osobówki oraz bardziej masywne tiry niby klocki lego, co sekunda się narażali jak nie wiem co.

Aha, zapomniałem dodać, że zanim w ogóle pozwolono nam wystartować, to zachodni sąsiedzi uraczyli nas makaronem z kiełbasą w sosie pomidorowym (ta potrawa ma zdaje się jakąś swoją regionalną nazwę, a smakuje najlepiej o czwartej nad ranem, zdecydowanie tak, o czwartej nad ranem). Niby nic wielkiego, a jednak – mówta, co chceta – piękny gest braci niemieckiej. Albo braci niemieckich. No i nie byliśmy więcej głodni i nie musieliśmy jechać na czczo, co jest o tyle istotne, że wstawał sobie właśnie nowy dzień pomału. 

I znów ujrzałem wschód nad ogołoconą z wszelkiej roślinności pustynią. A tumany lekkiego pyłu albo porannej mgiełki przelatywały nad wypaloną przez słońce planetą, na której wszelkie formy rozumnego życia bądź to dawno już wyginęły, bądź też ostały się w postaci pojedynczych osobników zamieszkujących odległe i niezbadane jak dotychczas góry. Cywilizacje, które jeszcze nie tak dawno jawiły się jako wszechpotężne i niezniszczalne, przestały nagle tak z dania na dzień i z godziny na godzinę istnieć. Straszne! Koszmarna wizja! A my w tę wizję po szyję zanurzeni. Albo uszy, jak kto woli.

Tuż przed przekroczeniem granicy, siostra wchodzi w kupę, czyjąś, nie własną, i rozpoczyna się afera, płacz oraz zgrzytanie zębami. Nie ma bidulka doświadczenia w załatwianiu najbardziej palących spraw w miejscach wybitnie niepublicznych. Boi się – i słusznie – zarazić koronkowym wirusem. Buty to jest jednak rzecz bardzo osobista, element garderoby, a kupa może być zainfekowana. Nie wiem, jak się jej udała ta sztuka, by wdepnąć. Przecież w promieniu pięciu metrów – sprawdzałem – czysto i zieloniutko jak na górskim stoku albo beskidzkiej polance. Mnie natomiast dopada myśl takowa, aby niepostrzeżenie ku Odrze zbiec i czmychnąć sobie gdzieś pod siatką. I znaleźć się od razu po polskiej stronie, bez konieczności odbywania aresztu domowego dwutygodniowego. Ech, ta pokusa piekielna!

Wreszcie docieramy na przejście i rozpoczyna się kontrola graniczna. Strażacy strzelają nam w łby z pistoletu, a w każdym razie tak to wygląda. Mierzą temperaturę, usiłując wyłapać gorejących. Chico cały drży z emocji. Policyjna Blondi wręcza specjalne formularze do wypełnienia, co czyni wybitnie uroczyście. O możliwości skorzystania z toaletki nikt nas nie informuje. A po co? Służby każą nam tylko jechać, JECHAĆ! I nie tworzyć zatoru. Wywiązuje się ostra wymiana zdań między pogranicznikami a mamma mia.

– Panowie, tkwimy w korku już dość długo. Nikt nie zaproponował nawet wody, że o kromce chleba nie wspomnę. A żadnego wuce w pobliżu nie widać. Mam parę pytań dotyczących kwarantanny i naszego pieska, którego nie ma komu wyprowadzać.

– A co? – mówi zarozumiały trep ubrany w mundur moro. – Może jeszcze zrobić paniusi zakupy i przynieść do domu? Skoro marudzicie, to po coście wracali?

Odpowiadam, że kiełbasę, piwo oraz chleb to może faktycznie przynieść, jeśli ma czas i ochotę, a wróciłem, bo kocham Rzeczpospolitą i miałem na chatę tak czy owak zjeżdżać, i to nim jeszcze rozszalało się to COVID-owe szaleństwo.

– Jechać! – krzyczy strażak po lewej stronie mercedesa. – Jechać, kurwa mać!

Czasem mam wrażenie, że z miłości do gryki, dzięcieliny i świerzopu można się w trymiga wyleczyć przez takich właśnie funkcjonariuszy.

Tuż po przyjeździe do Wrocławia, wyskakuję z auta, aby zaliczyć spacerek z „miśkiem”, ale jednocześnie też nie łamać kwarantanny. Zakładam, że epidemiologiczny rygor obowiązuje z chwilą znalezienia się w domu. Tak więc póki co Chico i ja korzystamy z wolności chwili.

Po przechadzce dowiaduję się, że mamma mia telefonowała już do Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej i otrzymała instrukcję następującej treści: „z psem na dwór wychodzić można, byleby nie za często”. A więc, mój Boże, dezinformacja postępuje!

Na przykład taka oto historia: panowie policjanci zainteresowali się nami dopiero jedenastego dnia kwarantanny, JEDENASTEGO! Wcześniej nikt się losem brochowiaków – ich żywieniem, leczeniem, pojeniem – nie przejmował. Nikt, nawet gmina Wrocław Krzyki o familii Żołnowskich nie raczyła pamiętać. Gdzie był miejscowy proboszcz, gdzie harcerze i harcerki, gdzie życzliwi i skorzy do pomocy sąsiedzi, gdzie koło gospodyń wiejskich albo miejskich? Ale to nic, nic to. Nie rozmawiamy o życiowych potrzebach i zwykłej ludzkiej życzliwości. Mówimy o fake newsach. A efekt całej tej dezinformacji jest taki, że już sami nie wiem, czy przebywamy w izolacji czy też nie. Czasem naprawdę wolałbym żyć znośniej i radośniej, w innym świecie i z innymi ludźmi. Może globalistyczne plany depopulacji Ziemian nie są znowu aż tak złe i chore? Może od ilości ważniejsza jest jednak jakość? Jakość życia i współżycia. Utopia, ach, utopia! Ale kończmy wreszcie!

No więc – jak już powiedziałem – tumany pyłu przelatywały nad wyjałowioną i wypaloną przez słońce planetą, na której wszelkie formy rozumnego życia bądź to dawno już wyginęły, bądź też ostały się w postaci pojedynczych osobników zamieszkujących odległe i niezbadane dotąd góry. Cywilizacje, które jeszcze nie tak dawno jawiły się jako potężne i trwałe, wręcz niezniszczalne, przegrały nagle. A wszystko z powodu niewinnej z pozoru pandemii, którą człowiek – mieszkaniec owej planety – zwyczajnie sobie zlekceważył. Zginęli nie tylko ludzie, ale ich zwierzęta domowe – pieski, kotki, szczurki i trzoda chlewna. Całe tysiące tysięcy biologicznych istnień zamieniło się tak po prostu w proszek, zaś na niewielkiej pustyni ostał się jeno on – żałośnie wyglądający Andreas, cyborg pierwszej i zarazem ostatniej generacji, z wszczepionym kardiowerterem i smutnym, być może nawet najsmutniejszym spojrzeniem.

Andreas miał przynajmniej dobre serce, nie to co nasz brochowski księżulo, gminni i powiatowi włodarze, armia rozkochanych w papierzyskach urzędasów, użyteczni inaczej harcerze i harcerki, nasze kochane, najukochańsze na świecie police-miśki oraz trepiątka (żeby nie powiedzieć trepy). I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej...

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Marian 06.05.2020
    "Z miłości do gryki, dzięcieliny i świerzopu można się w trymiga wyleczyć" stykając się z naszą rzeczywistością.
    Fajny tekst.
  • maciekzolnowski 06.05.2020
    Dzięki, trzeba będzie dopracować pewne rzeczy, ale się starałem, nie powiem, że nie. Tymczasem ja z miłości do ojczyzny nigdy się nie wyleczę, ale myślę, że scenka rodzajowa ma sens i moc. Kłania się jeden z ostatnich felietonów Brauna na temat złej selekcji do Policji. Polecam. Pozdrawiam również! :) MZ
  • Bożena Joanna 06.05.2020
    Droga powrotna do ojczyzny, jej umiłowanie drogo kosztują. Przysłowiowa dobroć i wzajemna pomoc istnieją w wyobraźni i telewizji. Rzeczywistość odbiega od lansowanych obrazów. Świetnie się czytało, a tekst dał sporo do myślenia. Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski 06.05.2020
    Dziękuję, Droga Bożenko! Nie sądziłem, że aż tak pesymistyczny pejzaż uda mi się odmalować. Jestem raczej optymistycznie nastrojonym człowiekiem, ale tym razem postawiłem na realizm i rzeczywistość, na próbę jej oddania. I tak jakoś wyszło. Pozdrawiam serdecznie! :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania