Kości skrzydeł
Połamałam skrzydła, uderzając o twardy grunt. Przenikliwy ból opanował nagle każdą część mego ciała, nie potrafiłam zebrać chociażby cząstki sił, by unieść dłoń, czy w całości otworzyć oczy, czy też rozejrzeć się wokół, a co dopiero wstać na nogi. Wyczerpanie skutecznie przykuło kończyny i tułów do podłoża, uniemożliwiając ruchy. Wreszcie, gdy ledwo odzyskałam jakikolwiek strzępek świadomości i uchyliłam delikatnie powieki, natychmiast je zamknęłam, lecz nie z własnej woli. Zwyczajnie zemdlałam, zasnęłam, pogrążyłam się w ciemności, która nagle ogarnęła cały świat wokół.
Ocknęłam się w przyjemnie ciepłym miejscu, wśród miękkiej pościeli, na której wyhaftowano kaczeńce. Po chwili dotarł do mnie zapach pieczonego mięsa i intensywna, aczkolwiek niezwykle wzmagająca apetyt woń ziół. Od razu poczułam głód, który odezwał się złośliwym, ssącym bólem brzucha. Jakby żołądek chciał pochłonąć sam siebie.
Myślałam nad tym, kiedy wrócę do domu. Wykluczałam opcję, że mogło to nigdy nie nastąpić, w końcu to tylko drobny upadek, skrzydła się zrosną, wystarczy góra miesiąc, a znowu będę próbowała doścignąć samoloty lub helikoptery, czując we włosach cudowny powiew wiatru.
– Gdzie nasza ptaszynka? – usłyszałam. Źródłem głosu okazała się kobieta w nieco przybrudzonym fartuchu, przy jej pasie spostrzegłam małą, dosyć grubą książeczkę z zatartym tytułem i autorem.
– Tam, leży na łóżku i śpi – odpowiedział inny głos, tym razem męski.
Wychwyciłam odgłos powolnych, topornych kroków, postać zapewne miała na sobie ciężkie obuwie.
– Całkiem dobrze wygląda. Daliście jej jeść? – ukucnęła przy posłaniu, odwróciła się ku mężczyźnie.
– Owszem, kaszę jęczmienną i warzywa. Niechętnie, ale jakoś przełknęła.
Kłamał. Dopiero się obudziłam, a ostatnie, co jadłam, to cukierki skradzione od jakiejś dziewczynki lecącej balonem. Wtedy właśnie zaliczyłam pierwszą kraksę, strącona strzałą z łuku. Rozbiłam się w akompaniamencie dziecięcego płaczu i triumfalnego śmiechu żartownisia, o nieco dziwacznym poczuciu humoru.
– Dobrze. Pomożesz? Trzeba załadować dziewczynę na nosze.
Nosze? Mogłam powiedzieć, że noszę spodnie, ale czy to słowo istniało jako materialna rzecz?
Wewnątrz mnie, prócz zlęknionego serca, kołatał się sam strach, wydestylowany spośród wszelkich innych odczuć.
Nie wiedziałam, czym są nosze, nie wiedziałam, gdzie chcą mnie zabrać. Nie wiedziałam nic. Jedynie niebo, niegdyś tak bliskie, znajome, teraz stało się dalekie. Słońce uciekało wzrokiem, bo w jego oczach kryła się prawda. Odległa ziemia chrupała mi pod stopami, jak nigdy dotąd. Chrupała jak łamane ludzkie kości, jak rozrywana skóra. Z każdym kolejnym krokiem coraz bardziej zatracałam się w tym dźwięku, wszystko przechodziło w echo, przemijało, powracało z zawrotną prędkością, wzburzając morze niepewności, podszczypując ją.
Groza i niewiedza miażdżyły mi kości. Oślepiały ostrzami wbijanymi prosto w oczy.
Zatęskniłam za firmamentem jeszcze mocniej, gdy zostałam przywiązana do zimnego stołu skórzanymi pasami. Coś białego zastąpiło niebo, a sztuczne światło zawisło nad głową.
Słyszałam tylko gruchot własnego szkieletu, dudniący wewnątrz umysłu niczym ostrzeżenie.
Komentarze (19)
Nie mniej, dzięki!
Dzięki za 5 :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania