Kot

Siedziałyśmy na białym hamaku. Splątanym z wątłych sznurków naszych marzeń. Wpatrzone w dal, nieokreślony punkt gdzieś na poziomie wschodzącego słońca. Jej rude włosy opadały na ramiona lekko mierzwiąc się na końcach. W szarości jej oczu zaklęty był odwieczny smutek. Pamiętam go prawie namacalnie. Blada skóra żywo kontrastowała z czerwienią okalającą twarz. Huśtane podmuchami nieistniejącego wiatru śmiałyśmy się, a bladość naszego śmiechu rozpraszała się na tysiące odłamków niknących w pustce za nami. Łącząc się z nią haniebnie kpiły z naszego nieistnienia. Ironicznie kąsały naszą niematerialność. Nienamacalność złączonych dusz. Nasze dłonie otarły się o siebie bez czucia, nie odciągając pary oczu od obranych wcześniej punktów na połyskującej tarczy słońca. Utkwione tam od samego początku nigdy się nie spotykały. Mimo to widziałyśmy nasze twarze słabo oświetlone promieniami ranka, zagubione w gęstych cieniach minionej nocy. Odarte z sekretów ufnie wpatrywałyśmy się w siebie uciekającym wzrokiem. Byłyśmy tylko my, nikogo dookoła, w sferze, której nie ma. Byłyśmy. Nasze palce wplątywały się w siebie nawzajem wciąż od nowa. Nieustanny rytm wschodzącego słońca. Ból jej oczu wypełniał powietrze, które z trudem dźwigało jego ciężar. Oddychałam nim, ocierał się o moje nozdrza i wypełniał, mętnym brakiem tlenu. Zastygał gdzieś w okolicy klatki piersiowej, czyniąc ją drżącą i słabą. By potem wyparować oczami i duszą, porywając jej fragmenty. Wciąż tak samo, w tej samej kolejności. Wzlatywał ponad nas i zatykał wyrwy dusznej atmosfery. Podrywałam się z hamaku, by na powrót na niego upaść, wybijając w powietrze zbiegłe nitki sznurków, łączące się w mleczny puch. Wplątywały się w nasze włosy pokrywając je siwą materią, na znak wieczności. Melodia cichego, rozstrojonego fortepianu wznosiła się w eter. Były to dźwięki pojedyncze, mierzwienie klawiszy z lekkim niepokojem, strachem, że jednym fałszywym ruchem zburzy się cały mit spektaklu. Uderzenia trwogi i buntu, łączyły się z nieśmiałością i skrupulatnością taktu. Spokojne napięcia strun z sekundy na sekundę zmieniały się w opętanie. Nieobecny pianista całą swą siłą drażnił klawisze wyzwalając melodię mityczną, niepohamowane pragnienie układał w nuty, duszne ciągi dźwięków wznoszących się w niebiosa, by po chwili osunąć je w podziemne kręgi piekielne. Patrzyłam na nią, mimo iż mgła mąciła obraz. Nikła za warstwą tej mlecznej kotary. Była jakby zaklętą lalką porcelanową, manekinem niepasującym do rzeczywistości. Nie istniała. Jej zastygłe oczy nigdy nie zmieniały perspektywy. Włosy odcięte od reszty nierealnego ciała lekko falowały, były jakby odrębnością, żyjącą własnym życiem. Jedyne żywe. Ich rudość przenikała przez wszystkie zasłony błędnego powietrza. Muzyka gwałtownie ucichła. Ostatnie sfałszowane dźwięki rozmąciły się w pustce. Powoli zastygały na oszronionym powietrzu. Czarny cień kota wyłonił się z gęstości i oddał mi pokłon. A może był to pokłon skierowany do owego niebytu pianisty, który zlał się z muzyką i osiadł na szronie? Kot otarł się o gałąź niknącą w bagiennej nicości pod nami. Wbił we mnie kolejny ostatni raz swój koci wzrok i zniknął. Tu nic nie trwało powtarzając za każdym razem swój cel. Słońce zaszło i w tej samej chwili znów pojawiło się na horyzoncie. Hamak drżał pod wątłym ciężarem naszych nieistnień, a mityczny pianista odgrywał swą arię, wciąż od nowa, w tym samym układzie. Gdy milknął jęk starego fortepianu, kot oddawał pokłon i przepadał w pustce. Rude jej włosy opadały na ramiona lekko mierzwiąc się na końcach.

 

-Żyj... - głos mój rozdarł się na miliony odłamków kujących powietrze. Rozdzierał mgłę, falował duszność unoszącą się nad nami, zastygał na poziomie horyzontu i dudnił we framugi nieistniejącej przestrzeni. Nie pasował tu. Burzył. Wmieszał się w wiatr, który zniekształcił go w pisk, szarpiący nasze umysły.

 

Muzyka na powrót rozwrzeszczała się w naszych głowach. Objęła ową nierealność mego głosu i ucichła razem z nim. Nastała głucha cisza, niemogąca zmącić się już nigdy. Jedyny niepowtarzający się element tej mitycznej perspektywy.

 

-Sara! - krzyknęłam z całych sił, lecz głos mój nie mógł wypłynąć na zewnątrz. Był niemy, a ona głucha na moje wołanie.

 

Stawała się coraz bledsza, coraz bardziej przezroczysta. Uciekała z przestrzeni, urealniała się. Nie potrafiłam przytrzymać jej w niej dłużej. Tylko jej rude włosy pozostawały wciąż żywe. Chłonęłam wzrokiem intensywność ich barwy. Jej dłoń zsunęła się z mojej. Grzęzłam coraz bardziej w moim miejscu na białym hamaku.

 

-Przepraszam... - wyszeptałam, lecz głos mój znów zastygł na rozchylonych wargach.

 

Nie mogłam nic zrobić. Fortepian znów odegrał walca. Już bez pianisty i bez pokłonu kota.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Ritha 18.09.2016
    Hmm, mam mieszane uczucia. Już od pierwszych dwóch zdań (z których, tak na marginesie, zrobiłabym jedno) mnie wyciągnęło, głębokie, metaforyczne, ale nie wiem czy nie przedobrzyłeś/łaś ciut. Zabrakło mi albo jakiejś akcji, ruchu, działania (sam opis sytuacji, ciągnący się zbyt długo, bywa nużący) albo wypoziomowania tych emocji, tak żeby nie były identyczne od początku do końca. W końcówce coś się zaczęło dziać ale trochę zlało mi się to z całością. To oczywiście moje subiektywne odczucie i tak naprawdę doceniam tekst, bo ma w sobie coś wyróżniającego. Zostawiam 4 :)
  • Emerald 18.09.2016
    Dziękuję bardzo za konstruktywną opinię :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania