Kruchość motyla
W czasie drugiej wojny światowej, prawdziwych igrzysk okrucieństwa, istniały miejsca, gdzie pozornie panował spokój. Okazały pałac rzucał cień na obszerny dziedziniec, wiekowe lipy szumiały, delikatnie smagane południowym wiatrem, przez otwarte okna wydobywały się kojące dźwięki fortepianu. Idylla możliwa tylko na uboczu – z dala od bombardowanych miast, uczęszczanych traktów, miejsc znaczących strategicznie. Właściciele majątku należeli do niemieckiej arystokracji, mieszkającej na ziemiach polskich. Czytali Goethe'go, słuchali Wagnera, wyjeżdżali nad Jezioro Bodeńskie. Myśleli po niemiecku, lecz posługiwali się językiem polskim – by załatwić sprawy urzędowe, porozumieć się ze służbą, wreszcie by przyjaźnić się z polskimi sąsiadami z tej samej warstwy społecznej. Ludzie pogranicza, których można spotkać na rubieżach, splotach kontynentalnej dzianiny.
Tego samego dnia podczas upalnego lata urodziły się dwie Anny. Córka Annelise, Anna von W. przyszła na świat w urządzonej z przepychem pałacowej sypialni, córka Rebeki, Anna M. została odebrana przez żydowskiego lekarza w skromnej salce miejskiego szpitala. Jedynaczka często chorowała, więc rodzice posyłali ją do ciotki na wieś. Ania poznała drugą Anię nad okolicznym stawem. Dziewczynki zaprzyjaźniły się i spędzały ze sobą dużo czasu. Beztrosko bawiły się, czasami psociły, powierzały sobie wielkie małe sekrety.
Czas mijał, dziewczynki stawały się kobietami. Anna von W. zakochała się w pewnym berlińskim pisarzu, który gościł w jej rodzinnych stronach. Owocem krótkiej i namiętnej znajomości był syn, Wilhelm. Piętnaście lat później Anna M. poślubiła żydowskiego lekarza i wyjechała z nim do Krakowa. Urodziła córkę Helenę i wiodła spokojne życie w przyjemnej dzielnicy dużego miasta. Anny straciły ze sobą kontakt.
Wojna plącze ludzkie losy, ona nie splata, ale właśnie plącze. Wilhelm skończył studia biologiczne w Berlinie, wrócił w rodzinne strony, gdzie poświęcił się pracy naukowej z dziedziny botaniki. Czuł się Niemcem, wolał mówić po niemiecku niż po polsku, miał wielu przyjaciół w Berlinie. Anna kochała syna, ale tak podobny do ojca, budził w niej bolesne wspomnienie jedynej i nieszczęśliwej miłości. Ona czuła się polską Niemką, nie identyfikowała się z ruchem faszystowskim i z niepokojem obserwowała berlińskie kontakty Wilhelma – w pałacu zaczęli bywać mężczyźni w czarnych mundurach.
W lipcowe popołudnie Anna obserwowała ulewę przez oszklone drzwi tarasu. Z zamyślenia wyrwało ją stukanie, ledwie słyszalne wśród bębniących kropel deszczu. Wszystko przyspieszyło, zaczęła biec długim korytarzem w kierunku masywnych dębowych drzwi, tknięta niewytłumaczalnym przeczuciem. Drżącą ręką nacisnęła klamkę i zobaczyła ją. Śliczna jak zawsze i wciąż taka młoda. Mokre kosmyki opadały na znajomą buzię, w wielkich zielonych oczach dostrzegła lęk i znużenie. Serce niemieckiej arystokratki biło jak szalone. Dopiero po chwili zrozumiała, że kobieta, która przed nią stoi, to nie jej przyjaciółka z dzieciństwa, to nie Anna.
„Jestem Helena, jestem córką Anny.”, wyszeptała dziewczyna. „Gdzie jest Anna?”, spytała Niemka, a głos odmawiał jej posłuszeństwa. Helena opuściła głowę i milczała długą chwilę. „Rodziców zabrano do getta. Tato został rozstrzelany za nieposłuszeństwo, a mama...mama rozchorowała się i...odeszła”. Nie płakała, patrzyła przed siebie nieobecnym wzrokiem, przywoływała w pamięci obrazy, których niemiecka pani nie mogła widzieć. Anna uświadomiła sobie, że od kiedy nastał ten straszny czas „podziału”, ona, tutaj w tej sielskiej krainie, odcięła się od brutalnej rzeczywistości, nie dostrzegała nieobecności kolejnych polskojęzycznych sąsiadów, była głucha na rozmowy niemieckich żołnierzy o wysiedleniach, łapankach, likwidacjach, najboleśniejsze, nigdy nie pomyślała o losie żydowskiej przyjaciółki. Rozpamiętywała dawną miłość, ubolewała nad postawą syna, troszczyła się o rodowy majątek, grała na fortepianie i czytała poezję. Anna stała się częścią dzieciństwa, które szybko przeminęło, a teraz będzie tylko kolejnym dramatycznym wspomnieniem, wiecznym wyrzutem sumienia.
Ocknęła się i wtedy znów zobaczyła zielonooką córkę przyjaciółki. „Helena. Ona żyje. Helena musi żyć!”, złapała się tej myśli jak koła ratunkowego, być może to ostatnia szansa na zachowanie resztek człowieczeństwa. Nie spytała, w jaki sposób dziewczyna wydostała się z Krakowa, jak udało się jej dotrzeć na odległą prowincję, czy to matka kazała jej tu przybyć. Te pytania nie miałyby najmniejszego sensu, zwykłe zaspokojenie ciekawości, strata czasu. Teraz trzeba myśleć o sprawnym zorganizowaniu schronienia, prawdziwego azylu dla tej delikatnej i bezbronnej istoty.
„Ale jak w tej sytuacji zachowa się Wilhelm, przyjaciel nazistów?”, zastanawiała się. „Wilhelm zrobi to, co ona mu każe. Nie jako matka, ale jako właścicielka tej ziemi.”, utwierdzała się w postanowieniu. Szanował ją, ponieważ to ona była jedyną kobietą w jego życiu, troszczyła się o niego i zapewniała mu pieniądze na wszystkie zachcianki. To nie były kobiety, raczej drogie samochody i podróże w egzotyczne miejsca, gdzie poszukiwał rzadkich okazów zwierząt, szczególnie upodobał sobie motyle, stały się rodzajem jego wyrafinowanej obsesji. A kobiety? Nie zastanawiała się nad tym, żadnej jej nie przedstawił, może wolał tych smutnych panów w czarnych skórzanych rękawiczkach, nie chciała o tym myśleć.
Zaprowadziła Helenę do swojej sypialni, przygotowała gorącą kąpiel, naszykowała suche ubranie, kazała służącej przygotować ciepłą kolację. Służba została nieliczna ale lojalna. Lojalność to w tej sytuacji słowo klucz, pomyślała. Trzaśnięcie drzwi i stanowcze męski kroki. Wrócił.
Wilhelm wszedł do pogrążonej w półmroku jadalni przekonany, że zastanie matkę przed półmiskiem świeżych owoców z kieliszkiem lekkiego białego wina, a na niego będzie czekał talerz pstrągów blanszowanych w warzywach. Pomyślał, że wzrok płata mu figla, kim jest ta szczupła dziewczyna z wilgotnymi włosami, dlaczego zastygła w bezruchu na jego widok jak spłoszona sarna. „To jest Helena.”, do jadalni pewnym i dostojnym krokiem wkroczyła Anna, pani tego domu. Nie padło ani jedno słowo więcej, żadnych dodatkowych wyjaśnień. Dlaczego młody Niemiec nie pytał i czy zachowałby się tak samo, gdyby zagubiony gość był kimś innym, nie przypominał mu egzotycznego motyla, którego spotkał raz w życiu w amazońskich ostępach? Tylko Wilhelm wiedział, co nim kierowało, a może nawet on do końca nie rozumiał tego stanu, nastąpiło coś w rodzaju hipnozy.
Kolejne dni, tygodnie, miesiące. Stałe rytuały. Helena ma ustalony rytm życia i kanon zachowań. Towarzyszy Annie – spisuje układane przez nią wiersze, czyta na głos ulubione powieści, grają na dwie pary rąk na fortepianie, pielęgnują wspólnie ogród różany, są nierozłączne. Helena wie, że gdy wieczorem przed pałacem zaparkują czarne auta, musi stać się niewidoczna, wręcz niewidzialna. Zamyka się w odległej części domu, w wielkiej bibliotece, założonej przez pradziadka Anny, Sykstusa. Każdy jej ruch jest bezszelestny, stąpa po srebrzystej wykładzinie niczym kocica, ale bardziej kojarzy się z motylem. Motylem jest dla Wilhelma, to skojarzenie stanowi przepustkę do dalszego życia.
Wilhelm trzyma się z dala, żyje jak do tej pory. Utrzymuje berlińskie kontakty, czasami wyjeżdża na dłużej, wraca z nowymi okazami, zamyka się w pracowni, notuje i szkicuje przez pół nocy. Helena ma wrażenie, że wyparł ze świadomości jej obecność, tak jest lepiej, bezpieczniej. Nic nie trwa wiecznie. Pewnej gwiaździstej nocy Anna prosi o butelkę białego wina, wypija na tarasie trzy kieliszki, uśmiecha się i zapada w sen, z którego już się nie obudzi. Czy dołączyła do drugiej Anny, żeby zapewnić przyjaciółkę o bezpiecznym losie córki? Ale czy Helena będzie nadal bezpieczna, teraz, gdy odeszła jej patronka?
Wilhelm czuje się znów jak mały chłopiec, jak wtedy, gdy zgubił się w ciemnym lesie. Matka już nie czeka na niego, poszła w swoją stronę. Kładzie głowę na jej kolanach i szlocha, „Meine Mutti, meine Mutti!” Helena przypomina sobie ostatnie chwile ze swoją matką. Obskurna nora pełna konających ludzi. Nie rozpaczała, nie krzyczała, nie modliła się do Boga, w którego nie mogła już wierzyć... Było tak inaczej niż teraz. Tamto było mocne i prawdziwe, to – odrealnione i wyidealizowane, jak z kart egzaltowanej powieści.
Pochowali Annę w ogrodzie z kilkoma słowami zaprzyjaźnionego pastora, niemiecki syn, żydowska podopieczna i garstka wiernych służących. „Czy teraz mnie wydasz?”, pierwsze zdanie wypowiedziane do niego, przyjaciela nazistów i pasjonata motyli. „Nigdy tego nie zrobię.”, krótka odpowiedź. Helena nie pyta dlaczego, ale nie jest również pewna, czy cieszy się z ponownie darowanego życia.
Jest inaczej, Wilhelm zaczął ją dostrzegać. Koledzy w czarnych skórzanych płaszczach przyjeżdżają rzadziej, może już tak bardzo nie pragnie ich towarzystwa... Wspólnie spożywają posiłki, zawsze w całkowitym milczeniu. On nie lubi mówić po polsku, ona zna niemiecki, ale słowa w tym języku nie chcą przejść przez ściśnięte gardło. Przed nią półmisek świeżych owoców i kieliszek lekkiego białego wina, przed nim talerz pstrągów blanszowanych w warzywach. Niezmiennie i monotonnie, zdystansowana bliskość, bezpieczna aż do bólu. Dziwna para nie kochanków, nie przyjaciół, ale ludzi splątanych drwiną losu.
Helena coraz częściej czuje na sobie spojrzenie towarzysza. „Jestem niczym niebieski motyl uwięziony pod szkłem, którego ten neurotyczny naukowiec potrafi obserwować godzinami”, myśli. Pewnego dnia dziewczyna gra na fortepianie, on słucha, po czym dosiada się i muzykują razem. Pierwszy raz robią coś wspólnie, już nie obok siebie. Wilhelm prosi Helenę o pomoc w porządkowaniu notatek i uczy ją sporządzać preparaty, teraz jest jego tajną asystentką. Dziewczyna jest pojętna, szybko opanowuje kolejne zadania. Niekiedy ich dłonie musną się przypadkiem, Wilhelm znajduje w tym coraz większą przyjemność.
Koledzy z Berlina urządzają w pałacu spotkanie. Ryk silników, podniesione głosy, śmiechy, brzęk tłuczonego szkła. Helena siedzi skulona w ciemności biblioteki. Zatyka uszy i stara się wyłączyć zmysły. Nieskutecznie. Jest u kresu wytrzymałości. Pod wpływem impulsu wyjmuje z szuflady pistolet, zbiega na dół, podchodzi do Wilhelma i próbuje wsunąć mu do ręki odbezpieczoną broń. Żołnierze obserwują scenę w kompletnym osłupieniu. Dziewczyna patrzy na nich, potem odwraca się do Wilhelma i krzyczy: „Jestem Żydówką, musisz mnie zabić!” Cisza. Mierzą się wzrokiem. „Wybaczcie przyjaciele, moja biedna kuzynka jest chora psychicznie”, Wilhelm stara się uśmiechnąć przepraszająco. Koledzy dobrze wiedzą, że nie ma żadnej kuzynki, ale nikt nie będzie interweniował. Są jedynie zaskoczeni, że poczciwy znawca motyli ma swój mały sekret. Każdy ma jakąś słabość...
Goście rozjeżdżają się szybciej niż zamierzali. Helena jest roztrzęsiona. Wilhelm bierze swojego motyla na ręce i wnosi do gabinetu, kładzie na skórzanej kanapie i głaszcze czule po policzku aksamitną skórę. Ona poddaje mu się cała, jest teraz plastyczną masą do modelowania dowolnej struktury. On wychodzi, szuka czegoś w pokoju matki, wraca z błękitną szyfonową suknią, pięknie haftowaną na staniku. Rozbiera dziewczynę do naga, trudno uwierzyć, ale ten czterdziestoletni mężczyzna nigdy przedtem nie pozbawiał kobiety bielizny. Przygląda się z zachwytem jej drobnej sylwetce, piersiom w kształcie dojrzałych jabłek, złotej kępce między udami. Ubiera ją w błękitny materiał, by upodobnić do ulubionego okazu, Morpho menelaus przybrał tej nocy postać powabnej kobiety.
Helena nie protestuje, patrzy wielkimi zielonymi oczami na mężczyznę, który powoli studiuje każdy skrawek jej ciała pod szyfonową sukienką. Wilhelm zbliża usta do stwardniałego sutka, palcem delikatnie rozchyla kobiecość i masuje ją, by wydobyć nektar, który będzie spijał czubkiem języka. Dla Heleny wszystko jest nowe i oszałamiające, kwili cichutko, tak cicho, że nikt nie usłyszy jednego szmeru. Kobieta nie krzyczy, gdy mężczyzna wchodzi w jej ciało i przebija dziewiczą błonę.
Od tej pory współżyją regularnie. Wilhelm jest czułym i uważnym kochankiem, Helena zaczyna odczuwać przyjemność i to budzi w niej zażenowanie. Jest przecież więźniem w złotej klatce, jego zabawką, motylem z egzotycznej kolekcji. Nie wybrała go sobie, to los podał mu ją na tacy.
Wojna powoli dobiega końca, a Helena rano czuje mdłości. W deszczową noc rodzi dziewczynkę, która otrzymuje imię... Anna. Wszystko zaczęło się od przyjaźni dwóch kobiet o tym imieniu.
Wilhelm musi opuścić pałac, tu już nie ma jego ojczyzny. W pośpiechu pakuje najważniejsze rzeczy, kiedy słyszy płacz córki. W sypialni nie zastaje Heleny, kieruje się do biblioteki. Jak zawsze cicho, snop światła ukazuje skuloną postać leżącą na srebrnej wykładzinie. Błękitna szyfonowa suknia Anny okrywa nagie stygnące ciało, a z nacięć na nadgarstkach sączą się szkarłatne strumienie. Konający motyl, wiele razy widział umierające motyle o poszarpanych skrzydłach. Najbardziej żal błękitnego, który dał mu tak wiele, wszystko za chwilę życia, która właśnie dobiegła kresu.
Wiele lat później inna Anna, z kolejnego już pokolenia starego niemieckiego rodu z domieszką krwi żydowskiej, przyleciała z Buenos Aires do Polski, by obejrzeć pałac na uboczu traktów. Budynek popadł w ruinę, czas świetności dawno przeminął. Anna skierowała się do miejsca, w którym niegdyś znajdowała się biblioteka. Na podłodze przysiadł motyl, w półmroku wydawało się, że jego skrzydła mają barwę...
Komentarze (19)
Zakończenie było subtelne. Tytuł opowiadania mi się podoba.
Jeśli chodzi o błędy nie znam się, ale fakt powstały powtórzenia. Ale nie przejmuj się trzeba nad tym pracować. Zajmę się treścią.
Pojawiło się kilka źle sklejonych zdań, np. Ania poznała drugą Anię nad okolicznym stawem / Wojna powoli dobiega końca, a Helena rano czuje mdłości.
Czegoś brakowało, jakieś słowa można było wlepić.
Te zdania mnie porwały:
Dlaczego młody Niemiec nie pytał i czy zachowałby się tak samo, gdyby zagubiony gość był kimś innym, nie przypominał mu egzotycznego motyla, którego spotkał raz w życiu w amazońskich ostępach? Tylko Wilhelm wiedział, co nim kierowało, a może nawet on do końca nie rozumiał tego stanu, nastąpiło coś w rodzaju hipnozy.
Jestem niczym niebieski motyl uwięziony pod szkłem, którego ten neurotyczny naukowiec potrafi obserwować godzinami
Konający motyl, wiele razy widział umierające motyle o poszarpanych skrzydłach. Najbardziej żal błękitnego, który dał mu tak wiele, wszystko za chwilę życia, która właśnie dobiegła kresu.
TEKST mogłaś podzielić. Ale nie jest źle z estetyką. I to jest jedno strzałowiec? Jak tak to szkoda, bo opowiadanie zaciekawiłoby co niektórych gdybyś zrobiła z niego opowiadanie z rozdziałami i bardziej rozpisała.
jak dla mnie fajna historia. Podobało mi się 5:) na dobry początek.
Chętnie przeczytam coś Twojego. Powodzenia w pisaniu. I WITAMY :)
Z resztą każdy czytelnik ma inne zdanie.
oczom nie wierzę, widząc co tu piszesz w komentarzach
więcej wiary w siebie
wszystkim i tak nigdy nie dogodzisz
jeden lekko krytyczny głos i Ty od razu się poddajesz
chyba faktycznie się nie nadajesz do tego by cokolwiek i gdziekolwiek publikować
wszędzie trzeba się rozpychać łokciami i walczyć o swoje
a nie takie coś...
poczytaj sobie innych, co tu wystawiają i porównaj ze swoim tekstem, czy tak rzeczywiście jest źle
szkoda, że nie mam mocy rzucania gromów bo bym chyba w kogoś jebnął :D he he
5
! :)
Zostawiam Piąteczkę, i Witamy : )
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania