Ku równości! #1 - Początek

Iris Biała Lilia, zwróciwszy się w stronę jamy, rzuciła wyzwanie potworom. Było to dwanaście smoczysk – groźnych, drapieżnych, jadowitych, o wielkich cielskach i zębach. Nieustraszona weszła w mrok, mając przy sobie jedynie jasny jak Słońce miecz Koorsvijk i swą odwagę. Monstra atakowały jedno po drugim, ciosy padały na dzielną wojowniczkę raz po raz, lecz ona stała niewzruszona, a żadne uderzenie nawet nią nie zachwiało. Zacisnęła palce na rękojeści i ruszyła do ataku. Szarpała, waliła mieczem; stalowa klinga cięła tkanki w zabójczym tańcu sprawiedliwej heroski. Niedługo później gady padły, ich krew rozlała się po jaskini, a Iris ucięła z każdego po jednej łusce i wzięła jako trofeum. Na zewnątrz czekał już cudowny giermek Rowjałt i gdy ujrzał mistrzynię, uradował się wielce i razem ruszyli na białych rumakach do miasta króla, Virgen, gdzie czekała ich nagroda i wielkie wesele. Powitano ich hucznie i z wiwatami; przekroczyli tylko Bramę Niebieską, a już ich otoczył tłum rozradowanych mieszczan. Wędrując przez gród z takim orszakiem, dotarli wreszcie do zamku na górze, gdzie rezydował kochany władca Rous, mędrzec znamienity i najsprawiedliwszy z całego ludu Wargonii. „Oto martwe padły monstra pod mym orężem” – rzekła Iris, klękając przed królem i ukazując mu dwanaście srebrnych łusek. Ten spojrzał, zdziwił się serdecznie, wstał z tronu i ucałował namiętnie dłoń wojowniczki. „Skruszyłaś okowy tej krainy, Biała Lilio” – powiedział, nakazał jej wstać. „Niech świętem będzie ten cudowny dzień i niech raduje się każdy, że wolny jest od jarzma smoków” – to powiedziawszy przeszedł obok niej, podszedł do gwardzisty i nakazał mu otworzyć wrota za którymi czekał liczny lud, szlachcice i cni rycerze. „Wejdźcie przyjaciele i weselcie się!” – zwrócił się do nich, a oni uczynili, tak jak im powiedział.

Sala tronowa zapełniła się ludźmi; gwar, muzyka i śmiechy rozniosły się po kamiennym wnętrzu. Wkrótce wniesiono liczne potrawy, egzotyczne owoce i najlepsze wino. Uczta trwała w najlepsze, biesiadnicy nie opuszczali sali aż do poranka. Wtedy właśnie, następnego dnia, król wstąpił na tron i zawołał donośnie: „Miłościwy panowie – oto ta Biała Lilia, dzielniejsza od niejednego męża, ziemię naszą zbawiła i cześć i chwała jej za to. Przeto ogłaszam, iż zaprawdę jest godna nosić mój herb”. Gestem przywołał wojowniczkę do siebie, odpiął od płaszcza szlachetne swe godło – dwa złote węże oplątane wokół klucza – i wręczył w jej mocne, blade dłonie. „Dzięki ci miły królu za twą łaskę” – rzekła Iris, uklękła przed szlachetnym Rousem i oddała mu hołd.

Od tamtej chwili, aż po dziś dzień imię Białej Lilii wymienia się wśród największych rycerzy, którzy zbawiali nasz kraj od wszelkich niebezpieczeństw.

— Koniec — Matka spojrzała wymownie na córkę, chcąc się upewnić, że jest już na granicy zaśnięcia.

Oczywiście, tak jak się spodziewała, mała Riya siedziała niecierpliwie pod kołdrą i wwiercała rozemocjonowany wzrok w jej sylwetkę. Od zawsze była dzieckiem bardzo podatnym na takie legendy – rozpalały jej wyobraźnię i częściej, zamiast utulić do snu, sprawiały, że wcale nie chciała zasnąć.

— To już koniec? — zaczęła zawodzić. — Co było daaalej? Mamo, opowiadaj…

Rodzicielka zbliżyła się do dziecka, pogłaskała ją po główce.

— Innym razem, skarbie — powiedziała delikatnym, ciepłym głosem. — Pora spać. Jest już naprawdę późno – wilki cię zjedzą, jeśli szybko nie zaśniesz.

— Nie boję się wilków — odpowiedziała dziewczynka. — Chcę następną historię o Iris.

Skrzyżowała ramiona, wydęła policzki – dawała znak, że tym razem nie da za wygraną. Justa, jej matka, westchnęła lekko, przymknęła na chwilę oczy. „Upartą córkę sobie wychowałam” – pomyślała, przygotowując się do odpowiedzi.

— Spójrz na Egidę — kobieta wskazała na drzemiącą na podłodze córeczkę. — Twoja siostrzyczka zasnęła od razu po kolacji, nie musiałam jej utulać, nawet nie potrzebuje poduszki jak ty.

Rzeczywiście, to wszystko było prawdą, lecz w oczach Riyi nie były to przekonujące argumenty. Młodsza siostra z natury była przecież leniwa i co jak co, ale szybkie zasypianie przychodziło jej nadzwyczaj łatwo. Nie chciało jej się w końcu nawet wdrapać na łóżko.

— Egida to Egida — zaprotestowała Riya. — Nie zasnę tak szybko jak ona. Opowiedz coś jeszcze.

Justa przyjrzała się córce – oczy jej się kleiły, widać było, że robi się coraz bardziej senna. Mimo tego nie chciała odpuścić. Jej umysł żądał kolejnej przygody.

— Najpierw się połóż — powiedziała po chwili.

Dziewczynka odrzuciła kołdrę, położyła się na plecach, głowę ułożyła na wypchanej słomą poduszce. Matka przykryła ją, pogłaskała po policzku.

— Mogę być taka jak Iris? — zapytała w końcu Riya, zdając sobie sprawę, że raczej nie uda jej się wysłuchać kolejnej opowieści o wojowniczce.

— Oczywiście, że tak — odpowiedziała życzliwie matka. — Z łaską bogów i z odpowiednim wysiłkiem możesz być kim zechcesz.

— Fajnie — stwierdziła krótko Riya, przeciągle ziewając. — Dobranoc, mamusiu. Znowu przegrałam…

Kobieta uśmiechnęła się, pocałowała córeczkę w czoło. Ona już zmrużyła oczy, przymknęła powieki i powoli odpływała do krainy snów.

— Dobranoc, Riya.

Wstała, wzięła w ramiona śpiącą na podłodze Egidę i wsadziła ją pod kołdrę, po lewo od zadziornej siostry. Justa odetchnęła, wyszła z izby, delikatnie przymykając za sobą drzwi. W głównej części chaty, przy kominku, czekał jej mąż. Siedział na podłodze, dorzucał kolejne drewienko do żarzącego się paleniska. Dąb trzaskał w ogniu, pojedyncze, niknące szybko w powietrzu iskry skakały koło kanciastej, brodatej twarzy.

— Ta nasza Riya to rycerska dziewucha jest — powiedział, zauważając zbliżającą się do niego Justę.

Usiadła koło niego, położyła dłoń na jego nodze.

— Przypomina trochę mnie zanim cię poznałam — rzekła, wpatrując się w czerwień. — Uparta jest, ciągnie ją do bójek… Byleby tylko nie popełniała takich błędów jak ja…

Kobieta wstała, zbliżyła się nieco do kominka, ogrzała ręce. Mąż po chwili podszedł do niej, spojrzał prosto w oczy.

— Chodźmy spać, kochanie — Uśmiechnął się, obejmując ją w pasie.

Oboje udali się do sąsiedniego pokoju.

 

***

Kolejne lata mijały, Riya rosła jak na drożdżach, jej siostrzyczka również; tak samo zmieniała się i rozrastała wioska Mirsk, gdzie toczyło się zwykłe, ciche życie z dala od trosk wielkiego świata. Ze wszystkich stron las, najbliższe miasto dziewięć kilometrów dalej – odległość teoretycznie nieduża, lecz wystarczająca, by dobrze przytłumić przepływ ludzi i informacji. Wieśniacy więc wszystko zapewniali sobie sami, a raczej utrzymywali wspólnie pana tych ziem, dyrygującego pracą ze swojego dworku, usytuowanego zaraz za wsią. Na szczęście był to człowiek uczciwy i nie nadużywał swojej władzy, więc Mirsk był jedną z tych osad, gdzie można było wieść życie skromne, ale godne i w miarę niezależne.

Sierpień rozkwitał, trwał właśnie czas żniw. Praca na polu, odpoczynek w domu, oglądanie zachodu słońca rozlewającego się na horyzoncie – tak właśnie spędzała te dni Riya.

— Skarbie, chodź już do domu, musisz odpocząć, zjeść coś! — nawoływała Justa, stojąc przed chatą i patrząc w dal, na prawie sam koniec pola, gdzie nadal pracowała jej córka.

Ojciec został wezwany przez możnowładcę, zbliżał się wieczór, Egida z niecierpliwością czekała, aż w końcu będą mogły zacząć kolację. Riya pracowała niemalże od rana, przerwy robiła sobie tylko na jedzenie, do środka weszła tylko po to, by wziąć bukłak z wodą, ale to było dawno, parę godzin wcześniej. Matka się niecierpliwiła i to całkiem słusznie.

— Jeszcze chwila! — odkrzyknęła Riya, odwracając się w jej stronę. — Prawie skończyłam, zaraz wrócę!

Justa cicho westchnęła. Usiadła na wiklinowym krześle, od prawo do drzwi, obserwowała spokojnie kolejne, ledwie widoczne w oddali mechaniczne ruchy ramion ścinających pszenicę. „Znowu przesadza” – pomyślała, prostując się na oparciu.

— Mogę już jeść? — Drzwi były otwarte, zza framugi wychyliła się Egida, z wzrokiem wbitym w matkę.

— Poczekaj chwileczkę. Riya zaraz wróci — odpowiedziała Justa nie za bardzo wierząc w swoje słowa.

Jej młodsza córka prychnęła, schowała się szybko we wnętrzu domu. Na kolację grochowa, nic nadzwyczajnego, lecz trudno się czasem oprzeć, gdy woń roznosi się po wnętrzu, a miski nadal puste, tak samo krzesła przy stole. Nie żeby Egida była bardzo niecierpliwa – zmarnowało by to za dużo energii, ale, podobnie jak innych domowników, powoli irytowało ją samozaparcie i pracoholizm Riyi. Owszem, od dawna taka była, ale z roku na roku, jak nabierała więcej krzepy, podrastała parę centymetrów, a jej ramiona robiły się dłuższe i sprawniejsze, chociażby ze względu na bzdurne, jak sądziła reszta rodziny, treningi, pracowała coraz ciężej, dłużej i wyglądało na to, że nie zamierzała wyhamować. Egida stukała palcem w stół, drugą dłonią opierała opadającą głowę i ze znudzeniem wyczekiwała aż usłyszy kolejne już tego lata „już wracam!”.

— Ok, skończyłam! — Dało się słyszeć z oddali. Tym razem trochę zmieniła formułkę, ale i tak nikt nie zwrócił na to uwagi.

Riya wbiegła szybko do przydomowej szopy, zostawiła narzędzia, Egida i Justa już czekały przy stole. Matka wstała, nalała córkom zupy i sobie na koniec. W innych domach przed posiłkiem, szczególnie tak ważnym jak kolacja, odmawiano zazwyczaj modlitwę do bóstwa opiekuńczego, Arraty, jednak tutaj, co było charakterystyczne dla tych okolic, mówiono zwyczajne, świeckie „smacznego”. Riya miała w zwyczaju składać ręce, mówiąc te słowa i zrobiła tak i tym razem. Nigdy się nad tym dużo nie zastanawiała, był to dla niej naturalny odruch, ale jakby miała się już tłumaczyć, powiedziałaby tylko, że sądzi, iż tak po prostu wypada. „Nawet bez głębokiej wiary dobra strawa to rzecz święta” – zwykła (prawdopodobnie) mawiać jej idolka – Iris Biała Lilia.

— Dziękuję — powiedziała Riya, zostawiając na stole pustą miskę.

— Nie chcesz dolewki? — zapytała matka.

— Nie, nie chcę — odrzekła córka, wstając od stołu. — Idę jeszcze na dwór trochę poćwiczyć.

— Znowu chcesz nam połamać stracha na wróble? — zapytała Egida z lekką irytacją w głosie. Co jak co, ale „treningi” Riyi potrafiły wyrządzić trochę szkód, może niewielkich, ale dostarczających dodatkowej pracy.

— Nieee… — Riya odwróciła wzrok.

— Powal sobie tym kijem w co innego — odrzekła Egida, wstając i wbijając wzrok w unikającą odpowiedzi siostrę.

— No ale wiesz… — zaczęła kręcić — Taka kukła to odpowiednio realistyczny odpowiednik człowieka… Ten, no, najlepiej się właśnie ćwiczy na czymś takim, a ludzi nie mogę…

— Weź, siostra — Egida odeszła od stołu, wrzuciła miskę do wiadra z wodą do zmywania. — Ćwicz ciosy na powietrzu. Na strachu ćwiczysz siłę, a tak jak w nic nie będziesz walić, możesz się skupić trochę na technice zamachu i takich tam…

Riya zastanowiła się przez chwilę, przymknęła oczy.

— W sumie… — powiedziała w końcu — Nie brzmi to tak źle. Mogę spróbować.

— No to leć — Egida wskazała na wyjście. — Wróć tylko przed zmierzchem, bo matka się martwi.

— Tak, martwię się — potwierdziła Justa, obserwując ten dość ciekawy dialog.

— Tak — powiedziała Riya z pewnością w głosie. — Już idę. Trzymajcie się!

Dziewczyna skoczyła szybko do wyjścia, złapała stojący przy drzwiach kij i wybiegła z domu. Wyglądała jak małe dziecko, które właśnie wychodzi na dwór, by bawić się całe popołudnie. Pełno w niej było tej dziecięcej energii, zapału i wiary w swoje możliwości, w swoje odległe marzenie. Egidzie i Juście trochę się to udzielało; trudno było jej nie wspierać, ignorować jej żywą, pogodną aurę, nawet jeśli dość często irytowała swoim zachowaniem.

— Uratowałaś nam stracha — powiedziała z lekką ulgą Justa, patrząc jak Riya znika gdzieś w oddali.

 

***

Tymczasem ojciec Riyi, Wout, przebywał w dworku lorda Gouwera, pana Mirska i okolicznych ziem. Został wezwany tutaj dość niespodziewanie – posłaniec wyciągnął go prosto z pola, więc nie miał nawet okazji ubrać swojej odświętnej marynarki, spodni i skórzanych pantofli, które miał przygotowane specjalnie na takie spotkania. Siedząc w pokoju gościnnym czuł się co najmniej niezręcznie. On, w brudnej, lnianej koszuli i dziurawych, umorusanych błotem spodniach zupełnie nie pasował do schludnego, bogatego i przede wszystkim czystego wnętrza. Lord nadal nie przychodził, przy drzwiach drzemał na stojąco strażnik, podpierając się halabardą, a Woutowi wydawało się, że trzy portrety zawieszone na przeciwległej ścianie wwiercają w niego malowane spojrzenia. „Pan Gouwer niedługo się zjawi. Proszę się zrelaksować i cierpliwie zaczekać” – tak powiedział mu lokaj. Te „niedługo się zjawi” niebezpiecznie się wydłużało i oprócz stresu przed rozmową, Wout powoli coraz bardziej się niecierpliwił. Myślał już, czy nie warto by było opuścić pokoju i spytać jednego ze służących, gdzie się podziewa lord, ale na jego szczęście ten po chwili się zjawił.

— O, już jesteś — rzekł Gouwer, otwierając drzwi. — Wybacz — powiedział, zwrócił się w stronę drzemiącego strażnika, którego najwidoczniej zauważył kątem oka. — Von Bauer, co to ma być!? Spanie na służbie!?

Strażnik zbudził się momentalnie, podskoczył prawie w miejscu, a halabarda mało co, a wyleciałaby mu z dłoni. Przez sekundę był mocno zdezorientowany, ale dostrzegając w końcu groźną twarz przełożonego, opamiętał się i ustał na baczność.

— Szefie… Ten tego, ja mogę się… — powiedział niedbale, sennie, nadal nie był w pełni zbudzony, ale kierując się instynktem, próbował się tłumaczyć.

— Żadnych wymówek — przerwał mu stanowczo lord Gouwer. — Mam teraz ważne spotkanie z moim podwładnym, Woutem, i nie chciałbym, żebyś nam przeszkadzał. Usuń się z tej przestrzeni, a na temat twojego lekceważącego podejścia do pracy porozmawiamy później. Rozumiesz?

— Tak jest! — strażnik schylił głowę i pośpiesznie wyszedł na zewnątrz.

Szlachcic odszedł od drzwi, przeszedł koło beżowej kanapy, na której siedział jego gość i usiadł w końcu naprzeciw niego w swoim wygodnym, wyszywanym rodowym herbem fotelu. Z małego stoliczka obok wziął fajkę, nabił ją tytoniem i zapalił, by po głębokim wdechu wypuścić obłok szarego, pachnącego egzotycznymi kwiatami dymu. Wout obserwował to wszystko w spokoju; elegancja i szyk to nie były rzeczy, które go mocno poruszały.

— Wybacz, że cię tak nagle oderwałem od pracy, ale ta sprawa nie może być odłożona na później…

Słowa lorda brzmiały dość tajemniczo, Wout chciał już mu odpowiedzieć, lecz ten, jakby nie zwracając uwagi na swojego rozmówcę, kontynuował:

— Znasz me zamiłowanie do kwiecistego języka, ale tym razem muszę powiedzieć wprost: mój syn potrzebuje żony.

Przez głowę rolnika szybko przeleciał obraz panicza Bverena – drobny, uśmiechnięty chłopak, chętny do pomocy, gadatliwy, ale niestety, co jest bardzo smutne, niepełnosprawny umysłowo. Wyraz twarzy miał tępy, seplenił, trudno mu było zapamiętać trudniejsze rzeczy, sklecić zdania nie potrafił jak normalny człowiek – choroba ciężka, bardzo rzadka, nieuleczalna i przypłacona życiem chorowitej matki.

— Ależ panie… On, twój syn… — Wout zmartwił się, słysząc słowa lorda. Nie chciał mówić oczywistości, ale nie zamierzał milczeć i udawać, że to się może udać.

— Wiem. Wiem jaki on jest — wtrącił się Gouwer, wypuszczając z ust kolejny obłok dymu. — Kochane dziecię, świetlisty kwiatek o wygiętej łodyżce i przebarwionych płatkach… — zapatrzył się chwilę w podłogę.

— Więc — ojciec Riyi po chwili się przemógł — Jak mogę pomóc, panie?

— Tego od ciebie oczekiwałem — Lord gwałtownie zmienił ton wypowiedzi. — Potrzebuję konkretów. Tu się waży nie tylko życie Bverena, ale również moja polityczna kariera.

„Jak zawsze chodzi o władzę” – pomyślał Wout z delikatnym rozczarowaniem. Oczywiście wątpliwym było, że cały ten plan, ta rozmowa, wynikała z czystej, romantycznej miłości, chęci uszczęśliwienia skrzywdzonego przez los syna, ale przez chwilę można było uwierzyć, że tym razem coś się potoczy, tak jak w baśni. Jednak, jak znów się przekonał prosty rolnik, życie jest dużo bardziej skomplikowane niż patetyczne wersy pieśni śpiewanych przez bardów.

— Chyba nie zamierzasz, panie, startować w wyborach prezydenckich? — zapytał Wout, chcąc rozluźnić atmosferę i wyciągnąć więcej informacji.

— Na to już za późno i za nierealnie — odrzekł Gouwer, odkładając pustą już fajkę. — Planuję dostać się do parlamentu w przyszłorocznych głosowaniach. Jednak, co nie jest zbyt oczywiste, mam póki co za mały prestiż i poparcie, by w ogóle o tym rozprawiać.

— Więc ożenek pierworodnego zwiększa uznanie, tak?

— Rzecz jasna — odrzekł lord, splatając palce i opierając ramiona na oparciu fotelu. — Nie przejmowałem się jak dotąd przedłużeniem rodu, ale po paru dyskursach ze znajomymi politykami dowiedziałem się, że dbanie o przyszłość rodziny, przyszłość dziecka przysparza zaufania wśród potencjalnych wyborców. Słowem, gdy mój syn przestanie być kawalerem, moja pozycja w regionie wzrośnie.

— Nie byłoby to problemem, gdyby Bveren był w dobrej kondycji… — powiedział Wout, głaszcząc się po bujnej, kręconej brodzie.

— Stąd zasięgam się u ciebie rady: — Lord Gouwer wstał i podszedł do poddanego. — Znasz ty może jaką dziewkę z Mirska, co by chciała wyjść za mego syna?

Wout zastanowił się przez chwilę, zaczął intensywnie głaskać brodę. W Mirsku wiele było młodych dziewcząt, niektóre naprawdę urokliwe, jednak był pewien, że sam status i bogactwo może nie przezwyciężyć obrzydzenia towarzyszącego obcowaniu z biednym Bverenem. Niegdyś, gdy razem z ojcem jeszcze się zjawiał na wsi, by kontrolować pracę chłopów, spotykał się z nieprzychylnymi spojrzeniami i pewną dozą dystansu w głosie, gdy przechodząc musiał go ktoś uroczyście pozdrowić. Teraz, gdy już dawno żaden z wieśniaków go nie widział, nastroje mogły się trochę uspokoić, mogliby życzliwiej się z nim obchodzić, jednak wątpliwe było, że przesądni i prości ludzie zaakceptują taką inność. Wout, przynajmniej jak sądził, był otwarty i tolerancyjny na takie wybryki natury, lecz wiedział dobrze, że wynika to z jego doświadczeń, a trudno byłoby komuś zupełnie innemu przyjąć podobny do niego tok myślenia.

— Trudne mi zadanie stawiasz, panie — odrzekł po dłuższej chwili. — Owszem, znam wiele urodziwych pannic z naszych okolic, ale trudno mi uwierzyć, że któraś z nich mogłaby zaakceptować panicza Bverena.

— Nie muszą go tolerować — odrzekł z lekką goryczą w głosie lord Gouwer. — Sprowadziłem tydzień temu lekarza. Mój syn gorączkował, ruszyć się nie mógł z łóżka, żadne zioła nie pomagały… Doktor pomógł, dozgonna mu wdzięczność za to, ale po przeprowadzeniu dodatkowych badań odkrył, że Bverenowi nie zostało wiele czasu…

— Panie… — Wout chciał już coś powiedzieć, lecz lord szybko mu przerwał.

— Trzy wiosny — wyrzekł smętnym głosem. — To niewiele, tyle można z nim wytrzymać. Potem dziewczyna zostanie ze mną, będzie miała bogactwo, może i moją fortunę i dworek… Sądzę, że nawet prosta chłopka może się na to zgodzić po przedstawieniu takich warunków.

Twarz lorda – przez większość czasu żywa, pełna zadziorności – teraz jakby zmętniała. Wout mógł tylko sobie wyobrazić, co czuje jego pan, jaka ciężka, smutna przyszłość rysuje się dla niego na horyzoncie. On sam pewnie by podobnie cierpiał, albo nawet jeszcze gorzej, gdyby podobny los spotkał jego kochaną Egidę lub Riyę. Nie czuł się godny, by dotykać spracowanymi dłońmi dostojnego kubraka Gouwera, więc posłał mu jedynie ciepłe, przyjacielskie spojrzenie i powiedział:

— Moja córa — powiedział w końcu. — Ona by się nadała w pierwszej kolejności.

— A która to? — zapytał lord, przysiadając się do Wouta.

— Kasztanowy warkocz, piegi jak u dzieciaka, oczy złote jak pszenica… — zaczął wymieniać z pasją w głosie. — Arogancka, upierdliwa, energii ma jak źrebię, ale kochana jest, miła, wyrozumiała…

— I ona by chciała wyjść za Bverena? — odrzekł lord Gouwer, odzyskując moc w głosie.

— Nie wiem — odpowiedział Wout. — Ciężko ją do czegokolwiek namówić, uparta jest straszliwie jak czegoś nie chce, ale spróbuję. Inne dziewczęta może też mogłoby być, ale chciałbym ci się wpierw jakoś odpłacić panie…

Gouwer wstał nagle, wrócił na swój fotel bardzo szybko. Ojciec Riyi przestraszył się, myślał już, że jakoś rozzłościł lorda, lecz ten po chwili zaczął się głośno, życzliwie śmiać.

— Ach ty, Woucie! — powiedział szlachcic, przyglądając się poddanemu. — Niech cię Gavra ma w opiece! Naprawdę, cudowniejszego sługi trudno byłoby mi sobie wyimaginować.

— To znaczy? — odrzekł ze zmieszaniem Wout.

— To znacz idź i namawiaj córkę, by stała się prezentem dla mnie za całą tą dobroć i łaskawość, którą cię obdarzałem przez wszystkie lata.

— Dziękuję, mój panie. — Wout wstał i uroczyście się ukłonił. Przypomniał sobie dopiero teraz jak żałośnie i brudnie wygląda, ale wiedział, że to nie pora się tym przejmować. — Zrobię, jak karzesz — dodał po chwili i podszedł do drzwi.

— Bądź zdrów — pozdrowił go lord zanim opuścił pokój.

Gouwer został jeszcze przez chwilę w fotelu, poprawił swoje zarzucone na tył, długie, siwe włosy. Wstał, podszedł do lustra, dokładnie obejrzał każdą zmarszczkę na doświadczonej, zmęczonej twarzy. „Ciekawe ile mi jeszcze wiosen zostało?” – skwitował, zerkając jeszcze przez chwilę na portret zmarłej żony i wyszedł z pokoju, by udać się do swojego gabinetu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Hej! Zaczynamy zgadywanie: Kto to napisał? Dwanaście utworów i dwanaście Autorów ukrytych pod NSzOpowi
    Zapraszamy pod teksty i typujemy Autora. Dwa dni piątek i sobota! Niedziela odkrywamy przyłbice.
    Niepowtarzalny Styl
  • Szpilka 20.03.2020
    Ojej, straszne wyjść za hysia ?

    Piątak się należy za takie pisanie ?
  • Pan Buczybór 20.03.2020
    Dzięki za komentarz
  • Dzisiaj odkrywamy twarze. Jeśli zamieściłeś tekst to obok tytułu wpisz swój Nick
  • Shogun 26.03.2020
    Nadrabiam trochę i muszę powiedzieć, że opowiadanie pierwsza klasa. Czytało się doprawdy świetnie. Pomimo długości zleciało jak z bicza strzelił :D. Szkoda mi tylko trochę córki Wouta, bo przecież po śmierci syna Lorda, będzie musiała z nim zostać. Ech, wszędzie ta cholerna władza, jak ja tego nie cierpię, ale co zrobić, tak to już jest.
    Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.
    Pozdrawiam ;)
  • Pan Buczybór 27.03.2020
    Dziękuję za komentarz. Część druga, jeśli mi się uda, pojawi się jeszcze w tym tygodniu. Pozdrawiam również :)
  • Keraj 29.03.2020
    Mógłbyś z powodzeniem stworzyć z tego opowiadania z jakimś dobrym rysownikiem komiks. Czekam na ciąg dalszy 5. Pozdrawiam
  • Pan Buczybór 31.03.2020
    z wielu opowiadań z dobrym rysownikiem byłby dobry komiks. Dzięki za komentarz tak btw
  • Proszę Państwa dzisiaj i jutro (wtorek, środa) komentujemy i zgadujemy Autora tekstów.
  • illibro 02.04.2020
    Pierwsza klasa! Tylko jedna rzecz, nie umyli rąk przed posiłkiem. Chyba, że umyli poza wiedzą czytelnika :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania