Poprzednie częściKu wolności - Sny

Ku wolności - Schwytany wąż

„Skrucha, aby umknąć pysze

Poświęcenie, aby umknąć chciwości;

Niewinność, aby umknąć żądzy;

Miłość, aby umknąć zazdrości;

Umiar, aby umknąć łakomstwu;

Cierpliwość, aby umknąć gniewu;

Wigor, aby umknąć lenistwu”

Nauki Trójcy

Dwudziesty dziewiąty lipca tysiąc sto dwudziestego trzeciego roku; Złote Stawy.

 

Minął już niemalże rok, odkąd Thomas zebrał ostatnią chwalebną rebelię przeciwko tyranii Cafteru. Ten chwalebny czas opływał w przeliczne sukcesy; bohaterskie chwile; uratowane żywota oraz uwolnionych spod opresji ludzi, jednak wszystko musi dobiec końca. Kurczące się z dnia na dzień zapasy i okazjonalne potyczki poczęły odciskać piętno na umyśle i ciele partyzantów. Oczywiście na krótszą metę można było zapobiegać tym problemom z pomocą prostego ludu zamieszkałego w wioskach, w końcu jednak należało coś zrobić z chorobą, nie jej objawami. Powrót do domu, rodzin, przyjaciół, ziemi… Z niesmakiem wybrał to ponad bunt braci i sióstr, pozwalając ocalonym cywilom z Cafteru samodzielnie zadecydować o własnym losie. Ci w większości pragnęli nie tylko zostać w kraju, ale nawet wrócić do miast, z których dopiero co uciekli. Chociaż działo się to po każdej wyprawie, jaką organizował, nigdy nie przestawało go to zadziwiać.

Szczęśliwie znaleźli się i bardziej odważni, którzy zaufali mu i przedostali się przez granicę, gdzie z drobną pomocą Thomasa osiedlili się na stałe w Złotych Stawach. Ten przez jeszcze jakiś czas starał się utrzymywać dobre kontakty z niektórymi z nich, jednakowoż tego roku okazało się to trudniejsze niż zazwyczaj. Spowodowane niedawnymi „wakacjami” zaległości w senacie oraz jedna z jego niewolnic, która miała zostać matką, skutecznie mu to utrudniały. Sporo czasu też upłynęło na odświeżaniu znajomości z braćmi i siostrami z sali królestwa. Także znajomość udało mu się zawiązać tylko z Ginewrą, głównie ze wzgląd na zgłębianie przez nią nauk Oka. Nauk, które co prawda pochłaniała szybciej, niż spulchniona ziemia siąknie jesienny deszcz, jednak te nieraz rodziły się w bólach…

Stare tomiszcza oprawione — o dziwo — w skórę przyglądały się z napięciem rozłożonej przy okrągłym stoliku parze, a skrzący iskrami kominek starał się ocieplić atmosferę. Mało skutecznie. Ginewra rytmicznie uderzała bosą stopą o dywan, który skutecznie tłumił wszystkie odgłosy. I gdyby ni to, że znajdowali się na pietrze, jakiś chichoczący nicpoń niechybnie zaglądałby przez uchylone okno. To, no i jeszcze zapewniające względną prywatność jabłonie oraz grusze zasadzone pokolenia temu w sadzie.

— Nie denerwuj się, moja droga… — lord Thomas spuścił na chwilę wzrok z Ginewry, chcąc ponownie odnaleźć omawiany werset Kodeksu. Przedobrzył z nauką… Stanowczo przedobrzył… — Zastanów się. — Uśmiechnął się blado, ale nie podniósł spojrzenia. — Wiesz może, dlaczego jesteśmy obarczeni pierwszym grzechem Adama i Evy?

Choć znalazł już szukany fragment — nawet wskazał go palcem — w myślach widział jeno drżącą elfkę.

— Tak… — Wycedziła zirytowana, bawiąc się namiętnie kosmykiem włosów. Oddychała głęboko, a pełne żaru, załzawione oczy wlepiała w położoną za oknem panoramę miasta. — A czy ty wiesz może, jak szedł ten dowcip o Ablu i Kainie?

— Dobrze. — Raz jeszcze poważył spojrzeć się na uczennicę — Możesz wytłumaczyć mi dlaczego?

— Na miłość Matki, to będzie piąty raz. — Schowała twarz w dłoniach, zaciskając przy tym zęby. — Jak zgrzeszyli, przestali być doskonali. Gdy przestali być doskonali, nie mogli uczyć doskonałego życia. Więc ich dzieci nie były doskonałe. — Wyliczała kolejne zdania, pukając się szybko po skroni kolejno jednym, dwoma i trzema palcami. — Tyle — dodała nad wyraz powoli.

— Bardzo dobrze, naprawdę. — Zamknął delikatnie Kodeks, zaznaczywszy uprzednio stronę karmazynową tasiemką. Później położył delikatnie dłoń na ramieniu Ginewry, która to jednak szybko ją odtrąciła. — Pozwól, że wyjaśnię ci gdzie leży problem — kontynuował niezrażony. — Nie rozumiem, co do mnie mówisz.

— Jego królewska mość sama mi to powiedziała — prychnęła, rozprostowując się i krzyżując ramiona na piersiach. Spojrzała na niego, marszcząc brwi. — Nie zgrywaj tępaka.

Nim Thomas przemówił, oczyścił gardło głośnym chrząknięciem.

— To nie tak, że chcę być złośliwy… Widzisz, jako świadkowie uczymy każdego, wliczając w to na ten przykład dzieci. Dlatego staramy się używać prostego języka — odpowiedział po chwili namysłu. — Chciałem, abyś użyła tu metafory. Przepraszam, powinien ci to po…

— Czego? — wtrąciła się, napierając plecami na oparcie krzesła. Zaczęła się na nim bujać, ku drobnej irytacji Thomasa, który to jednak zdecydował się darować sobie tym razem prośby o cywilizowane użytkowanie mebla.

— To takie… powiedzenie czegoś inaczej niż dosłownie… — Widząc, że zagubienie na twarzy Ginewry jedynie wzrosło, westchnął ciężko i pogładził się po brodzie. — Może po prostu podam ci przykład. Widzisz, jesteśmy jak naczynie na wodę. — Ułożył ręce na kształt miski. — A nasze grzechy są skazami na tym naczyniu. Jeśli takie uszkodzone naczynie wystawi się zimą na dwór, to lód przybierze jego wadę. Teraz rozumiesz, o co mi chodzi?

Między dwójką zapadła długa, niezręczna chwila ciszy, podczas której Ginewra powtarzała do siebie po cichu zasłyszane słowa. Mężczyzna już miał zapytać ją o to, gdzie się zagubiła, jednak elfka ze łzami w oczach wyrzuciła z siebie gwałtownie pełne pretensji słowa.

— Bełkotanie… Nic z tego nie rozumiem… Jesteśmy jak lód czy jak miski?

Spojrzał na nią jak zawiedziony ojciec, następnie odpowiedział cicho. Niemal szeptem.

— Wydaje mi się, że cię zdenerwowałem…

— Zazdroszczę królewskiej mości intelektu — prychnęła tylko, wstając na tyle delikatnie, aby nie przewrócić krzesła. — W dupę se wsadź te metafory, powiedziałam to dobrze za pierwszym razem! — krzyknęła łamiącym się głosem, następnie wstała i odwróciła się na pięcie. Raz-dwa pokonała odległość dzielącą ją od drzwi, niemal wyważając je razem ze ścianą. Krzesło, na którym niedawno spoczywała, zdążyło w tym czasie upaść na ziemie, szczęśliwie w jednym kawałku. Jeden ze sługów Thomasa miał pecha znaleźć się akurat po drugiej stronie i chyba jeno boska opieka sprawiła, że nie został powalony. Chociaż i tak wyglądał co najmniej, jakby dopiero co wyczołgał się z jakiegoś rynsztoku… Odzienie miał pomięte i podarte, a dolną wargę skrwawioną. Nieporuszona zanadto tym widokiem Ginewra wrzasnęła jeszcze tylko na pożegnanie utratę cierpliwości. Sąsiedzi z pewnością usłyszeli to jasno i wyraźnie.

„I na co była mi ta lekcja głoszenia…” — Skarcił się w myślach Thomas, odkładając Kodeks na stolik. — „Żeby to tylko nie był koniec nauki…”.

— Mój panie… — Sługa, upewniwszy się, że elfki nie ma już w pobliżu, przemówił nad wyraz spokojnie. — …straż pojmała człowieka, usiłującego przekroczyć granicę. — Wyprostował się. — Rzucał się, więc zabrali go do strażnicy. Zechce pan wydać werdykt osobiście, czy mam posłać po kogoś?

— Co ci się stało? — spytał z wolna, tupiąc stopą. — Wyglądasz, jakbyś sam go łapał.

— Kazano mi zakupić niezbędne dla kuchni rzeczy, a zrządzeniem losu ten kryminalista był właśnie na placu. Jak uciekał, zatarasowałem mu drogę — wyjaśnił, poprawiając kołnierz koszuli. — Uznałem, że zechce pan się dowiedzieć o jego obecności jak najszybciej, więc…

— Po prostu następnym razem się przebierz.

Sługa jedynie skinął głową.

— Pójdę tam i zdecyduję, co należy zrobić. Na dzisiaj możesz już odpocząć. — Podszedł do okna i oparł się na parapecie.

************************************************************************************

Thomas stukał palcami o stół, czytając sporządzone na szybko sprawozdanie. Chociaż zniesiono mu z góry jedno ze zdobionych krzeseł, wolał stać o własnych nogach. Mebel ten i tak pasował do pomieszczenia niczym pięść do nosa. Wnętrze nie było może tak surowe czy obskurne jak cele, z których wyprowadzono Evana, jednak na ten przykład stół wyglądał, jakby ktoś przybił wymierzone na oko belki do drzwi od stodoły, a krzesło Evana było połową beczki. Dwoje strażników — w tym ten od napoju — wyraźnie znudzeni stali tuż za więźniem. Po licu ciężko było stwierdzić czy myśleli właśnie o pracy, czy też o tym, co będzie na obiad.

— A więc… — odezwał się w końcu arystokrata. — …oskarżono cię próbę wkradnięcia się do miasta i pobicie, nie mam racji? — zawiesił na chwilę głos, spoglądając na rozmówcę, unosząc przy tym pytająco brew.

Evan zwlekał chwilę z odpowiedzią, niepewien jak powinien rozegrać tę partię.

— Słyszałem, że republika z radością wita każdego — powiedział w końcu, spoglądając śmiało na Thomasa.

— I dlatego chciałeś się tu zakraść w… — Dla pewności zajrzał do tekstu. — …w wozie z sianem?

Znów zapadła ciężka, ale krótkotrwała cisza. Podczas jej panowania, dało się usłyszeć bicie własnego serca. Decyzja zapadła, postawi wszystko na kartę litości.

— Popełniłem kilka głupstw w życiu, także za bardzo nie miałem jak to normalnie zrobić… — Widząc, że Thomas chce coś powiedzieć, dodał gwałtownie i emocjonalnie. — Musiałem! Broniłem się!

— Z pewnością — orzekł beznamiętnie Thomas, delikatnie odkładając papiery na stół. — Z całą pewnością. I myślisz, że schowasz się tu przed prawem?

— Powiedzmy… — Tym razem odpowiedź padła po ułamku sekundy, aczkolwiek na kontynuację Thomas musiał już trochę poczekać. — Wysłuchaj mnie, błagam. Wszystko, czemu jestem winien, to odkrycie intrygi! „Sprawiedliwość” Cafteru nie chce…

Wyrzucał z siebie słowa szybciej niż stado rumaków, a głos i mięśnie drżały mu od emocji. Gdyby nie więzy, latałby pewnie po całym pokoju, wściekle wymachując rękoma. Gdy jednak Thomas stanowczo wtrącił mu się w słowo, uspokoił się nieco.

— Wolniej. Jaką intrygę? — spytał wolno, bez przekonania. Tonem przynoszącym na myśl ostrze noża.

Evan długo ważył słowa, jednak gdy w końcu zniecierpliwiony lord go popędził, odezwał się w końcu, wyrzucając z siebie dwa zdania jednym tchem.

— Ta »kanalia« podszywała się pod sędziego, jednak miast kierować się sercem i świętym prawem, przyjmował srebro od urzędasów, co by pozbywać się co bo bardziej niewygodnych osobników. — Zamilkł na chwilę, przyjmując wyraz obrzydzenia na twarzy. Thomas raczył wykorzystać ten moment.

— Och… Doprawdy. Więc miast szukać sprawiedliwości w sądzie, zaszlachtowałeś tego… »złoczyńcę«. — Zmarszczył brwi, niezbyt zadowolony z troku rozmowy. — Doprawdy, szlachetne z twojej strony.

— Nie! — Evan poderwał się nagle z krzesła, jednak strażnicy w mgnieniu oka posadzili go z powrotem. Z pewnością byli dużo żwawsi, niż na to wyglądało. — Nie — dodał już spokojniej. Wlepił spojrzenie w stół. — Znaliśmy się, więc z początku wierzyłem w jego niewinność. Spotkaliśmy się na uboczu i przekazałem mu te plotki. Jednak… — Znowu zamilkł. — Nie dogadaliśmy się. Wyszła z tego…

— Wolniej. Jednak co się stało? — Thomas przysunął własne krzesło i usiadł na jego skraju, głęboko wpatrzony w więźnia.

— Wyszła z tego awantura. Mówię przecież.

Wyraz twarzy Thomasa nie zmienił się ani trochę. Evan westchnął w końcu, po czym powiedział powoli:

— To skomplikowane.

— Mamy czas.

— On… Był sędziom nie tylko z urzędu. To też taka… ranga w… kościele.

— Nie zmieniaj tematu — rzekł wyraźnie zdenerwowany Thomas. — Nie mamy aż tyle czasu.

— To ważne. Plotkę o łapówkach rozpuściła odstępczyni…

Thomas uniósł pytająco brew.

— Odstępczyni powiadasz?

— Tak — wyrzucił z siebie Evan, kiwając energicznie głową. — To określenie…

— Wiem, kim oni są. — Na chwilę okazał jakieś emocje, ściślej rzecz biorąc pogardę. — Byli świadkowie Oka. No nie powiem, wiarygodne źródło informacji. Rzucą nawet najbardziej absurdalne oskarżenie pod kątem sali, jeśli tylko da im się szansę. — Zamknął oczy.

— Dlatego nie dawałem im wiary. Jednak… Gdy tylko przekazałem je tej szumowinie, ta zagroziła, że odstąpi mnie za prawienie herezji! — Wściekł się, jednak tym razem nie próbował wstawać. Co nie powstrzymało straży przed złapaniem go za ramiona w mgnieniu oka. I żelaznym chwytem.

— Nie pomagasz sobie… — Otworzył oczy. — Lepiej daj mi »teraz« bardzo dobry powód, dla którego nie miałbym odesłać cię w kajdanach do Imperium. Tylko przemyśl to dla odmiany.

— Gdyby był niewinny, wybroniłby się, miast uciekać się do gróźb. — Po plecach Evana spływał zimny pot, a oddech miał ciężki. Wątpliwe, aby sam wierzył w mądrość tych słów.

— Dość! — Wstał. Powoli; dostojnie; przypominając przesycony ozonem eter przed wiosenną burzą. Głos także miał dość burzowy. Można rzec, że jeżył włos na głowie. Oparł się o stół, a biedne deski zaskrzypiały ciężko. — Mam dość. Jesteś mordercą i nie masz żadnych »dowodów« na własną obronę. Staniesz przed sądem. — Wycedził cicho, oddychając ciężko.

— Skąd mam ci wytrzasnąć dowody! — wrzasnął Evan, a Thomas odpowiedział w chwilę.

— »Jeżeli« jesteś niewinny, wymiar sprawiedliwości z pewnością je znajdzie. Wtedy wolność zostanie ci zwrócona, a sam cię przeproszę i mianuję obywatelem republiki. Jak myślisz, ile warte są sądy Cafteru? Ile lat przepracujesz w zapomnianej przez światło kopalni za zamordowanie ich agenta i popsucie ich planów?

— Obślizgły wąż bez honoru…

— Znaj mą łaskę, potraktuję te słowa jako dużą liczbę. — Usiadł, przybierając nagle dużo łagodniejszy ton. Niemalże przymilający. Nawet się przy tym uśmiechnął. — A może pragniesz stanąć przed naszym sądem? Dowodów na niewinność może i nie masz, ale my nie mamy tych na winę. Pewnie udałoby ci się u nas wyjść czystym jak łza. Jak ci się podoba taka propozycja?

— Zależy, co z tego będziesz mieć — rzekł, ledwie otwierając buzię. — Zyskasz sobie niewolnika z południa, co?

— Nie. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej, jednak jakoś tak mniej szczerze. — Jednak mam pewną kompanię, która ostatnio nieco się wykruszyła…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania