Kukurydza, pomidory i papryka

„Dziewięćdziesiąt procent całej ludzkiej egzystencji zależy od szczęścia i przypadku.”

Abby McDonald, Wymiana studencka

 

"Plaża"

Marek ściągnął linę ze skały i zaczął ją pakować do torby. Dochodziła dwudziesta, więc był to koniec wspinaczki na dziś. Natalia z Krzyśkiem czekali już spakowani od jakiś trzydziestu minut. Teraz na kocu, w świetle zachodzącego słońca, kończyli pierwszy kubek wina, tego z dolnej półki. Plaża była pusta, w oddali słychać było tylko szum uderzających fal o kamienistą plażę. Boni, bo tak od dawna wszyscy mówili o Ani, narzekała Markowi o nieudanej wstawce. Doszła do 3/4 drogi i nieszczęśliwie odpadła robiąc przechwyt. Ręka nie wytrzymała, wspinali się od samego rana, z krótką przerwą na pizzę i wizytę w Pingo Doce, lokalnym markecie. Obmyła dłoń i szukała w torbie plastra, aby zakleić pęknięcia naskórka. Marek złożył już sprzęt i krzycząc o polanie wina, zbliżał się szybko w kierunku koca. Po 15 minutach wina już nie było, ani w butelce, ani w kubkach, a humory powróciły na twarze wszystkich. Jutro też jest dzień, ładna pogoda, a skała jak stoi dziś to i jutro będzie stała w tym samym miejscu.

Domek, który wynajęli od lokalnej gospodyni, nie był powalający. Cztery pojedyncze łóżka i ława na środku. Plusem było to, że mieli całe miejsce dla siebie. Rozpalili grilla, otworzyli kolejną butelkę i siedzieli na tarasie. Łazienka była jedna, więc kolejno szli pod prysznic, w trakcie jak Marek doglądał kolacje na ruszcie. Boni zrobiła sałatkę z pomidorów, a Krzysiek z Natalią wegańskie burgery. Wieczór był chłodny, a dodatkowo wychodziło z nich zmęczenie całym dniem wspinaczki na słońcu. Skała znajdowała się tuż przy plaży, po prawej stronie od deptaka. Wspinali się bez koszulek i słońce dało im nieźle popalić. Tak czy siak, teraz wszyscy założyli już puchówki, a dziewczyny owinęły się dodatkowo kocem. Jutro miał być dzień odpoczynkowy. Mieli zwiedzić klify i jakiś stary kościół w okolicy. Jednak wspólnie zdecydowali inaczej. „Szkoda czasu na pierdoły” jutro też się wspinamy. Dziewczyny nie paliły, więc tylko Krzysiek z Markiem po kolacji poszli jeszcze na krótki spacer, dotlenić się, jak to mawiał Krzysiek. W tym czasie Panie, bo wszyscy byli już w okolicy trzydziestki, miały ogarnąć po kolacji i przenieść imprezę do środka. Idąc po plaży, faceci za dużo nie gadali. Krzysiek chciał jutro rozdzielić się, aby spędzić cały dzień tylko z Natalią, ale tak wyszło wieczorne głosowanie, że głupio teraz byłoby zmieniać zdanie i mieszać plany. Przemilczał temat, a myśląc o tym, za dużo nie mówił. Marek też wydawał się zamyślony. Skończyli fajkę i porozumiewawczym wzrokiem sięgnęli po następną, obaj się uśmiechnęli. Doszli do skały, po której dziś się wspinali. Wymieniali się opiniami o jutrzejszych drogach. Krzysiek zarządził odwrót, aby dziewczyny nie musiały za długo czekać.

Jakieś 50 metrów przed nimi coś wypłynęło na brzeg. Ciemna plama, na tle jasnych kamieni, od razu przykuła wzrok. Dodatkowo coś odbijało światło księżyca. Plaża była brudna, tym bardziej w miejscu styku skały i deptaka, gdzie śmieci zalegały już dłuższy czas. Podchodząc bliżej, Marek zorientował się, że to nie jest kolejny worek ze śmieciami, walnął ręką Krzyśka, wyrzucił peta i zaczął biec w stronę znaleziska. Na plaży leżała niska, ciemnowłosa kobieta. Była nieprzytomna, więc zaczęli do niej krzyczeń, aby się ocknęła, a Krzysiek porządnie szarpnął ją za ramie. Nic to nie dało. Marek zachował zimną krew i przypomniał sobie jeszcze z czasów studenckiego kursu pierwszej pomocy co robić w takich przypadkach. Sprawdził czy nie ma nic w ustach, i zaczął uciskać jej klatkę piersiową. Krzysiek rozglądał się czy nie ma wokół nikogo, oboje myśleli, że znaleźli ofiarę gwałtu. Od dłuższego czasu coraz więcej takich informacji czytało się w gazetach.

Dziewczyna ocknęła się po 16 uciskach klatki piersiowej. Wypluła dużą ilość wody i mętny wzrok skierowała na Marka, później na Krzyśka. Zaczęła macać ręką swoją szyje i próbując zerwać naszyjnik, powiedziała coś w języku, którego obaj faceci nigdy nie słyszeli.

„Tu qui vere est” – co oznacza mniej więcej „Jesteś tym, kim naprawdę jesteś” – zamyka oczy i odpływa w sen.

 

"Mała Liz"

Był późny listopad i zbliżała się pora deszczowa. W telewizji od dłuższego czasu mówiło się tylko o losowaniu. Liz z innymi dziewczynami wracała ze świątyni po porannych modłach. Tutaj wszyscy byli wierzący, przynajmniej Jej tak się zdawało. Nie rozmawiała za dużo ze swoimi towarzyszkami. Tak naprawdę to z nikim nie rozmawiała, od kiedy prawie 5 lat temu, w wieku 13 lat rodzice oddali ją pod opiekę kapłankom. Często przesiadywała samotnie na kamiennej ławie. Czytała sporo książek. Starych i odrapanych, ale przede wszystkim wyselekcjonowanych specjalnie dla oczu młodych dziewczyn. Przyjaźniła się tylko z Kaori. Wspólnie uprawiały przydzielone tarasy, czasem rozmawiając o baśniach i legendach, którymi się zaczytywały w wolnych chwilach. Pracy nie było za wiele, najbardziej przeszkadzało jej noszenie wody po wąskich kamiennych ścieżkach. Plewienie tarasów też było ciężkie, ale lubiła widzieć rezultat swoich wysiłków, więc sprawiało jej to odrobinę przyjemności, tak rzadkiej w codziennym życiu świątyni.

W dzieciństwie było inaczej, często bawiła się z rówieśnikami i całymi dniami przesiadywała na podwórku razem ze swoim młodszym bratem Luisem. W soboty zawsze chodzili do kina, gdzie zamawiali duży popcorn na spółkę, a Lui zawsze dopytywał, o co chodzi w fabule filmów. Nie widziała go już od dawna i bardzo za nim tęskniła. Zresztą za rodzicami tak samo, choć gdzieś w głębi serca była na nich zła, że ją oddali. Pamięta twarz Matki, jak płakała, gdy kapłani przyszli po nią. Ojca nie było wtedy w domu, wyjechał gdzieś kilka dni wcześniej, za co też czuła do Niego żal. Posadzili ją na tył limuzyny i zapieli pasy. Po chwili z płaczu i nerwów usnęła. Przynajmniej tak zapamiętała rozstanie. Obudził ją chłód, było ciemno, ktoś potrząsał wiklinowym koszem, w którym siedziała. Szli jeszcze dobre kilka godzin, Liz nie pokazywała nikomu, że już nie śpi. Na zewnątrz nie widziała za wiele, drzewa, liany i parę pochodni idących w jednym kierunku. W oddali świeciły się płaskie szczyty gór. Walczyła jeszcze chwilę ze snem, starała się zapamiętać drogę, owinęła się dokładniej kocem i po chwili z powrotem zasnęła.

Luis był 2 lata młodszy i z dzieciństwa pamięta, że rozmawiali o tym, że kiedyś będą musieli się rozstać. Liz nie brała tego na serio, choć wśród starszych dziewczyn co jakiś czas ktoś znikał. Było dużo plotek na ten temat, jednak nikt w nie nie wierzył. Było jasne, że dziewczyna w pewnym wieku musi iść na wychowanie do kapłanek, aby oczyścić ciało i duszę przed następnym etapem. Jakim etapem? O tym akurat nic się nie mówiło. U kapłanek nie było źle, no może poza brakiem rodziny, znajomych, internetu czy telefonu. A i opuszczenie świątyni było ciężkie, ale nie niemożliwe. Co jakiś czas kilka starszych dziewczyn szło na targ pod opieką kapłanek i strażników. Były to takie małe święta, po których każda z dziewczyn dostawała nową szatę, a czasem nawet koraliki, o ile się zasłużyło. Liz nie udało się nigdy dostać koralików, a tym bardziej opuścić świątyni. Nie wiedziała dlaczego, ale wiedziała, że zadawanie pytań nigdy nie kończyło się dobrze.

W pierwszym roku starała się dopytywać kiedy wróci do rodziców, przez co nie dostawała kolacji lub trafiała do odosobnienia na dzień bądź dwa. Nie przeszkadzało jej to. Najgorzej jednak została ukarana, gdy chciała dołączyć do grupy dziewcząt idących na targ. Starsza kapłanka Maricielo przyłapała ją, gdy przeszukiwała kosz z płaszczami, które dziewczęta zakładały, wychodząc poza świątynie. Publiczna chłosta i tydzień odosobnienia pokazał, że takie próby nie są tu tolerowane. Przez to też na następną szansę musiała czekać długie 4 lata.

 

"Pierwsze spotkanie"

Marek i Krzysiek podnieśli dziewczynę, aby zanieść ją do ciepłego domku. Rudawa sukienka odsłoniła znaczną część prawego uda, Krzysiek szybkim ruchem ręki zakrył je

z powrotem. Chłopcy popatrzyli na siebie i po trochu z uśmiechem, po trochu z niedowierzaniem nieśli w ciszy dziewczynę. Na tarasie czekało na nich srogie powitanie od dziewczyn. Wyszli na fajkę i nie było ich dobre pół godziny. Nie było w tym nic złego, ale Marek miał jako jedyny scyzoryk. I może nie chodziło o sam scyzoryk, ale bardziej o jedyny działający korkociąg. Złość z twarz dziewczyn znikła szybciej niż się tego spodziewały. Boni otworzyła drzwi, a Natalia pobiegła wstawić wodę i zgarnąć dodatkowy koc. Kobieta była przemarznięta, miała fioletowe usta i choć wydawałoby się, że powinna być trupio blada po tak długim pobycie w zimnej wodzie, to cerę miała znacznie ciemniejszą od tutejszych dziewczyn. Położyli ją na najbliższej kanapie. Natalia głośno chrząknęła. Na tę komendę chłopcy się obrócili, a dziewczyny ściągnęły przemoczoną sukienkę. Ich wzrok znieruchomiał na jej plecach, całych pokrytych podłużnymi bliznami. Wymieniły spojrzenie pomiędzy sobą i przykryły jej wyziębione ciało dwoma kołdrami.

Chłopcy wyjaśnili co się wydarzyło, a przynajmniej co podejrzewali, że zaszło. Krzysiek stawiał na próbę samobójczą. Marek mówił coś o wypadnięciu ze statku, ale dziewczyna była za ładnie ubrana jak na poławiaczkę ryb. Innych statków nie było za wiele w okolicy. Dziewczyny siedziały przerażone, obie stawiały na próbę gwałtu. W ich oczach Krzysiek i Marek zostali bohaterami, płosząc napastników. Na wyspie był zapewne lekarz, ale na pewno nie w tej dziurze, wcześniej ledwo udało im się znaleźć pizzerie i spożywczy. Do Funchal było kilka godzin promem, który kursował dwa razy dziennie o 6:00 i o 13:00. Dziewczyna spała spokojnie, nie chcieli jej budzić po tym co przeszła. Postanowili, że zabiorą ją do lekarza następnego dnia. Było już dobrze po północy, więc i oni próbowali zasnąć.

Rano obudził ich krzyk dziewczyny. Wyglądała dużo lepiej, stała o własnych siłach, rozglądała się wokół i machała rękami. Sytuacja była napięta. Wyglądała zupełnie inaczej od dziewczyn, które znali. Była o głowę niższa, włosy miała gęste, a język nie przypominał niczego co znali. Boni spokojnym głosem starała się załagodzić sytuację, lecz nic nie pomagało. W pewnym momencie Natalia krzyknęła „amicis, amicis, amicis” wskazując ręką na siebie. Wszyscy nagle zamilkli i popatrzyli się po sobie. Dziewczyna podbiegła do Natalii i rzuciła jej się na szyje.

Z ust nieznajomej potoczył się potok słów. Natalia kazała mówić wolniej. To jakiś odłam łaciny – powiedziała, obracając się do swoich. Marek zrezygnowany, że na nic się nie przyda, zaczął robić śniadanie. Dziewczyny wymieniły kilka zdań. Natalia wstała, wychodząc z domku krzyknęła "niemożliwe". Wszyscy wyszli za Nią i próbowali się dowiedzieć, skąd wzięła się dziewczyna na plaży.

 

"Szczęśliwy los"

Miasto na co dzień głośne i ruchliwe dziś całkowicie zamarło. Na ulicy nie było prawie nikogo. Kilkoro gapiów stało tylko przed sklepem ze sprzętem RTV, wszyscy patrzyli w ekrany telewizorów ustawionych na wystawie. W oddali z megafonów było słychać zaproszenie do udania się na główny plac w centrum miasta. Samochody pozostawiono na chodniku z włączonymi światłami awaryjnymi. Normalnie zostałyby odholowane, jednak dziś nikt na to nie zwracał uwagi. W dużym namiocie na środku placu było słychać poruszenie. Cisza zapadła, dopiero gdy kapłan wszedł na podest. Zaczął przemawiać do ludzi, opowiadając starą przypowieść. Wszyscy czuli zbliżający się rytuał Nowej Capacochy. Już dawno dodano dopisek "nowa", odcinając się od starych brutalnych rytuałów, przeciwko którym było wiele protestów. Ludziom przeszkadzało zabijanie małych, niewinnych dzieci, aby przypodobać się bogom. Nowa Capacocha miała być zupełnie inna. Zabijano dorosłe, równie niewinne kobiety. Także Liz miała stać się jedną z nich, o ile bogowie tak zdecydują. Rytuał dopiero za tydzień, dzisiejsze poruszenie to losowanie. Losowanie o to, które z dziewczyn będą miały tyle szczęścia i będą mogły zostać ofiarowane, aby przypodobać się bogom.

Liz nie specjalnie na tym zależało. Zresztą nie wiedziała nawet, że już nadszedł ten czas. Świątynia, gdzie wychowywały się dziewczęta, była odcięta od kontaktu ze światem zewnętrznym. Od urodzenia wiedziała, że zostanie oddana kapłankom. Każdą pierworodną córkę spotykał ten sam los. Później dowiedziała się, że wszystkie pełnoletnie dziewczęta ze świątyni, gdy zaczynała się pora deszczowa, podlegały losowaniu. Czekały na nie trzy drogi. Mogły zostać kapłanką, służyć przy świątyni lub zostać poświęconą. Na tę opcję czekało wiele adeptek, pięcioletnie nauczanie potrafiło wyczyścić głowę ze wszystkich racjonalnych zachowań. No i przyczynisz się wielkiemu narodowi. Dzięki Tobie spadnie deszcz, wzejdą plony, a ludzi będzie czekać dostatek. W końcu tak się dzieje od tysiąca lat. Samo słowo “poświęcenie” też nie brzmiało źle, nie kojarzyło się ze spuszczeniem całej krwi, zmumifikowaniu ciała i wrzuceniu do dołu przyświątynnego na wieki, a wszystko na żywo w HD w telewizji i online.

Tak samo jak losowanie, transmitowane na wszystkich kanałach. Rodziny wyczekiwały informacji o swoich dzieciach. Gdyby zostały służkami przy świątyniach, to mogłyby po kryjomu spotkać się na targu, przy którejś z nich. Oczywiście jeśli miało się dużo szczęścia, i wybrało odpowiedni targ, przy odpowiedniej świątyni w danym regionie. Kapłanki za rzadko schodziły z gór, aby to się udało. Tylko rytuał poświęcenie dawał rodzinie 100% pewność, gdzie znajduje się córka, niestety na kilka dni przed Jej śmiercią. Rodziny wybranek były pod stałą obserwacją, aby nie starać się skontaktować z podopieczną. O próbie odbicia dziecka nikt nawet nie myślał. Oznaczałoby to więzienie, hańbę wśród znajomych, a co gorsza, potępienie wśród bogów.

Samo losowanie było 4–godzinną relacją w telewizji. Po nudnej prawie 30–minutowej przemowie głównego kapłana i krótszych przemowach najważniejszych głów państwa, w tym kapłanów niższego szczebla, ministra pory deszczowej, a kończąc na ministrze krwi i poświęcenia, następowało czytanie nazwisk dziewczyn, które zostaną poświęcone. O rolach dziewczyn niewyczytanych można było przeczytać później na stronach państwowych lub usłyszeć w lokalnych stacjach telewizyjnych. Przy nazwisku każdej z wyczytanych dziewczyn odbywała się krótka modlitwa dziękczynna dla rodziców wraz z wyczytaniem ich nazwisk. Większość rodziców cieszyła się jak padło ich nazwisko, albo przynajmniej takie sprawiali wrażenie. Publikowali posty na social mediach, dostawali wolne w pracy, aby świętować. Cały tydzień zapraszali rodzinę i znajomych, a oni przynosili im podarki. Co działo się za zamkniętymi drzwiami w węższym gronie, tego nikt nie wie, a na pewno nikt o tym nie mówi.

Mama Liz oglądała losowanie na małym telewizorku, siedząc na obskurnej kanapie, którą dzieliła z 16–letnim już Luim. Oboje nie wiedzieli jak się zachować. Od rana krzątali się

w mieszkaniu, nie mogąc znaleźć miejsca. Wiedzieli, że ten dzień nastąpi, ale nie umieli się z tym pogodzić. Szczególnie Lui, który dopiero rok wcześniej zrozumiał, co czeka Jego siostrę. Był nastolatkiem, to naturalne, że się buntował, szczególnie gdy wychowywał się bez Ojca. Mama pocieszała go, tłumacząc, że tak wygląda świat, i tak musi być, sama nie do końca zgadzając się z tą sytuacją. Ona nie musiała brać w tym udziału, ominęło ją tylko dlatego, że jej Dziadek pracował w ministerstwie. Niestety zmarł jeszcze przed narodzinami Liz i nic nie dało się zrobić. Teraz nie było już odwrotu, czekali w milczeniu na wynik losowania.

Mniej więcej w połowie czytania wybranek oboje wybuchnęli płaczem i wpadli sobie

w ramiona, próbując pocieszyć się nawzajem. Trwało to długo, dopiero jak speaker skończył czytać listę dziewczyn, mama powiedziała – tak musiało być – i obróciwszy się na pięcie, poszła do kuchni, udając że jest czymś zajęta. Lui wrócił na kanapę i sprawdził jeszcze raz wynik w internecie. Liz została wybrana na poświęcenie.

 

"Ten drugi"

Cała czwórka wraz ze świeżo poznaną towarzyszką zjedli śniadanie w milczeniu. Liz nie jadła za dużo. Wzięła tylko suchy podpłomyk. Próbowała popijać go sokiem z pomarańczy, ale wypluła wszystko od razu. Pierwszy raz widziała oliwki, cebulę czy rukolę. Nie chciała i bała się dalej próbować. U niej główne składniki diety to kukurydza, pomidory i papryka. Na śniadanie jadło się płatki kukurydziane, sałatkę z ziemniaków i pomidorów czy fasole w sosie paprykowym.

Po śniadaniu przyszła kolej na serię pytań, na większość z nich nie znalazła odpowiedzi. Czy to przez problemy językowe, czy też brak wiedzy na dany temat. Wszyscy byli jeszcze

w większym szoku. Jedynie Krzysiek zachowywał się podejrzanie i we wszystkim tropił spisek.

– Nie mogę uwierzyć, że na ziemi jest jeszcze nieodkryty ląd, że jest tam inna cywilizacja, przecież było tyle wypraw, tyle pieniędzy z podatków zostało na to wydanych i nic – wstał i obrócił się na pięcie – Nikt nic o tym nie wie. Nikt nic nie pisze. Zero informacji w gazetach. Przecież... – zapowietrzył się na chwilę, więc Natalia uznała to za dobry moment, aby mu przerwać.

– Daj spokój, dziewczyna już swoje przeszła, nie możesz tutaj odstawiać takiej szopki, ogarnij się, na razie musimy się nią zająć, później będziesz tropił teorie spiskowe.

– To, to, to przecież nie teorie, mamy dowód, że nas okłamywano całe życie, albo co gorsza jesteśmy podrzędną cywilizacją i nic nie wiemy o naszym świecie.

– Spokój – jeszcze raz upomniała Natalia – idź się przewietrzyć. Krzysiek zgarnął kurtkę z wieszaka i wyszedł, trzaskając drzwiami.

Wszyscy byli w szoku, nie widzieli nigdy, aby ta zakochana parka kiedykolwiek podniosła na siebie głos. Liz patrzyła tylko po wszystkich, szukając odpowiedzi co się właśnie wydarzyło.

– Musimy zabrać ją do lekarza, ktoś musi sprawdzić, czy nic jej nie jest. – kontynuowała

Natalia, jak gdyby poprzednia wymiana zdań nie miała miejsca. Marek i Boni spojrzeli na nią zgodnie, patrząc na odpowiedz tuż przed sobą. – Przecież zrezygnowałam na drugim roku – broniła się Natalia – nie umiem stwierdzić co jej jest, czy w ogóle coś jej jest. Potrzebuje lekarza i to jeszcze dziś.

Liz długo się wahała, ale w końcu wstała i z pomocą Natalii w roli tłumacza, wyjaśniła, że podróż do publicznej placówki może grozić jej niebezpieczeństwem. Jej jak i im wszystkim. – Nie wiem jak to Wam przekazać, nasz świat wiedział o Waszym, i pewnie Wasz o naszym też. Teraz już wszystko jasne, ludowe opowieści stały się prawdą. – Boni wybuchnęła śmiechem.

– No masz, a akurat Krzysiek wyszedł, to by się dopiero ucieszył, że ma w tobie równie pokręconą fankę teorii spiskowych.

– Nie, to nie tak. Od dziecka opowiadają nam o innych światach, o innych czasach i innych ludziach. O tym, że musimy czcić bogów, bo skończymy jak Wy.

– Jak my? Co to ma znaczyć? Żyje się nam całkiem dobrze. Wybuchnęła trochę zbyt gorączkowo Natalia.

– W sumie to nie wiem. Czekaj daj mi ... A czy był u Was wielki duch, który zabrał do siebie 10 milionów dusz.

– Wielki duch? Co? Kiedy?

– Jakieś 100 lat temu, w sumie to nie wiem, to były bajki na dobranoc, rodzice opowiadali, nie wiem czy to prawda.

Wszyscy obrócili głowy na Marka, który do tej pory siedział cicho. Teraz mówił coś pod nosem – Boni idź po Krzyśka, On będzie wiedział.

– Ale co?

– Idź! To chyba hiszpanka! Data by się zgadzała i skala śmierci też. Pamiętasz jeszcze jakieś bajki? – Boni otworzyła drzwi, aby zawołać, ale Krzysiak stał już z powrotem w drzwiach, skwitował tylko swój wybuch krótkim „przepraszam”. Marek zaczął dopytywać o szczegóły Hiszpanki. – Zdezorientowany Krzysiak zaczął podawać daty, liczbę ofiar, zasięg geograficzny. Wszystko się zgadzało. Wszyscy czworo obrócili głowy w kierunku Liz.

– No byli jeszcze biali jeźdźcy, ale to nie mogło być prawdą? Czekaj jak to szło? Dawno temu, w rajskim miejscu, blisko oceanu na plaży wylądowali biali jeźdźcy na czarnych czteronożnych stworzeniach. Chcieli okraść świątynie ze świętych figur i zabić wszystkich władców. Tenochtitlán miał jednak wizję we śnie i przewidział podstęp. Otruł przybyszy jako pierwszy. A do dziś obchodzimy święto na jego cześć. Coś Wam to mówi?

– Pudło, tym razem nic. – powiedziała Boni rozglądając się po pokoju. Popatrzyli po sobie, ale nikt nie miał nawet zalążka tej historii. – No tak. – Po dłuższym milczeniu ze smutnym stwierdzeniem powiedział Krzysiek. Jeśli ich tam zabito to co mamy o tym wiedzieć. Mało było wypraw, które odbyły się „dawno, dawno temu”, ktoś wypłynął i nie wrócił? Wikingowie, Hiszpanie, Anglicy próbowali odkrywać nowe połączenia z Indiami, a później z Chinami, ale bez skutku. Nikt nie wrócił, a nawet jeśli to jego opowieści nikt nie brał na serio. Kolej poszła tak do przodu, że zaprzestano tej idei dawno temu. Statkami pływa się, a i owszem, ale raczej na wysepki powspinać się, jak się ma bogatych starych.

– A pamiętacie – Natalia zawiesiła głos na chwilę – a pamiętacie, kilka lat temu jakiś naukowiec podsłuchał w radio coś dziwnego, przypadkiem to nagrał i później puszczali to, w sumie nie wiem gdzie dokładnie i czy w ogóle to gdzieś puszczali. Krzysiek Ty tego słuchałeś? – Krzysiek usiadł i spuścił głowę pomiędzy kolana. – Czyli to prawda. – Westchnął, wyprostował się i po chwili kontynuował. – Na początku wieku jakiś włoski fizyk zajmował się falami radiowymi.

Na starość oszalał, podobno połączył się z innym światem. Było wiele publikacji w prasie, ale nic nie zostało potwierdzone. Próbowano powtórzyć eksperyment, ale odbiorniki już nic takiego nie odnotowały, a sam fizyk wkrótce zmarł. Ostatnio właśnie wyciekło jakieś nagranie, jego wnuka czy prawnuka. Tato podrzucił mi to nagranie jako ciekawostkę, wiedział, że lubię teorie spiskowe. Nic nie rozumiałem z nagrania, ale winyl był podpisany „Nowe obrzędy, drugiego świata”, nad tytułem było logo w kształcie słońca, a pod spodem krótki opis. Zapamiętałem tylko fragment, że teraz – zawahał się czy mówić dalej – że teraz „tylko dziewice będą poświęcone”. Nagranie miało z godzinę. Od połowy były wymieniane nieznane mi nazwiska, a po każdym z nich tekst się powtarzał. Myślałem tak jak i On, że to jakiś głupi żart.

Liz wybuchnęła płaczem, jak by ktoś przypomniał o Jej tragicznym losie. – To przecież rytuał poświęcenia. Jeden do jednego. I to właśnie starałam się Wam przekazać od samego rana. To właśnie moje życie.

 

"Więzienie"

Yolotli, siedział w pustej celi. Przez małe okno wpadało górskie, mroźne powietrze. Strumień wody przelatywał przez zardzewiałe kraty. Padało od tygodnia. Nie było w celi suchego miejsca, a nogi pryczy gniły od spodu. Koc śmierdział jak mokry kundel. On sam jeszcze gorzej. Nic niewarte 4 lata. Zupełnie nie wie, co dzieje się na zewnątrz. Nie wie nawet, co dzieje się w środku więzienia, czy „odosobnienia” jak to mówią strażnicy. Na co dzień zamknięty jest w celi. Raz w tygodniu przysługuje mu spacerniak, 12 na 16 metrów. Tam też przeważnie jest sam, czasem trafi się inny ponurak. Wszyscy tu zdziczali, nawet jeśli się znajdzie jakiegoś rozmówcę to i rozmawiać nie ma o czym. Więźniowie polityczni, podżegacze, heretycy. W sumie wszystko to samo. Wiedział ile czasu mu jeszcze zostało, lecz nie cieszył się na zbliżająca datę wyjścia. Wiedział, że jak ona nastąpi, będzie oznaczać to tylko jedno. Jego Oczko w głowie zgaśnie z datą opuszczenia tego miejsca. Do losowania zostało niecałe 9 miesięcy. Przed kolejną porą deszczową będzie wszystko jasne. Liz zostanie stracona, a On uwolniony. Mniej prawdopodobna opcja, że córka zostanie w klasztorze, a On zostanie tutaj do śmierci. Jej lub swojej.

Codzienna rutyna biegła wokół jednej myśli. „Co się dzieje teraz z Liz.” Mógł tylko przypuszczać, że tak jak On siedzi sama w celi, nie więzienia, lecz świątynnej. Tak naprawdę nieróżniąca się za wiele od siebie. Może widziała więcej światła, może miała suche ubrania i dostawała więcej niż minimalną rację żywnościową. Może. Choć jak wdała się w ojca, to pewnie trzymają ją krótko.

W tym więzieniu jak i w wielu podobnych siedzieli skazani za miłość do swoich bliskich. Za próbę przekupienia, uwolnienia czy choćby dowiedzenia się gdzie przebywa ich najbliższy. Za możliwość, choć jeszcze przez moment, przytulenia swojej córki, wnuczki czy siostry. Są tu i tacy, którzy poświęcili się wyłącznie dla próby przerwania chorego obrządku, za przynależenie do opozycji, za próbę rewolty czy odwrócenia się od wiecznie panujących zasad.

Ojciec Liz tydzień przed datą oddania córki do świątyni, próbował przekupić jednego

z ministrów, starego znajomego, jeszcze z czasów studiów. Niespodziewanie tamten od razu wezwał policję i zrobił awanturę tak, aby wszyscy wokół słyszeli. Zachowywał się jak aktor, dopiero po chwili dotarło do Yolotla, dlaczego tak się dzieje. Mała kamerka wpięta w butonierkę. Znajomy czy nie, musiał dbać o swoją skórę. Musiał tak zareagować, aby obaj teraz nie siedzieli w ten norze. Wydawało mu się, że zadbał o wszystko. Wybrał odpowiednie miejsce, bez kamer. Zadbał o to, aby nikt im nie przeszkadzał. Nie wiedział tylko, że każdy polityk musiał mieć kamerę osobistą po ostatnich aferach z praniem brudnych pieniędzy. Przynajmniej taki był oficjalny powód. To była ostatnia szansa, prosto stamtąd trafił do więzienia. Bez sądu, bez kata. Automatycznie, do śmierci jego lub córki. Prawo było proste i brutalne.

Po czterech latach wyrzutów sumienia Yolotli nawet nie marzył, że spotka współwięźnia numer 481516. On z celi 23, współwięzień z 42. Nigdy ani imię, ani żadna ważna informacja nie padła przy którejkolwiek rozmowie. Strach przed inwigilacją był olbrzymi, nawet w tych podłych okolicznościach. Więzień 481516 nie miał dzieci, ani nie był w pierwszej grupie walczącej o swoich bliskich. Miał za to do stracenia wizję lepszego świata i lepszego życia dla następnych pokoleń rodziców i ich dzieci. Przez własną nieuwagę trafił do więzienia, 6 miesięcy odsiadki.

Po licznych „przesłuchaniach” nie złamał się, w przeciwieństwie do jego kości, które będą się zrastać do końca odsiadki. Przez kolejne miesiące byli jedynymi towarzyszami swojej niedoli. Godzina w tygodniu na spacerniaku wystarczy, aby poznać się na człowieku. Więzień z 42 nie mówił za wiele. Za to dobrze słuchał i wiedział kiedy zadać odpowiednie pytanie. Ojciec Liz za to był wylewny. Mówił o swojej córce, o rodzinie i o tym co ich czeka po losowaniu. O tym że, chciałby móc umrzeć zamiast Liz. Zrobiłby wszystko za jej życie.

 

"Po co to wszystko"

Natalia zgodziła się przebadać Liz. Cała trójka wyszła z domku, aby dać im trochę prywatności. Marek i Boni poszli do sklepu kupić coś do jedzenia i sprawdzić gazety, czy nikt nie pisze o jakieś zaginionej. Krzysiek usiadł na werandzie, gdzie dzień wcześniej grilla przerwały im niespodziewane wydarzenia. Warzywa na ruszcie były całkiem zwęglone, pomimo tego, że żar już dawno wygasł. Wyciągnął papierosa, przeszukał kieszenie w poszukiwaniu zapalniczki i odpalił. Wyprostował nogi, oparł je na ławce przed sobą i odchylił się w tył. Popatrzył na fajkę, rzucił ją daleko za płot, usiadł i powiedział pod nosem – to wszystko bez sensu.

Dalej mówiąc do siebie już tylko w swojej głowie. – Po co trzymać ludzi w tajemnicy, po co budować dwie cywilizacje? Wymiana informacji i technologi byłaby bezcenna. Ciekawe jak bardzo jesteśmy w tyle? I czy to Oni, czy my zabroniliśmy kontaktu? „Zabroniliśmy” może tylko „przerwaliśmy”, albo może była wojna, którą wymazano z pamięci kolejnych pokoleń. Chyba tego za dużo. Przecież to całkiem nowe dzieła sztuki, książki, muzyka, nasi najlepsi sportowcy już nie są najlepszymi na świecie, a może mamy nowe dyscypliny sportowe? Inne potrawy, inne gatunki zwierząt, roślin, przecież to wszystko zmieni. Cała nowa kultura.

Choć nie wiem, czy chciałbym przyjąć ich kulturę, jak można rok w rok zabijać niewinne kobiety, w sumie jeszcze dzieci, 18 lat w tym 5 lat w świątyni. Po prawdzie... u nas do niedawna palono czarownice. Łapano młode dziewczyny, te bardziej inteligentne i palono żywcem. Na wojnach też giną tysiące niewinnych cywili, sami trujemy się dymem papierosowym. Ludzie zabijają miliony zwierząt w przemysłowych hodowlach, trujemy rzeki i samych siebie. A, a tam za rogiem jest cały nowy kontynent? Nowy kontynent, o którym ktoś zapomniał nam wspomnieć! Chory świat, tam i tu. – splunął na ziemie.

W tym momencie Natalia otworzyła drzwi i zawołała go do środka – Szybko! Będziesz mi potrzebny. Weź wódkę i czyste ręczniki. – Wydała proste polecenie. Sama wróciła do środka i zaczęła przeszukiwać kosmetyczki w poszukiwaniu igły i nitki.

 

"Kontakt"

Warszawa, dworzec centralny. Prezydent kończy lunch z dwoma ministrami. Dokumenty już podpisane, symboliczny kieliszek idealnie zmrożonej śliwowicy wypity. Kelnerzy poddenerwowani szybko uwijają się z obsługą. W całej restauracji poza tym stolikiem nie ma żadnych klientów. Członek BOR-u podchodzi do głowy państwa i przekazuje dyskretnie krótką wiadomość. Prezydent wstaje, grzecznie przeprasza pozostałym skinięciem głowy i wychodzi bez słowa.

24 minuty później wchodzi do swojego gabinetu, poluzowuje krawat i rzuca parę epitetów w nicość. Wali pięścią w biurko i liczy do dziesięciu. Jeszcze raz sprawdza czy dźwiękoszczelne drzwi są zamknięte, zasłania okna. W pokoju panuje półmrok. Poprawia krawat. Otwiera drzwiczki do szafki i wpisuje 8-cyfrowy kod do sejfu. Wyciąga z niej grubą skórzaną teczkę z wyrytym znakiem słońca ze spiralą w środku. Ręce mu się trzęsą, czuje zimny pot spływający po plecach. Ostrożnie otwiera teczkę. Wyciąga z niej czarnego masywnego laptopa i po głębokim oddechu klika przycisk startu. Na ekranie przeskakują zielone napisy, a po kilku minutach pojawia się jedna nowa wiadomość:

„Obiekt AZ77290 uciekł. Zneutralizować. Zneutralizować wszystkich światków. Najwyższy priorytet.”.

Prezydent otworzył lokalizator i przepisał numer „obiektu”, jak to ładnie nazywali Ci po drugiej stronie. – To już trzecia osoba w tym sezonie, coś im spada skuteczność. – pomyślał

w oczekiwaniu na załadowanie lokalizacji. Obiekt pozostawał w jednym miejscu od 24 godzin – pewnie się gdzieś zaszył. No dobra czas nadać telegram do agentów na miejscu. Jeszcze raz spojrzał na koordynaty obiektu, aby przepisać je na kartkę, ale znacznik na ekranie zniknął. Wpisał numer jeszcze raz. Czas stanął w miejscu, po sekundach trwających dla Niego godziny na ekranie pojawił się komunikat: „Nie znaleziono obiektu, powiadomić odpowiednie organy?”

Wpatrując się w ekran, złapał prawą ręką za lewe ramie i obsunął się na kolana. Próbował zawołać o pomoc, ale w dźwiękoszczelnym pokoju nikt go nie usłyszał. Zielone światło ekranu padało na jego coraz bladszą twarz.

 

"Posłowie"

Zarys opowiadania powstał podczas dziesięciokilometrowego trekingu do Machu Picchu w Peru. „Co by było gdyby Krzysztof Kolumb nie odkrył Ameryki?”, ta myśl chodziła mi po głowie, patrząc na dzikie zbocza Andów. Wyobrażałem sobie, że cywilizacja Inków czy Azteków nigdy nie upada, a w każdym zakątku świata nie jest dostępna ta sama coca-cola. Ale czy tak naprawdę wiele brakowało, aby Ameryka nie została odkryta? Kolumb mógł zakreślić inną drogę swojej wyprawy, zatonąć czy nie dostać funduszy. Po drodze mógł umrzeć na jakąś tropikalną chorobę lub zostać zabitym podczas buntu na pokładzie. Albo jeszcze wcześniej, mógł umrzeć w dzieciństwie na dżumę, cholerę, ospę czy grypę szalejące w tamtych czasach. Lub jego rodzice mogli nigdy się nie spotkać. Kto wie, jak wtedy potoczyłaby się historia ludzkości.

Wszystkie postacie zostały zmyślone i a ich imiona są zupełnie przypadkowe. Czytelnika uprasza się o wyrozumiałość to moje pierwsze opowiadanie, co prawda popełniłem kiedyś książkę „No kto by pomyślał...”, ale to już zupełnie inna historia.

Średnia ocena: 2.7  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • Tjeri 7 miesięcy temu
    Jest tu troszkę potknięć — od pisowni do jakichś małych niekonsekwencji w przyjętej narracji. Można by też zastanowić się nad miejscami ustawienia kamery i montażem, gdzieniegdzie przydałoby się szersze spojrzenie. Nie są to straszne błędy i w zasadzie nie przeszkadzały mi. Sama historia jest nietuzinkowa i wciągająca, przeczytałam z przyjemnością :).
  • No kto by pomyślał 7 miesięcy temu
    Dzięki za konstruktywną krytykę i za dobre słowo ;)
    Udanego dnia :)
  • Rozowa_Mamba pół roku temu
    Krótkie opowiadanie, które przyjemnie się czyta w jeden wieczór. Alternatywna historia, ma się ochotę na więcej po zakończeniu. Polecam

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania