Kwarantanna bez granic

Chciałabym być jak mewa. Pić morską wodę, filtrować i wydalać sól nozdrzami. Całkiem praktyczna umiejętność. Tak samo jak wytrzymałość. Podobno mewy pokonują za jednym razem dziesiątki kilometrów bez względu na pogodę. Od kilku dni żadnej nie widziałam i muszę przyznać, że martwi mnie to. Gdzie się wszystkie podziały? Nie tak dawno drażnił mnie ich krzyk i natarczywe próby skradzenia prażonych rybek z papierowej tacki.

Tęsknić za mewami? Nie do pomyślenia… Jeszcze słyszę pokrzykiwania turystów na placu targowym w Helsinkach, świst przecinanego kapeluszami powietrza i widzę ich zabawne miny – przymrużone oczy i usta pełen jedzenia. Zaskakujące jak różne od dorosłych są dzieci, rzucające ukradkiem okruchy, by móc z bliska obejrzeć śnieżnobiałe pióra, by móc pośmiać się razem z mewą śmieszką. Czasem myślę, że dlatego są potrzebne światu nowe istoty, by przyciągać życie, karmić i podziwiać, a nie odganiać jak natrętną muchę. Żeby zwolnić, odsunąć się i stanąć z boku, bo nurt na brzegach wiru jest łagodniejszy, można więcej zobaczyć. Wydaje się, że dziecięce lata płyną wolniej, a czas traktuje je z delikatnością kochającej matki.

Tęsknię za mewami i za stabilizacją ciała. Ciągłe kołysanie doprowadza mnie do szału. Cały świat się kołysze i moje myśli razem z nim. Prawo, lewo albo przód – tył, zależy, w jaką stronę się ustawię, choć teraz to już żadna nie jest wygodna. Wspomnienia również przelewają się w głowie to tu, to tam, wymywając stopniowo zupełnie niepotrzebne zmartwienia – małe zarobki, stare ciuchy, deszcz, niezdane sześć razy prawo jazdy i inne porażki nie mają teraz znaczenia. Nawet lepiej, że są, nie tak żal je stracić. Chociaż deszcz mógłby przynieść ulgę. Wyobrażam sobie, że wędrowcy na pustyniach mają podobne pragnienia. Ale tylko sobie wyobrażam, bo ja nie wędruję po rozgrzanym piasku, tylko dryfuję po zimnym Bałtyku i zastanawiam się, co gorsze: sztorm czy palące słońce? Utonięcia boję się panicznie, ale śmierć z powodu odwodnienia i przegrzania też nie napawa mnie optymizmem. To jak wybór pomiędzy niedzielnym obiadem u teściów a brakiem rodziny – tak źle i tak niedobrze. W pewnym sensie wciąż mogę zdecydować o swojej śmierci, przecież można utonąć z klasą i bez sztormu. Wyskoczę za burtę, po raz ostatni spojrzę w niebo w nadziei na ujrzenie mewy, i z gracją zanurzę głowę, by wziąć głęboki oddech. Brzmi nawet luksusowo jak hasło reklamowe z ulotki promu do Sztokholmu: „Popłyń z nami! Pomożemy ci umrzeć na wiele sposobów”. Gdybym wiedziała, że wysypka spowodowana nieznanym wirusem jest w pakiecie, pewnie zostałabym na brzegu odganiać mewy. Jeszcze wczoraj je wołałam. Na marne. Życie omija przecież śmierć szerokim łukiem. Przynajmniej na początku tak jest, ale moje ptaszki nie wiedzą, że krąg się zacieśnia, a my jedynie toczymy nasze losy po jego brzegach, jak wirujący w zlewie brud, który przy ostatnim okrążeniu kończy w kanalizacji. Tak, tak, moje mewunie, spotkamy się jeszcze w jakiejś ciemnej rurze i już nikt nie przyleci nam na ratunek. Świat nie zna litości.

Przekonałam się o tym, wiecie ptaszki? Chciałam jedynie zobaczyć Sztokholm. To była okazja, tani bilet sam wpadł mi w ręce. „Jedź, odpocznij, ja zajmę się dziećmi. Rejs z Helsinek do Szwecji to świetna okazja na udany weekend, za dnia jeszcze nie płynęłaś”. Tak mówił, a ja chciałam go słuchać. Teraz wspomnienie tych zachęt denerwuje mnie bardziej niż swędząca skóra. Wiedziałam, że podróż w czasach mutujących wirusów wiąże się z ryzykiem, ale taka okazja? Przecież przeszłam badania, zaszczepiłam się, dostałam numer. Wszystko gra, mówiłam sobie. Jestem bezpieczna.

A teraz mam ochotę krzyczeć i potargać cholerną, kolorową broszurę, choć nawet nie wiem, gdzie jest. Wsadzając mnie w pośpiechu, a raczej w panice do szalupy, nikt nie pomyślał o moich rzeczach. „To tylko taka chwilowa izolacja, kogoś po ciebie wyślemy” – mówili, wkładając torbę z przypadkowo zapakowanym prowiantem pod siedzenie. Musieli tak powiedzieć, przecież nie mogli mnie od razu zabić, to byłoby niehumanitarne. A ja tylko dostałam wysypki. „Może to uczulenie na pomidory?” – próbowałam sugerować. Tłumaczyłam, że przestrzegałam wszystkich zasad higieny, ale na marne. Nikt nawet nie żegnał mnie wzrokiem, gdy przymusowo zostałam mianowana kapitanem łupiny ratunkowej. Szkoda, że ten ratunek nie był przeznaczony dla mnie. Żałuję, że w formularzu zaznaczyłam okienko „brak alergii”, przecież jestem uczulona na panikę.

Nie wiem, ile dni już dryfuję. Początkowo wiosłowałam, ale to bezsensowne marnowanie sił. Można je porównać do wspominania – nieważne jak bardzo będziemy się starać, czasu nie cofniemy, tak samo, jak nigdzie nie dotrzemy na rowerku stacjonarnym. Teraz wydaje mi się zabawne, że na siłowni zawsze wybierałam wioślarza, mijając z daleka sam pomysł pedałowania w miejscu. „Wystarczy pół godziny dziennie, by wyrzeźbić całe ciało” – mówił, o idealnie zarysowanych mięśniach, pan z kanału YouTube. Więc wiosłowałam, bo któż nie chce mieć idealnego ciała? To dla was moje rybki, jeszcze trochę i będziecie mogły się mną pożywić. Zostawcie jedynie te czerwone plamki, żeby i was kwarantanna nie spotkała, bo w zamknięciu na otwartej przestrzeni myśli wciąż wirują, ocierając się o krawędzie i mają za nic ciemną otchłań kanalizacji. Wolałabym, żeby one też dryfowały, ale nie, one wciąż doprowadzają mnie do szału. Umrę i nikomu nie opowiem o swojej samotności. Jasna cholera!!! Czuję się jak nadmuchiwany balon, który osiągając granice wytrzymałości zostaje puszczony wolno i odbija się od ścian napędzany własną pustką, aż do ostatniego tchnienia. Czy to jest szaleństwo? Czy to już? Wołam mewy, gadam z rybami, przeklinam niebo… Świat wiruje, bezchmurnie spogląda na mnie z góry, kiedy łódź nabiera wody, on zwyczajnie milczy. I ja jestem cicho, jak tylko cicho można być na dnie morza. Faluję niczym wodorosty, faluję wśród chmur niesiona zatopionymi falami, obserwuję podniebne żaglówki, macham do radosnych turystów niebezpiecznie wychylających się za burtę, jakby chcieli zbliżyć się do horyzontu. Widzę wszystko wyraźnie i nie widzę nic w tych czterech ścianach absurdu obdartych ze złudzeń. Niebo, woda, słońce… Czemu wszystko jest zielone, choć skąpane w błękicie? Mamo? To ty? Nie podchodź, jestem chora. Nie chcę cię zarazić. Nie podchodź! Rozumiesz?! Prędzej cię utopię niż pozwolę się zbliżyć. Stój tam i patrz, możesz patrzeć na moją śmierć jeśli chcesz, tylko nie podchodź. Nic nie mów, nie narzekaj teraz. Twoje słowa rozszarpują mnie, sprawiają ból. Jestem rybą zjadaną przez mewę. Czy wiesz, że te mądre ptaki naprowadzają drapieżniki na ofiary, by później móc pożywić się padliną? Proszę, odejdź. Łódka nabiera wody, robi to zachłannie jak spragniony przy wodopoju. Tłumaczę jej, że to słona woda, że nie można, ale wciąż i wciąż chce więcej. Uderza mnie w twarz, różne głosy mieszają się ze sobą. Ktoś mówi po szwedzku, nic nie rozumiem. Zaraz… to nie sen! Powoli odzyskuję panowanie nad umysłem. Nie dopłynęłam do brzegu, ale jestem blisko. Zielone drzewa majaczą gdzieś w oddali. Imponująca motorówka straży granicznej wydaje się z pogardą zerkać na moją szalupę ratunkową. Dwóch mężczyzn w mundurach przygląda mi się uważnie. Jeden wysoki i postawny, podobny do pana z YouTube o doskonałym ciele, a drugi mniejszy, chudszy pręży się, żeby nadrobić fizyczne zaległości. Obaj uśmiechają się jak po zjedzeniu plastra cytryny. Nie wiem czemu, ale przywodzą mi na myśl obrazy hitlerowców z filmów o drugiej wojnie światowej. Jest w nich jakiś rodzaj okrucieństwa, którego będą żałować dopiero przed śmiercią, kiedy sił będzie starczać tylko na poczucie winy. Mówią po szwedzku, oczywiście nic nie rozumiem. Zniechęceni zmieniają język na angielski. Pytają skąd jestem i jak się tu znalazłam. Tłumaczę, a raczej usiłuje wytłumaczyć, bo w gardle okropnie mi zaschło, że z Finlandii. Zaczynam opowieść o promie, ale nie słuchają. Chcą dokumenty, a ja nie mam. Zostały na promie! Uciszają mnie machając rękami, jakby odganiali komary. Rozmawiają między sobą po szwedzku, kiwają głowami. Podskórnie czuję, że to złe kiwanie, że zaraz coś się wydarzy. Przed oczami staje mi tłum gapiów oczekujących na egzekucję czarownicy – potakiwanie napędzone dziwnym rodzajem litości, jakby mówili: „Przykro nam, ale teraz umrzesz. Nie ma innego wyjścia”. Pytają w końcu o obywatelstwo. Tłumaczę, że polskie, ale mieszkam w Finlandii od lat, mam pracę, mam ubezpieczenie. W końcu jeden z nich wyciąga telefon i gdzieś dzwoni. Modlę się o jakąś pomoc, ale mam złe przeczucia. „Nie możemy wpuścić cię do Szwecji. Wszystko zamykają z powodu nowego wirusa. I nie tylko Szwecja…” Tu wymownie spogląda na moje przedramiona. Czuję się jak dziecko stojące w kałuży moczu – bez wyjścia, prawa głosu, oskarżona i skazana za nieumiejętność. Staram się tłumaczyć, że jestem głodna, zmęczona, że straciłam poczucie czasu, płaczę i błagam o ratunek. Jeszcze nigdy nikogo tak nie błagałam. Mam wrażenie, że to nie ja, tylko ta druga, zamknięta, odizolowana. Rozpacz rzuciła mnie na kolana, siedziała w ukryciu i teraz w obliczu szansy na ratunek postanowiła się ujawnić. Jednak jej moc jest niczym w porównaniu ze stoickim spokojem mundurowych. Pytają powtórnie o obywatelstwo i dzwonią. W końcu, bez dodatkowych wyjaśnień odpychają moją łódź. Tak zwyczajnie, kiwają tylko głowami, jakby zobaczyli coś nie do uwierzenia. I ja nie mogę uwierzyć. Przecież to tylko alergia. Jestem pewna, że na te cholerne pomidory. Przecież wcześniej na promie zjadłam sałatkę… Jestem zaszczepiona… Jestem bezdomna w najgorszy sposób, dosłownie i w przenośni. Na dodatek umrę ironicznie, w łodzi ratunkowej, bez dokumentów, wyrzucona niemal za burtę luksu jak zużyta maseczka. Ciekawe, co powiedzą mojej rodzinie? Że wypadłam? Że umarłam w trakcie rejsu albo będą ich zwodzić opowieściami o tymczasowej izolacji i środkach bezpieczeństwa. Trzeba było zostać w domu. W domu jest bezpiecznie…

Mewy. Widzę moje ukochane. Pływają wokół łodzi do góry brzuchami. Są ich dziesiątki albo i setki. Nie będzie masowego grobowca. Smutny widok. Moje mewunie, już niedługo spotkamy się w kanale. Spłyniemy do niego razem jak brud udekorowany pachnącą, mydlaną pianą.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Dekaos Dondi 16.05.2021
    Justysko↔Specyficzna narracja i specyficzny klimat. Już sam początek (Aż mi się z filmem: "Ptaki" skojarzył)
    To za czym się tęskni i to co jest i być musi.
    Rozmyślania na kołyszących falach umysłu. Nostalgia pomieszana z czymś innym. Przeciwstawnym.
    Dużo różnych "kolorów szybowania" ma ów tekst'' oraz pytań o brzeg...
    ''I ja jestem cicho, jak tylko cicho można być na dnie morza''
    Tak jakoś to widzę:)↔Pozdrawiam:)↔%
  • Justyska 17.05.2021
    Witaj DD jakos tak mnie poniosło w tym tekście na różne tereny. Dziękuję za odwiedziny i pozdrawiam!
  • JamCi 17.05.2021
    O kkurczę mocne. Brrr... Bardzo autentyczny dialog wewnętrrzny. Świetny tekst, ale nie chciałabym go czytać drugi raz.
  • Justyska 17.05.2021
    Dzięki JamCi, cieszę, że tekst wywołał emocje.
    Pozdrawiam!
  • JamCi 17.05.2021
    Justyska :-)
  • kigja 18.05.2021
    Przeczytałam Twoje opko w nocy i od razu nasunął mi sie obraz z Życia Pi.

    Ja sie wody boję i wogle nie umiem pływać. Nie wyobrażam sobie opisanej sytuacji, ale dopuszczam myśl, że spanikowani ludzie mogliby posunąć się do bezwględnych działań. Bo posuwali sie nie raz i nie dwa. Nie lubię mew. To jedyne ptaki, których nie lubię. Ale obraz setek, tysięcy martwych mew pływających wokół łódki, pędem kieruje mnie do izolatki.

    Oby to nie było Justyskowe proroctwo...
    Dobre, zatrważające i ryjące mózg opowiadanie.
    Pozdrawiam.
  • Justyska 18.05.2021
    Witam kigjo. Bardzo mi miło, że zajrzałaś. Zabawne, bo ja o życiu Pi nawet nie pomyślałam. Oglądałam dawno, temu i jakoś nie przyszło mi na myśl, ale może faktycznie coś w tym jest.
    To raczej żadne proroctwo, raczej malutki surrealizm i kłębowisko myśli. Czasem daje się ponieść przy pisaniu:)
    Fajnie, że wywarło emocje.
    Pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania