Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
Łąka miłości polana szczęściem cz. 1
A było to tak, że Marysia płakała. Łzy spływały po jej rumianych, piegowatych policzkach, niczym rzeka bez końca i początku. Nie czuła upływającego czasu, mimo że już tak siedziała dobrą godzinę. Ale cóż, nie ma żadnych granic w rozpaczy. Mogłaby by w tym czasie zrobić coś produktywnego, np. upiec ciasto, pasztetu z blachę, albo pomyśleć nad losem dzieci w Afryce. Takich, co to brzuszki duże mają choć nie jedzą.
Był koniec lipca. Dzieciarnia miała dobrze, bo wakacje. Marysi to jednak nie dotyczyło; skończyła już 32 lata i do szkół nie chodziła. W przyszłym tygodniu wypadały jej urodziny, także więc osiągnęłaby niedługo wiek chrystusowy.
„Powinnam zmądrzeć już, wszak taki wiek do czegoś zobowiązuje…
- pomyślała, rzewnie zanosząc się szlochem. „Dlaczegóż ach dlaczegóż on musi mieć raka…!?” - wykrzyknęła nagle, rozdzierając dłońmi poły swojej zielonej, długiej sukni szytej na miarę.
- A fiu fiu! Kto tu tak krzyczy, zawodzi? - rzekła matka, która wsunęła głowę do pokoju i spozierała zza framugi. - Ktoś umarł? Oby nie, bo moja jedyna czarna suknia jest w praniu. A pro po, nie wiesz jak najlepiej usunąć plamę z ketchupu?
- MATKO! ZAWRZYJ PODWOJE GĘBY, JA CIERPIĘ KATUSZE! - Marysia nie wytrzymała, rzuciła się na łóżko, nie zważając, że niszczy sobie fryzurę i starannie wykonany makijaż. Matuchna spojrzała na nią z pobłażaniem, pokręciła z zażenowaniem głową i wróciła do swoich codziennych czynności.
Tymczasem Marysia dalej płakała.
- Ach, losie okrutny co to bierzesz szczęście wszelakie i do kosza je wyrzucasz! Niczym łach stary! Co to już się do niczego nie nadaje! Dlaczegóż? OOOOOOCH! Dlaczegóż? Wszak miał być ślub z mym ukochanym Marcelem! Suknia wyprasowana, welon wyprasowany, pończoszki wyprasowane, a ten mi tutaj że raka ma złośliwego i umrzeć zamierza! Do Australii bilet kupił i jedzie się spełniać z kangurami w te swoje dni ostatnie. A jaaaa?! Wszak już nie młodą dziewoją! Jakbyśmy ze sobą się wyszli, to bym wdową chociaż była i dramatyczną historię bym ludziom mogła opowiadać! Współczuliby mi! A tak co! PORZUCONA PRZED OŁTARZEM! Toć to żałość i wstyd!
Marysia biadoliłaby tak pewno i z dzień cały, gdyby nie przerwał jej nagły huk dobywający się z kuchni.
***
Marcel spoglądał na świat daleki, oddalający się wraz z unoszącym się w przestworza samolotem WizzAir. Tanio, a Marcel nie miał za dużo pieniędzy, więc mu pasowało. Nie dbał o to, że ma kolana na wysokości podbródka, wszak los podarował mu duży wzrost. Miał ponad 2 metry i był naprawdę nieźle zbudowany. Dotyczyło to każdego aspektu jego fizjonomii. Być może to dlatego kiedyś, parę lat temu Marysia zakochała się w nim. Dopiero później odkryła w nim jego zacny charakter i dobre serce.
- Ajajaj… - mruknął pod nosem na samo wspomnienie o Marysi. Wyjrzał przez okno i mu przeszło. Widział bowiem zarysy miasta tak pięknego, że ojej. - Ahoj, przygodo! - dodał już na głos.
Jego sąsiad spojrzał na Marcela zalotnie. Być może chciał zamienić się miejscami, aby móc też podziwiać widoki.
- Sorry, ale umieram – powiedział Marcel, przewidując zamiary sąsiada, na co tamten posmutniał nagle i wyciągnął torbę z napisem „Bad boy”, a z niej pół litra „Ducha puszczy” - wykonał gest zalotnego mrugnięcia, odwrócił się plecami i siorbał z rozkoszą.
Marcel udał, że nie czuję pożądania pod kątem trunku. Zaczął wspominać dawne czasy, gdy sam w czeluściach puszczy białowieskiej pędził ten napój. Pamiętał pogonie z żubrami i karmienie wiewiórek chlebem. Czuł się wtedy panem życia albo co najmniej puszczy. Teraz czuł się wyłącznie królem śmierci; wszak miał raka trzustki. Na to się raczej umierało. Powinien szukać trumny, ale on miał inny pomysł; rendez-vous z kangurami w słonecznej Australii! Jak umrze, niech się już Australijczycy martwią co z nim zrobić!
Nagle z kabiny pilotowej odezwał się głos pilota, obwieszczającego rychły koniec podróży – stracili silnik.
***
Marysia podskoczyła na łóżku, co było czynnością trudną, wszak była w pozycji lezącej i szybko jęła biec w kierunku z którego dobiegał hałas. To, co zobaczyła w pomieszczeniu, w którym na co dzień wyrabia się różne jadło, spowodowało że jej twarz zamarła w wyrazie bezgranicznego zdumienia. Jej matka leżała, a z jej głowy sączyła się krew koloru mocnego burgunda.
- Olaboga! - pisnęła Marysia, i jak zawsze w momentach stresowych zaczęła klaskać. - Mateńko! Wygłupiać się przestań, zmarzniesz! - dodała, chichocząc nerwowo. Ale matka nie wstawała. Nie żyła, o czym Marysia się przekonała gdy podeszła by zbadać jej puls.
- O nieee! - jęknęła, dramatycznie wyrzucając ręce w górę, po czym zaczęła bić matkę po twarzy. - Obudź się! PROSZĘ! NIE MOGĘ STRACIĆ MARCELA I CIEBIE W JEDNYM DNIU! - Ale matka nic nie robiła sobie z jej próśb i nie żyła dalej.
Do kuchni wparował ojczym Marysi, obszedł obie niewiasty i skierował się w kierunku lodówki. Nie takie rzeczy widział na wojnie. Na której konkretnie – nie wiadomo. Być może było to w czasie pokojowej interwencji w Czechosłowacji. Jednak w drodze do lodówki potknął się.
- Ki chuj! Co to ma być, kamienie na podłodze w domu, toć to nieszczęście! - Jego wąsy zatrzęsły się gniewnie.
Ojczym podrapał się po piwnym brzuszku, potem po głowie, co sprawiło wrażenie, że jego myśli krążą i łączą fakty pojawienia się kamienia w domu i wybitej szyby z leżącą nieopodal jego żoną.
- Laboga! Morderstwo! W biały dzień mordują ludzi uczciwych co to do pracy od siódmej do piętnastej… - krzyknął jowialnie i rzucił się na kamień z pretensją. Złapał go w swoje silne, umęczone pracą robola dłonie i spojrzał. To na kamień, to na Marysię i z powrotem.
- Ojcze, ja niewinna! Odłóż żesz ten kamień, bo odcisków narobisz. Odłóż go, ja zaraz podrzucę go na skalniak do sąsiada i sprawy nie będzie. Tylko ta matka… - Marysia podeszła do ojca i wyciągnęła rękę po kamień. - Oglądałeś „Breaking bad”? - zapytała, unosząc znacząco lewą brew, którą wcześniej tak dokładnie wyrysowała cieniem do tego przeznaczonym, choć o kolorze niezbyt trafionym.
Nie oczekując na odpowiedź chwytła kamień i wtem poczuła, że jest to coś więcej niż sam kamień; otóż przywiązany był do niego sznurek, a znowu do niego – kartka! Marysia, czując jak zdumienie w niej narasta, zaczęła szybko odwiązywać sznurek. Rozłożyła kartkę i poczęła czytać:
„Droga, piękna, zdolna i bardzo zaradna życiowo koleżanko sympatyczna! Piszę do Cię, gdyż usłyszałam o Twym nieszczęściu! Ja, jako Twoja najlepsza przyjaciółka, postanowiłam Ci pomóc – idź dzisiaj w nocy o północy, za głosem serca, a konkretnie do parku i zajrzyj pod kamień łapski. Tam znajdziesz coś, co odmieni Twoje życie i los smutny, co to bierze szczęście wszelakie i do kosza je wyrzuca. Twoja Manuela Ka. PS. Sory za matkę.”
***
Marcel obudził się gwałtownie, tak jak gwałtownie nastąpiło lądowanie. Bynajmniej nie było ono miękkie – czuł, że pośladki będą go boleć. Zaczął rozglądać się i zorientował się, że znajduje się na jakiejś tajemniczej wyspie…
Komentarze (1)
A i humor specyficznością zalatuje obficie, w sformułowaniach i treści swej. Pozdrawiam zaiste i daje→5
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania