Lekcja

Kiedy wysłużony dzwonek obwieścił wszystkim, że nastąpił koniec przerwy, nauczycielka weszła do klasy, ciągnąc za sobą, nakręcony cukrem, ogon ucznioplastyczny.

Niczym spłoszone kapłony, dzieci błyskawicznie zaatakowały krzesła w taki sposób, jakby te były ich największymi wrogami i od lat je znieważały, a teraz wreszcie przyszedł czas na zemstę. Szuranie szkolnymi meblami, ważącymi jak nic, pół tony każde, trwało dłuższą chwilę. Kiedy wszyscy szczęśliwie i bez większych uszczerbków na zdrowiu zajęli swoje miejsca, przyszedł czas na starodawny rytuał. Kajetan, człowiek z największymi uszami w klasie, zaczął:

 

- Psze panią, eeem…, jestem nieprzygotowany bo mama zapomniała mi spakować książkę, ale zadanie zrobiłem, przysięgam.

 

- Było jakieś zadanie? – po klasie rozlał się pytający szept.

 

- Zadanie domowe było na stronie szesnastej, proszę pani – dało się usłyszeć głos Kasi, klasowej prymuski, której nikt specjalnie nie darzył sympatią bo była zarozumiała.

 

- Też nie mam.

 

- I ja też.

 

- I ja – chór odśpiewał znaną nauczycielce pieśń.

 

- Cisza, zaraz to odnotuję – powiedziała kobieta powstrzymując się od komentarza. – Dzisiaj do zadania domowego potrzebny mi jest Bernard. Gdzie jesteś, złotko?

 

Bernard, który właśnie angażował się w wyczerpujący proces dźgania współsiedzacza długopisem w udo, na dźwięk swojego imienia zamarł w pozie surykatki, wyczuwającej drapieżnika, na obraz której składają się w pięćdziesięciu procentach wielkie oczy.

 

- Co? – wydobyło się z gardła młodzieńca.

 

- Jestem przekonana, że chciałeś powiedzieć „proszę”, Bernardzie – dało się słyszeć głos znad dziennika.

 

- Tak, tak, aaa…, by…., ooo, hmmm… o co chodzi? – spytał Bernard popisując się elokwencją człowieka, którego właśnie wyrwano ze snu i spytano o PKB Ghany.

 

- Zadanie domowe! – krzyknął ktoś zniecierpliwiony z ostatnich rzędów.

 

- Mam, proszę panią – odpowiedział Bernard, zaskakując tym wszystkich i odczytał swoją pracę na forum.

 

- Ślicznie chłopcze, bardzo dobrze, naprawdę bardzo dobrze. Z przyjemnością wpiszę ci piątkę.

 

Z dumą wypisaną na twarzy, Bernard omiótł klasę wzrokiem by zobaczyć zazdrość w oczach kolegów i koleżanek, szczególnie tych, dla których jedyny cel chodzenia do szkoły polegał na tym, żeby nauczyciele byli z nich dumni.

 

Uczniowie wyraźnie uspokojeni powrócili do wytwarzania szumu, na który składało się wyjmowanie przyborów, poprawianie pozycji na krześle, temperowanie ołówków i smarkanie.

 

- Dzisiejszy temat… – powiedziała nauczycielka i poczłapała w kierunku tablicy, a schwyciwszy kawałek kredy, napisała, czytając na głos: „Dlaczego jestem małym geniuszem?” 27.02.2012. Hmmm… – rzuciła okiem na klasę i okopała się za biurkiem.

 

- Przepiszcie – zwróciła się do dzieci.

 

Większość dziewcząt i chłopców ambitnie przystąpiła do przepisywania. Było jednak kilku osobników, którzy nadal usiłowali zrozumieć dlaczego są tu i teraz, dlaczego jedna świetlówka ciągle miga i ile jeszcze czasu zostało do przerwy.

 

- A to jest „dy” czy „o” ta pjersza litera? – spytał mały Filip, który miał się za najmądrzejszego w klasie, chociaż był w tej opinii odosobniony.

 

- „O” – odpowiedziała nauczycielka i ze zdziwieniem odkryła, że Filip to notuje. – Co tam nasmarowałeś, Filipku? – spytała zaciekawiona. – Przeczytaj, proszę.

 

- Olaczego – odpowiedział dumnie Filip, zwany przez kolegów, z powodu charakterystycznego tornistra, Skarabeuszem.

 

- A co, według ciebie, znaczy to słowo, kochany? – spytała nauczycielka.

 

Cała klasa ryknęła śmiechem. Filip był jednak gotowy, żeby odpowiedzieć, bowiem braki w wiedzy nadrabiał sprytem i pewnością siebie, które to cechy występowały w tym młodym człowieku w ilościach, znacznie przekraczających średnią pod tą szerokością geograficzną.

 

- Myślałem, że to jakieś nowo powstałe słowo. Pani często takich używa, na przykład syndrom, sprzyjać, obwoluta, czy rycina. No przecież to nie mogą być prawdziwe wyrazy.

 

- Ale tu gupi jesteś – powiedział ktoś z końca sali, jednak pedagog tego już nie usłyszała bo skomplikowana operacja przepisywania tematu z tablicy wymagała dalszych wyjaśnień.

 

- A jaka jest dzisiaj data? – odezwał się mały Krzysio.

 

- Data jest na tablicy wypisana dziesięciocentymetrowymi cyframi. Przepraszam, że cię to zmyliło – zareagowała nauczycielka.

 

- Ale dzisiaj nie mamy dwudziestego siódmego lutego – zauważył Jasio, mały rudzielec.

 

- A po czym wnioskujesz?

 

- Bo luty ma tylko dwadzieścia sześć dni – odparł bez namysłu Jasio.

 

- No właśnie – wtórowało mu pół klasy.

 

Wiedząc, że zapewnienia kogoś dorosłego mogą doprowadzić do rozlania się dyskusji nad datą na dużą część lekcji, pani pedagog umiejętnie odwołała się do obdarzanego nieograniczonym zaufaniem młodzieży medium.

 

- Dzisiaj pozwalam na chwilę włączyć telefony komórkowe, żeby każdy sprawdził jaką rzeczywiście mamy datę.

 

Głowy zanurkowały tornistrach i już po minucie data zapisana na tablicy okazała się prawidłowa, a przy okazji ktoś sprawdził, że informacja o dwudziestu sześciu dniach lutego nie jest do końca prawdziwa, co definitywnie ucięło dalszą dyskusję.

 

Temat udało się szczęśliwie wszystkim przepisać.

 

- Czy mogę iść do ubikacji? – zapytał Franek.

 

- Franciszku, przecież przed chwilą był dzwonek, a wcześniej mogłeś delektować się dwudziestominutową przerwą – zdziwiła się nauczycielka.

 

- Tak, ale jakoś nie było czasu – odpowiedział chłopiec, obejmując wymownie swoje krocze i przestępując z nogi na nogę.

 

- No idź, jeśli już musisz.

 

Kiedy Franek znikał za drzwiami rozpoczynając swą podróż w poszukiwaniu ulgi, w ławce pod oknem rozgrywał się dramat.

 

- Proszę pani, a Karol wyciąga gluty z nosa i mnie nimi straszy – zawołała Joasia.

 

- Przestań Karolu i zachowaj wydzieliny wewnątrz swego ciała bo, jak słyszysz, Asia najwyraźniej nie jest nimi zainteresowana. Dziękuję.

 

- Proszę pani – zawołał Bogdan – widziała pani wczorajszy odcinek programu "Śpiewaj razem z nami"?

 

- Szczerze powiedziawszy – odparła nauczycielka – wolałabym żeby mnie ktoś przeciągnął pod kilem, niżbym miała obejrzeć więcej niż jeden odcinek tego dennego szoł kierowanego, jak mniemam, do ludzi o potrzebach intelektualnych rzepy. Następne minuty upłynęły na tłumaczeniu, co to jest kil i, czy to dobrze czy źle, być pod nim przeciągniętym. Niektórym trzeba też było wyświetlić temat "rzepy".

 

- Czyli pani nie lubi takich programów – zauważył Maciek, który ponoć, ciągle pił mamie z cycka.

 

- Nie – potwierdziła nauczycielka – ale odbiegamy trochę od dzisiejszego tematu. Jak myślicie co on oznacza i czy na pewno jesteście małymi geniuszami?

 

Karol, po raz pierwszy na tej lekcji, wyciągnął sobie palce z nosa, żeby się zgłosić i od razu wylądował na podłodze, co było rezultatem jego nieortodoksyjnego sposobu siedzenia, który charakteryzowało to, że tylko dwie nogi krzesła dotykały podłoża. Kiedy leżał jak dorsz na targu rybnym w Katanii, klasę tradycyjnie ogarnęła wesołość, manifestująca się gromkim śmiechem. Karol jednak szybko opanował sytuację i wrócił do zgłaszania się, jak gdyby nigdy nic. Nauczycielka, upewniwszy się, że wszystko w porządku, nie powstrzymała się od skomentowania zaistniałej sytuacji sugerując Karolowi uważne podpatrywanie kolegów i koleżanek, którzy nie spadają z krzeseł i naśladowanie ich, co ponownie rozbawiło klasę.

 

- No słucham? – zapytała.

 

- Moja mam mówi, że ja jestem geniuszem, bo na razie nie powtarzałem żadnej klasy, a wszyscy w rodzinie powtarzali przynajmniej raz. Mama mówi też, że jeśli będę się dobrze uczył, to mogę zostać kim chcę, np. kierowcą autobusu pomocnikiem na budowie, lub pracownikiem w rzeźni.

 

- Dobrze Karolku. Masz bardzo rozsądną mamę.

 

W tej właśnie chwili wrócił Franek.

 

- Franciszku, jeśli mnie pamięć nie myli, to toalety dla chłopców od tej sali dzieli dystans nie większy niż dziesięć susów zająca. Cóż też cię zatrzymało po drodze? Czyżby gmach szkoły zmieniał położenie pomieszczeń, jak nie przymierzając, budynek lub statek w filmie CUBE?

 

- Nie, ale poczułem głód, więc poszłem na hamburgera i sok – odpowiedział Franek z rozbrajającą szczerością.

 

Nauczycielka musiała zareagować więc wzięła dziennik uwag i napisała:

 

„Franciszek Koziołek w czasie lekcji wyszedł pod pretekstem udania się do toalety, a następnie powędrował do sklepiku, żeby coś przekąsić”.

 

Franek, niezrażony naganą, udał się na swoje miejsce szczerząc się do klasy i głaszcząc swój brzuch na znak, że jest syty.

 

- A ja mogę teraz iś? – zapytał Jeremiasz, z powodu tuszy zwany Beką. Nauczycielka posłała mu spojrzenie, jakie Ernest Hemingway posłał kiedyś kobiecie, która zaproponowała mu dzień bez drinka.

 

- I jak z tymi geniuszami?

 

Do góry rękę podniosła Ewa. Ewa była zawsze przygotowana, dobrze ubrana i potrafiła zabrać głos na każdy temat, co dawało jej poczucie wyższości nad innymi, których uważała za pospolitych gamoni, o czym nie raz, nie dwa ich uświadamiała werbalnie.

 

- Proszę, Ewuniu – z braku innych ochotników nauczycielka zdecydowała się poznać jej opinię.

 

- Więc uważam, że każdy z nas jest geniuszem bowiem posiada talent w jakiejś dziedzinie – odpowiedziała rezolutnie.

 

- Brawo Ewuniu, lepiej bym tego nie ujęła. Czy cała klasa zrozumiała koleżankę? Tak? Proszę więc posłuchać, macie pięć minut, żeby w zeszytach krótko opisać swój talent.

 

W klasie zaszeleściły kartki otwieranych kajetów i trzask wydobywanych z piórników przyborów do pisania. Nauczycielka, w tym czasie, uzupełniła dziennik i policzyła uczniów. Szybko odkryła brak jednego z nich.

 

- A gdzie jest Genek? – zapytała.

 

- Pojechał do lekarza bo wczoraj dostał piłką w łeb przez co, podobno, jedno oko mu się nie domyka i cały czas powtarza zdanie „Mane tekel fares.”

 

- Mój Boże, miejmy nadzieję, że wszystko będzie w porządku – zatroskała się nauczycielka.

 

- Raczej tak, bo on już tak miał kilka razy – zabrał głos Jędrek. – Kiedyś potrącił go samochód i przez tydzień lał w spodnie za każdym razem kiedy słyszał słowo „amen”. Najgorsze było to, że wtedy właśnie były roraty, z których przychodził do domu posikany. Ale w końcu mu przeszło.

 

- Poważnie?

 

- Tak – dało się słyszeć głos z klasy.

 

Czas na zadanie szybko upłynął i nieoczekiwanie pojawił się las podniesionych rąk, którymi uczniowie sygnalizowali chęć wypowiedzenia się. Dla laika widok ten byłby wielce obiecujący, jednak doświadczona pedagog wiedziała, że to tylko płonne nadzieje.

 

- Proszę, Jureczku.

 

- Ja jestem geniuszem w naciąganiu śliny. Umiem tak naciągnąć ślinę i ją potem wessać, że ma długość trzydziestu centymetrów.

 

- Brawo Jurku, prawdopodobnie ludzkość przetrwa ciężkie czasy dzięki twoim umiejętnościom. A Beatka jest geniuszem w…?

 

- Ja jestem geniuszem w zadawaniu głupich pytań.

 

Klasa wybuchnęła śmiechem.

 

- Rzeczywiście, na tym polu masz wielkie zasługi. Grzesiek?

 

- Ja jestem geniuszem bo…

 

I wtedy, w dyskusję brutalnie wtrącił się dzwonek obwieszczający koniec lekcji. Nauczycielka szybko podyktowała pracę domową, po czym nastąpiła erupcja uczniów na korytarz. Sekundę po tym, jak tylko niedbale porzucili tornistry pod, mniej więcej, odpowiednią salą, zaczęli swoim zachowaniem przypominać kurczaki, które właśnie straciły głowę. Nastała przerwa, czas kiedy wszystko jest możliwe, a narząd słuchu dostaje takie baty jak zbłąkany podróżnik w szemranej dzielnicy, dzień przed wypłatą zasiłków.

 

Po spakowaniu rzeczy z biurka, nauczycielka zlustrowała jeszcze klasę, żeby upewnić się czy wszystko w porządku i czy jakaś dusza nie zaległa na tyłach (co już się zdarzało), a następnie skierowała się do wyjścia mówiąc pod nosem do siebie:

 

- Poczułem głód, więc poszłem na hamburgera i sok, dobre, chi, chi, chi, zgrywus.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Celtic1705 08.01.2016
    Przyznam szczerze, że opowiadanie naprawdę mi się podobało. Takie humorystyczne. Ubawiłam się.
  • Senezaki 17.01.2016
    Świetne! Kocham opowiadania z humorem. To jest na BARDZO dobrym poziomie!
    5

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania