Uwaga, utwór może zawierać treści przeznaczone tylko dla osób pełnoletnich!
„Leśny zakręt”
Siedzący na kamieniu, zapatrzony w dal, na pierwszy rzut oka był zwykłym, dwudziestoparolatkiem. W rzeczywistości miał trzydzieści trzy lata, trzy miesiące i trzy dni.
Chłopięca twarz, delikatne rysy nadawały mu usposobienie, pomocnego, młodego człowieka, gotowego ustąpić miejsca w tramwaju, a szczery uśmiech, błyskawicznie zmiękczał najtwardsze kobiece charaktery. Boby uwielbiał cisze i spokój. Na jego szczęście, Stary Las, sąsiadował z miejską aglomeracją, w której zamieszkiwał i równocześnie jej nie znosił.
W ten niedzielny poranek, śpiew ptaków, szelest budzącej się wiosennej zieleni, był tym, czego właśnie potrzebował.
Rozdzierający ryk silnika wyrwał z zadumy Boby’ego, przerywając kojące dźwięki otaczającej go natury – przypominając kto tak naprawdę panuje w tej okolicy.
-Kurwa mać! – zaklął pod nosem.
Czarne, pozbawione tablic rejestracyjnych, sportowe auto, przemknęło obok, z szaleńczą prędkością. Pisk opon na starym, faszystowskim asfalcie, nie był tutaj niczym nowym. Wielu śmiałków przyjeżdżało w te, odludne miejsce, by korzystać z Zapomnianej Drogi, próbując możliwości zarówno swoich maszyn, jak i własnego charakteru.
„Kto szybciej przejedzie zakręt Azazela, ten rządzi!”
Czy jednak dziś, przyczyną przedwczesnego zakończenia próby była wilgotna tego poranka szosa? Zbyt niska temperatura asfaltu? Czy może zbyt wcześnie odpuszczony gaz?
Azazel raczy wiedzieć.
Przedłużający się pisk torturowanych opon, zakończony potężnym uderzeniem poderwał ptaki z pobliskich drzew.
Boby natychmiast wstał. Powoli otrzepał spodnie i rozglądając się badawczo dookoła, powoli ruszył do rozbitego samochodu.
Zbliżając się, zauważył nagle zaiskrzenie pod częściowo otwartą maską, której większa część wbiła się w drzewo. Połać lśniącej blachy, sterczała w niebo pod dziwnym kątem, jak skrzydło jakiegoś prehistorycznego ptaka. Dookoła unosił się gryzący zapach przegrzanych hamulców i spalonej gumy. Poczuł też intensywny zapach benzyny, która leniwie kapała nieopodal tylnego koła.
Obszedł ostrożnie czarne auto i zatrzymał się przy drzwiach.
– TDI, ozdoba naszych wsi… Halo, halo! – krzyknął, pochylając się przez otwarte okno do nieprzytomnego kierowcy. Pstryknął kilkukrotnie palcami, tuż nad jego głową.
Facet leżał twarzą na kierownicy i głośno świstał, oddychając ciężko przez niechybnie złamany nos. Kiedy rytmicznie wypuszczał powietrze, przez zgruchotany, kinol z boku wydobywała się krwawa piana. Boby pochylił się do zakolczykowanego ucha, i z całej siły zagwizdał.
Facet poruszył się i jakby wynurzając się z wody, spazmatycznie zakaszlał. Oderwał głowę od kierownicy, zamrugał szybko, aczkolwiek niezbyt przytomnie. Po czym zwymiotował na własne spodnie.
– Spokojnie stary, będzie dobrze. Wiesz jaki jest dzień? – spytał z troską Boby.
Rajdowiec zakrztusił się jeszcze i z widocznym wysiłkiem odchylił zakrwawiony czerep na zagłówek fotela. Spojrzał najpierw przez rozbite okno, potem wreszcie zwrócił uwagę na swojego rozmówcę
– Co? Kurwa… Co się dzieje? – pochylił głowę i splunął. Mrugając i przewracając oczami, próbował złapać ostrość widzenia.
Z rozcięcia na czole, leniwie sączyła się gęsta krew.
– Podoba mi się twoja koszulka – wskazał Boby na zaplamiony wymiocinami napis „Śmierć”
– Co? – spytał nie do końca przytomnie kierowca. Z wysiłkiem, krzywiąc się z bólu, sięgnął dłonią i przetarł kapiącą z głębokiego rozcięcia krew.
– Nie wiem, kurwa…Ale mi się podoba…Podoba – szepnął z pasją Boby i chwyciwszy rannego za włosy pchnął poturbowaną głową do przodu, waląc nią w kierownicę.
Facet krzyknął z bólu, kiedy jego nos powtórnie wbił się w ozdobny emblemat odwróconego pentagramu.
– Taaaak! – zawtórował mu Boby, wyjąc i szczerząc kły jak wilk. – Bolało co?
– Proszę… – błagalnie wykrztusił z siebie ranny.
– Lubisz muzykę Rockową? – Boby czuł, ciarki podniecenia na całym ciele. Jego lewa dłoń na sekundę zacisnęła się w pięść i rozluźniła.
Facet spojrzał niepewnie i przełknął krwawą ślinę.
– Hę? – wyksztusił poczerniałymi wargami.
– No…Beatlesi, Metallica, Budka Surfera i inne, takie gówno? Nie znasz ich, co? – spytał, spoglądając na coraz bardziej przerażonego kierowcę.
Oczy Bobiego płonęły, źrenice miał rozszerzone jak po amfetaminie, lecz oblicze pozostało spokojne.
Boby szybko zlustrował okolicę, wyprostował się, wykonał kilka skłonów i strzelił sobie kościami palców dłoni. Po czym ze szczerym uśmiecham, ponownie chwycił głowę kierowcy za włosy.
– To czemu się kurwa nie uśmiechasz? – spytał i z całej siły, ponownie uderzył zmasakrowaną głową w zakrwawioną kierownicę.
– Smiej, się! Śmiej! Śmiej! – wycedził przez zaciśnięte zęby, uderzając głową coraz to mocniej i mocniej. Raz za razem.
I znów.
Po dłuższej chwili, opadł z sił i dysząc ciężko, usiadł na ziemi, opierając się o drzwi auta. Czuł się fantastycznie, jakby dobry Bóg przepuścił miliardy voltów przez jego ciało.
– To mnie ujebałeś. – Spojrzał w górę, poprzez korny drzew, prosto w zamglone niebo. Głęboko odetchnął.
-Ale tu pięknie. Szkoda, że urwał ci się film, stary – wyszeptał, chwytając powietrze.
– Mógłbym ci opowiedzieć, że ten las wygląda…pięknie. Jak cmentarz, wiesz? Uwielbiam cmentarze…Wysłałem tam sporo ludzi…całe pieprzone tłumy. – Boby powoli wstał, rozcierając obolałe z wysiłku ramie. Spojrzał na drogę: pusto. W samochodzie, oblepiona krwią, zgnieciona twarz, spoczywała na kierownicy. Delikatnie chwycił za włosy bezwładną głowę i zajrzał w jego nieprzytomne, jednak otwarte oczy. Pęknięte białko lewego oka, błyszczało czerwienią jak u upiora. Z otwartych ust rajdowca pociekła strużka purpurowej śliny. Z gardła wydobyło dziwne trzaski, zakończone cichym pierdnięciem.
– Wytrzymały z ciebie skurwiel. – wyszeptał, po czym z obrzydzeniem puścił bezwładną głowę i wytarł dłonie w koszulkę kierowcy.
– No dobra, czas na odrobinę magii. – Uśmiechnął się, po czy włożył rękę do ukrytej kieszeni bluzy i wyjął nóż w skórzanej pochwie. Nie była to zwykła kosa, uwielbiających militaria dziwaków. O nie. Jego dziadek, w czasie wojny odebrał go dzielnemu wojakowi z SS, dusząc go przedtem gołymi rękami.
Boby uwielbiał ten nóż i nigdy się z nim nie rozstawał. Mógł patrzeć na jego wypolerowane ostrze godzinami. Wygrawerowana na rękojeści srebrna, trupia główka uśmiechała się do niego, jakby mówiąc: „Co przystojniaku? Zabawimy się?” Lśniące insygnia podwójnej błyskawicy na klindze, w jakiś sposób były dla niego naturalne i zrozumiałe. Choć nie potrafiłby powiedzieć co i dlaczego. Często, gdy zapatrzył się na ten metal jak „nie z tego świata”, nagle, jak po opadnięciu kurtyny, wszystko znikało. Będąc wtedy zawieszonym między snem, a jawą, podróżował po bezdrożach jaźni. Lśniąca powierzchnia ostrza przemawiała do niego. Śpiewała. Jak zahipnotyzowany, słuchał i patrzył, niewidzącymi oczami. Odkąd tylko pamiętał, ten nóż śnił mu się nieomal co noc. Lśniący SS-Ehrendolch był z nim nawet, gdy spędził pierwszą noc z kobietą. Co się potem stało, gdy zaspokojona namiętność przygasła?
Powoli, nieomal nabożnie wysunął srebrną klingę ze skórzanego futerału. Na ten widok, na krótki moment, oczy zapłonęły mu niezwykłym ogniem. Poranny pocałunek słońca wyszedł zza chmury i odbił się pieszcząc blaskiem to nieskazitelne ostrze. Głodne.
Rajdowiec zakaszlał nagle, zacharczał i powoli poruszył głową.
„W samą porę” – pomyślał Boby. Zabawa z nieprzytomnym przyprawiała go o mdłości. Chwycił go za włosy i odchylił mocno głowę do tyłu. Z sykiem drapieżnego kota, wpakował głodną stal, w pokryte ciemnym zarostem gardło. Nóż łatwo przecinając mięśnie karku, wszedł aż po samą rękojeść. Rajdowiec szarpał się gwałtownie, to w lewo, to w prawo, ale sportowe pasy (bezpieczeństwa?) trzymały go na miejscu.
Boby, przytrzymując lekko drżącą głowę, przekręcił ostrze w miejscu, poszerzając krwawy otwór. Włochata szyja kierowcy momentalnie pokryła się jasnoczerwoną posoką, ściekającą jak sok żurawinowy z pękniętego naczynia. Usta rozwarły się w niemym krzyku. Spomiędzy pokrytych nikotynowym nalotem zębów wyciekła gęsta piana.
Boby, powoli obracając klingę, metodycznie przeciągnął ją jednym, oszczędnym ruchem, w kierunku ucha, utrzymując rękojeść ku górze.
Czuł intensywnie swoją ofiarę, mając równocześnie wrażenie, że stoi obok i przypatruje się tej surrealistycznej scenie z pozycji widza. Chłonął każdą sekundę tego przedstawienia.
Rajdowiec bezskutecznie trzepotał nogami, kiedy niebieskawa stal powoli, prowadziła go ku nieznanej krainie.
Nagle, tułów wygiął mu się w łuk, po chwili szarpnął jeszcze raz na bok i znieruchomiał.
Boby z drapieżnym, nieobecnym spojrzeniem, jeszcze przez dłuższą chwilę trzymał martwą, zmasakrowaną głowę.
Zamrugał powoli oczami. Pełnia świadomości wracała powoli. Jakby budząc się z głębokiego snu, leśne dźwięki słyszał z daleka. Poczuł delikatną bryzę na spoconym czole. Powoli wyciągnął ostrze, które ciągle tkwiło zanurzone w krwawej ranie. Jakby spijając resztki witalności agonii tego nieszczęśnika.
-Dziękuję – wyszeptał.
Rozglądając się dookoła, dokładnie wytarł ostrze w czarny kawałek materiału. Następnie obejrzał się dokładnie w bocznym lusterku. Oprócz kilku kropli krwi na policzku i lekko przybrudzonego kciuka, żadnych niepokojących śladów.
Mimo, że regularnie ścierał swoje opuszki palców, wolał nie ryzykować: z kieszeni bluzy wyciągnął inny kawałek tkaniny i starannie wyczyścił miejsca na karoserii, gdzie mógł zostawić odciski. Zupełnie nie martwił się, że o czymś zapomniał. Mimo chwilowego amoku, doskonale pamiętał każdy swój ruch. Szybko zlustrował okolicę. Ziemia, na której stał była twarda, żadnych odcisków stóp czy jakichkolwiek poszlak obecności kogoś trzeciego. Doskonale.
Cofnął się po swoich, niewidocznych śladach. Przy zagajniku, gdzie odpoczywał siedząc na kamieniu, ułamał kawałek spróchniałej, brzozowej kory. Wrócił tą samą drogą. Wyciek paliwa utworzył sporą plamę pod tylnym zawieszeniem. Wyciągnął zapalniczkę, po czym przyłożył płomień do kory. Suche drewno zapaliło się nieomal natychmiast. Pozwolił, był płomień zajął cały brzeg i kora nabrała odpowiedniej temperatury, po czym zdmuchnął płomień, pozwalając jednak, by ogień tlił się jak w fajce. Ostrożnie położył korę na ziemi po czym delikatnie przesunął ją za pomocą długiego kija ku wilgotnej plamie pod samochodem. Złamał kij na pół po czym odrzucił obie części daleko w las.
Ruszył powoli w gęstwinę nie spuszczając auta z oka. Oddalił się może na trzydzieści metrów, gdy powietrzem wstrząsnął basowy syk i tylna część auta stanęła w płomieniach.
Ogień błyskawicznie się powiększał. Po kilku sekundach cały samochód płonął niczym pochodnia. Strzeliste pióropusze sięgały wysoko, liżąc lubieżnie koronę sosny, na której zakończył swoją podróż płonący wrak.
Potężny huk wstrząsnął lasem, gdy eksplodował zbiornik paliwa. Jeżeli wcześniej zostały tam jakiekolwiek niepokojące ślady, to właśnie się zatarły. Zanim straż pożarna dostanie się tutaj, niewiele zostanie z pojazdu, nie mówiąc o jego dzielnym kierowcy.
Boby ruszył szybko, nie oglądając się za siebie. Czuł się szczęśliwy i pełen energii. Szczery uśmiech ponownie zagościł na jego chłopięcej twarzy.
Ten niedzielny poranek nie mógł rozpocząć się lepiej.
Po prostu nie mógł.
Komentarze (2)
Znalazłem kilka literówek:
"Boby uwielbiał cisze i spokój." – ciszę
"w górę, poprzez korny drzew," ¬– korony
"Boby powoli wstał, rozcierając obolałe z wysiłku ramie." – ramię
"Oprócz kilku kropli krwi na policzku i lekko przybrudzonego kciuka, żadnych niepokojących śladów." może "nie było" przed "żadnych"
Piąteczka
pozdr.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania