Lupus (est)
W bidulu gwałtowne vibrato przerywa poobiednią ciszę. Wysoki dźwięk odbija się od ścian i okien, nabrzmiewa. Z zaciekawieniem odkładamy klocki, drewniane zabawki i nasłuchujemy. Grubiutka pani Danka biegnie na górę, odebrać telefon.
Chce pierwsza mówić z panem z Rady Narodowej. Gdy rozmawiają, podśmiechuje się i mówi mu „żeby przestał, bo jeszcze kto usłyszy”.
Zawsze słyszymy, a potem zwykle dowiadujemy się, że będą pomarańcze i czekolada z tej czy innej okazji.
Na dole zostaje z nami nasza złotowłosa pani Ala. Kochamy ją wszyscy! Po chwili, zziajana pani Danusia wpada z powrotem do sali.
– Dzieci. W tym roku Święta spędzamy w Tatrach!
– Krysiu, dokąd to? – Głos pani Marty odprowadza mnie, gdy wybiegam z sali. Wpadam na marmurowe patio, gdzie stoi nasza choinka. Czy to światełka mnie oślepiają? Nie – przypominam sobie, że mama i tak już nie żyje.
***
Jedziemy w dwa wozy.
W jednym pani Ala i dzieci. To znaczy ja, Henio, Stefcia, Zuzia, Wicio i Róża. Nas nikt nie wziął na Święta. Nie szkodzi – my jedziemy nad Morskie Oko. Na drugim, ważni panowie i pani Danusia; szczebiocze z łysawym panem, co to wcześniej dzwonił do bidula. Wyglądają jak dwa gołąbeczki na kołyszącej się gałęzi. Tego pana pilnuje drugi, taki smutny Mirek, w skórzanym palcie. Pani Marta chyba go nie lubi. Kilka razy pod nosem powiedziała o nim:
– Cholerny ubol!
Ja nie rozumiem, co to ubol, ale chyba nie taki zły być musi. To on przecież zapłacił za naszą podróż furami pod tę górę, i to takim zielonym papierkiem. Żaden woźnica nas brać nie chciał, wszyscy się tylko żegnali i zdrowaśki mówili.
Ci nasi też pobożni, ale „takie dutki to dobre”. I wio, jedziemy.
Raptem, zza zakrętu, jakaś postać się wyłania. Stary, zgarbiony dziad, z brodą kędzierzawą. Kosturem się podpiera, rękę bez dwu palców ku nam wyciąga, o jałmużnę prosząc. Wszyscy z odrazą patrzą, odsuwają się.
– Proszę pana! – wołam. – Obwarzanka z Krakowa jeszcze wiozę.
Bierze. Patrzy z wdzięcznością na mnie. Potem przez chwilę zimno na Mirka. Odchodzi.
Smutny pan teraz jest i blady. Woźnice się żegnają.
***
Stoimy boso na śniegu. Pani Ala cicho łka, bo Mirka nie chciała i zbita teraz obok nas leży. On wygonił dzieci na mróz. Kazał po cichu iść, żeby reszta dorosłych nie słyszała. Teraz z butelką i pistoletem słania się na tle jeziora, co światło księżyca odbija. Ja już widziałam, co tatuś robił, jak białej gorączki dostawał po gorzałce, zanim do bidula trafiłam. Wtem, słychać dzikie ujadanie. Od strony drogi pędzi kilka kudłatych cieni. Mirek ucieka do schroniska – zostawia nas, ryglując drzwi za sobą. Płaczemy.
Przed nami staje dziad ze szlaku, co jak spod ziemi wyrasta. Laską wywija w powietrzu.
– Huź-haa, huź-haa! – krzyczy. Bestie omijają nas, jak rzeka głazy, i wpadają, z drzwiami, do środka.
Pojedynczy krzyk odbija się echem, gdy dopadają zdobycz i unoszą w mrok. Smutny jest teraz i martwy.
***
Nowy rok dobrze się dla mnie zaczął. Na wiosnę nowa rodzina się mną interesuje.
Góralska, przypadkiem.
Komentarze (2)
To chyba lata pięćdziesiąte. Albo przełom sześćdziesiątych. Ale lepszy bidul niż patologia w cuepełku domowym.
Stylem mi kogoś przypomina.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania