Luty, przeciwnik waga ciężka

No i przykozaczyłem.

 

Jak na razie, styczeń przy lutym wypada jak cipka. Zwykła rozgrzewka przed prawdziwym wpierdolem.

 

Bardzo bym chciał opisać dni w odpowiedniej kolejności, ale sam nie jestem do końca pewien jaki dzień jest teraz.

Jebana robota… Nie wiem… Czy tylko ja tak mam, że praca autentycznie przeszkadza mi w życiu?

 

Kurwa mać, gdzie ten tydzień zniknął? Dlaczego dopiero co się obudziłem a jest weekend?

 

Patrzę na zegarek - niby wszystko w porządku.

 

Dla pewności włączyłem stoper, ale również czas płynie teoretycznie prawidłowo.

To jakim kurwa cudem jest sobota?

 

Cały pierwszy tydzień był straszliwie podły.

 

Znowu musiałem zapierdalać do biura. Myślę, że tutaj mi uciekło najwięcej czasu, energii i pokładów cierpliwości. Te ostatnie są niestety mocno ograniczone. W pracy nie mogę za bardzo niczego odjebać, nawet jeśli nerwy są zasadne, więc zdecydowana większość jest brutalnie ze mnie wyszarpywana.

Jak jeszcze raz usłyszę „smacznego” od kogoś kogo nawet z ryja nie kojarzę (i to w dodatku jak przeżuwam) to idę na urlop.

 

Kolejne dni wcale nie były lżejsze.

 

Zacząłem wraz z Żoną zdrowo się odżywiać, i niestety niesie to za sobą kolejne minusy.

Zdecydowanie za często jestem na zakupach, a tam? Kurwa…

Komu ktoś się nie wpierdolił sklepowym wózkiem, w najlepszym wypadku tylko pod nogi, niech pierwszy rzuci kamieniem. Najlepiej w tego, kto się wpierdolił. Płeć nie gra roli - zjeb to zjeb.

 

O kolejnych kordonach brytyjczyków nawet nie wspominam, ludzie zapierdalają gdzie im się żywnie podoba. Emerytki wrzucają szósty bieg jak chociaż zerknę w stronę kolejki, żeby tylko dostać się tam przede mną. Niby udają, że oglądają pomidorki, ale to urodzone pokerzystki.

Zostają jeszcze szanowni rodzice, o których złego słowa powiedzieć nie można, a co dopiero zwrócić im uwagę, żeby ich mały skurwiel zostawił mój koszyk. Przecież to tylko dziecko, prawda? Prawda, ale czy proszę o zbyt wiele, żeby nie zachowywało się jak jebany pawian? Jeśli komuś to nie przeszkadza, to pozwalajcie na to w domu, mam to w dupie - w miejscu publicznym, jednak wnoszę o nie darcie mordy i zachowanie chociaż jakiejś iluzji kontroli nad swoim gnojem.

Oczywiście to zależy, czy uwagę zwrócę będąc otoczony hordą dzieciolubnych mumii, czy ludzi, których ten gnój również wkurwił.

Komedia.

Ewentualnie komediodramat.

 

Czasu i weny kompletnie brak, więc do pisania znowu siadam tydzień później. W dalszym ciągu nie wiem jakim cudem jest już tak blisko do zakończenia kolejnego miesiąca.

 

Wydaje mi się, że luty to po prostu piekielnie twardy zawodnik. Mamy końcówkę czwartego tygodnia, a ja już wielokrotnie leżałem na deskach. Niestety zasady gry nie pozwalają mi na walkowera, czy też odklepanie, więc zrezygnowany idę dalej.

 

Aktualnie egzystuję (życiem tego nie nazwę) właściwie na autopilocie.

 

W robocie z grubsza zawsze to samo, więc i mózgu za bardzo wysilać nie muszę, po robocie mam ochotę strzelić sobie w łeb, co oznacza, że też zbyt wiele się nie dzieje. Może ewentualnie jakaś rekreacyjna kłótnia, żebym mógł przypomnieć sobie jak to jest w końcu poczuć jakieś inne emocje, niż niemoc.

 

Sytuacje codzienne po prostu wysysają ze mnie radość jak pierdolony dementor. Żeby daleko nie szukać - proszę.

 

Stoję na pasach, w ręku dwie smycze, po bokach dwa psy, na wprost: czerwone światło. Mój zjebozmysł kazał się odwrócić, więc tak też uczyniłem.

 

Nie dalej niż piętnaście metrów widzę starą babę z psem. Pies ciągnie jak popierdolony, baba naturalnie jak kurwa zawsze, zero kontroli i biegnie do mnie razem z nim. Ona nawet nie wie, że robi coś chujowego, cieszy tą mordę jakby wpadła na najlepszy pomysł w swoim życiu.

Przypominam kurwa, jest czerwone światło. Jeśli ktoś nie rozumie dlaczego to jest tak problematyczne to dopowiem: jadą samochody, dlatego dalej tam stoję jak kretyn i wręcz błagam tą łajzę, żeby nie podchodziła już bliżej.

To nawet nie chodzi o to, że z daleka wiedziałem z kim będzie mi dane mieć do czynienia, to po prostu w chuj niebezpieczne. Jeden zły ruch i może stać się coś, czego cofnąć nie będzie się dało.

Jak już wspomniałem, babsko nie ma pojęcia, że robi coś nie tak, w dodatku pies jej kompletnie nie słucha i niemalże na mnie szarżują.

 

Udało się, w końcu kurwa zielone. Robię wszystko, żeby nie wejść z nią w interakcję, ale oczywiście dopina swego i zwalnia dopiero w sytuacji kiedy jej pies zaczyna się rzucać na moje. No kto by pomyślał, że coś może pójść nie tak, co?

Początkowo kulturalnie zapytałem, czy to było faktycznie niezbędne, i czy jest świadoma, że właśnie psy mogły się pogryźć na środku jebanej jezdni.

 

Usłyszałem "SPIERDALAJ", tak jakby cała ta sytuacja wynikała z mojej winy. Obiecałem sobie, że nie dam się sprowokować i wkurwić do czerwoności.

Przynajmniej nie przed śniadaniem.

 

Spojrzałem tylko, czy z moimi psiakami wszystko w porządku i się wycofałem. Pewnie powinienem zrobić to od razu, widząc do czego to prowadzi, aczkolwiek jakbym zawsze się wycofywał to w końcu bym kurwa nigdy nie był w stanie iść tam gdzie chce, lub ewentualnie potrzebuje.

 

Niemniej, zaczekałem na kolejne zielone, wyciągnąłem „świeżą” paczkę cierpliwości z magazynu emocji i wszedłem już w tryb awaryjny. Albo wszystko będzie dobrze, albo wybuchnę.

 

Kolejne pasy.

 

Zajmuje naturalnie miejsce z prawej strony (jakby ktoś również nie wiedział.. TO TAK KURWA TRZEBA).

 

Na przeciw mnie, czeka zjeb. Widzę, że nie zamierza mi zejść z drogi mimo tego, że będzie szedł prosto na mnie. Jak tu się nie wkurwić? Oczywiście mógłbym zejść na lewo, uniknąć nerwów i ewentualnych kłopotów, ale miejsca z lewej już były zajęte. Nawet mnie to szczególnie nie dziwiło, przecież nawet statystycznie jestem w mniejszości.

 

W końcu zielone, więc zastanawiam się co ten człowiek z naprzeciwka zrobi.

 

Tutaj myślę, że każdy może się zastanowić co się stało. Dam trzy opcje:

1) Zauważył, że źle stanął, przeszedł na dobrą stronę ulicy i wszyscy byli zadowoleni

2) Zauważył, że jestem z dwoma wielkimi psami i powolnym ale zdecydowanym krokiem nas wyminął

3) Jak ostatni KURWA KRETYN, biegnie prosto na mnie (tak, psy nadal tu były)

 

Naprawdę, nie ma to jak poranny spacer. Przysięgam, po czymś takim, kawa jest niepotrzebna.

 

Zazdroszczę wszystkim tym, którym coś takiego kompletnie nie przeszkadza.. Niestety głupota straszliwie rzuca mi się w oczy i nie potrafię tego ignorować.

 

Generalnie wszystko w tym miesiącu jest spierdolone.

 

Chcę się zrelaksować i pojeździć rowerem. Jaki jest problem? O ile ma się kości z adamantium - żaden. Na przestrzeni około dziesięciu minut, musiałem pokonać dwa razy przejścia dla pieszych, i jedno rondo.

Innymi słowy, prawie umarłem.

Trzykrotnie.

 

Pierwszy bliski kontakt z samochodem osobowym wynikał z tego, że ktoś postanowił ruszyć dopiero, jak ja miałem zielone. Głupi ja, postanowiłem na tym zielonym przejechać. Z jakiejś przyczyny w tym samym momencie w którym już byłem w połowie przejścia, dziad postanowił ruszyć. W ciągu kilku sekund, prawie umarło około siedem osób.

Wychowywałem się w tej okolicy, więc generalnie szybko się otrząsnąłem. Można powiedzieć, że nawet jestem przyzwyczajony do kierowców którzy próbują z jakiegoś powodu mnie rozjechać. Do tego stopnia, że nawet jak mam zielone, to upewniam się, czy zaraz mi i tak nie wjedzie.

 

Następne pasy były jakieś pół kilometra dalej. Z daleka widzę, że włączyło mi się zielone więc byłem nawet całkiem zadowolony. Żadnych samochodów, można jechać. Nagle znikąd, pojawił się cały oddział geriatryczny. Oczywiście gęsiego, nigdzie się nie śpiesząc, wjebali się na ścieżkę rowerową. Autentycznie, dziesięć osób rozjebanych po całej ścieżce. NIKOGO na chodniku.

Pomyślałem sobie, że jak zwolnię, to zwyczajnie zanim dojadę do świateł, oni już przejdą. Oczywiście kurwa tam się właśnie zatrzymali. Na ścieżce, jak mam zielone światło. Poprosiłem żeby się przesunęli, ale niestety, jak kulturalnie to bezskutecznie. Po krótkiej wymianie uprzejmości wskazałem gestem, którędy szanowni państwo dojdą na oddział z którego prawdopodobnie uciekli i pojechałem dalej.

 

Rondo, a raczej pierścień śmierci to już zupełnie inne wyzwanie. Tutaj nawet w nerwach nie można sobie pozwolić na minimum zwątpienia. Inaczej nigdy się nie dostaniesz na rowerze na ulicę.

 

Ku mojemu zdziwieniu, ludzie zaczęli się zatrzymywać. Nieufnie pomyślałem, że coś się po prostu stało, może zgasł silnik? Ale nie, machają do mnie ręką, żebym sobie na spokojnie przejechał.

 

Naprawdę, byłem w szoku, nawet się uśmiechnąłem, taka dobroć? Dla mnie? Drugiej szansy nie będzie - wsiadłem na rower.

 

Po mojej prawej, niestety samochody zasłoniły całkowicie drugi pas. Mogłem cokolwiek na nim dostrzec dopiero w połowie przejścia.

 

Jedyne co zdążyłem zauważyć, zanim byłem pewien, że oczy otworzę dopiero w szpitalu (jeśli w ogóle) to raczej damska sylwetka i smartfon w ręku. Mrugnąłem, a tam ledwo wyhamowane.... BMW. Czy jest tu coś do dodania? Nie znam się na markach, ale może ktoś z czytających mi podpowie, dlaczego te samochody tak przyciągają zjebów?

 

Przy umowie kupna jest jakieś ubezpieczenie na wypadek morderstwa/wypadku/zajebania w mur? Może jakaś nagroda do wygrania za potrącenie człowieka, a jak jest na rowerze to zapisuje się dodatkowe punkty za odległość z jaką wyjebie przez kierownicę? Pytam poważnie, być może ja, jak i wielu innych ludzi o czymś nie wie.

Jeśli faktycznie tak jest to może powinienem dołączyć do drużyny BMW. W takim wypadku, radzę chodzić po prawej stronie.

 

Normalnie bym tu kończył stwierdzeniem "witaj ...jakiś tam dniu", natomiast byłoby to kłamstwem.

 

Jeśli kolejny poniedziałek/wtorek/kurwa środa ma wyglądać podobnie do poprzednich dni lutego, to ja podziękuję. Skoro i tak cały miesiąc próbuje mnie złamać na każdym kroku, to niech ten czas zapierdala. Im szybciej będzie marzec, tym szybciej skończy się luty.

 

Przesadzam? W walentynki wpierdolił mi się komornik na konto. Chuj, że nie słusznie, że odkręciłem to praktycznie w dwadzieścia cztery godziny. Zamiast spędzić zajebisty dzień z Żoną, musiałem wisieć na linii z jakąś urzędową kurwą, która zamiast przeprosić za nieporozumienie, jeszcze próbuje mi wmówić, że cała ta sytuacja to moja kurwa wina.

 

Dramat. Zamiast świętować walentynki i zwycięstwo nad komornikiem, dopadły mnie następstwa stresu.

 

Rzyganie, sraczka oraz stany lękowe przez bite trzy dni.

 

Jedynym plusem takiego rozwoju zdarzeń jest to, że poszedłem na hiszpański urlop. Zamówiłem sobie z tej okazji wakacje w "el quatro".

 

Na razie to tyle, jest dwudziesta, co oznacza, że od trzech godzin czeka na mnie najnowszy odcinek Anny Marii Wesołowskiej na YT.

 

Minęło kilka dni, spokojny powrót do rzeczywistości (tej w której trzeba pracować) i jak to u mnie zazwyczaj bywa, dobrych wieści nie ma końca. Ledwo wydobrzałem i poszedłem na umówioną dwa lub trzy miesiące temu konsultacje do stomatologa.

Chodziło o sprawdzenie którą nieznośną ósemkę trzeba będzie wyrwać najpierw i od razu zapisać się na jakikolwiek wolny termin za darmo.

Oczywiście na wizytę się spóźniłem - nie mogłem znaleźć budynku. Po prosty byłem nie z tej strony, mniejsza.

 

Wchodzę, zgłaszam się do okienka, wypełniam krótką ankietę na temat ogólnego stanu zdrowia i po jakichś dziesięciu minutach zostałem zawołany do gabinetu.

Szybki rzut oka na pantomogram, jeszcze szybszy "w środku" i od razu szok.

To miała być zwykła konsultacja, natomiast otrzymałem propozycję wyrwania zęba „od ręki”.

Miałem jakieś pięć minut na podjęcie decyzji.

 

Dzień wcześniej widziałem się ze znajomymi i pierwszy raz od dawna miałem do czynienia z alkoholem, więc zwyczajnie miałem kaca.

Na bank zionęło mi z japy jak od żula, łeb mi pękał a zegar tykał.

Uznałem, że i tak i tak muszę te zęby wyrwać, więc bardziej gotów nie będę.

 

Wyrywanie, mimo tego, że na potrójnym znieczuleniu (tak, nie przepadam za zabiegami u stomatologa) i generalnie szybko poszło - koszmar. Uczucie rwanego zęba prześladuję mnie do dziś, a było to tydzień temu. Gorączka, jedzenie papek, osłabienie i kurewski ból głowy - cztery dni bez przerwy. Właśnie tego potrzebowałem, żeby jeszcze jakoś urozmaicić sobie ten wspaniały miesiąc.

Internet twierdzi, że nie powinno być aż takich objawów, więc poszedłem na konsultacje. Przynajmniej tutaj bez żadnych komplikacji, Pani Doktor zapakowała mi tabletkę przeciwbólową prosto w dziurę po zębie, tak na poprawę samopoczucia i wysłała do domu.

 

Standardowo powinien być już marzec, ale widocznie moja męka ma trwać możliwie najdłużej jak tylko się da. Ten miesiąc zaliczam do przegranych. Był kurwa tragiczny.

 

Chyba czas zaczerpnąć mądrości od stoików.

 

Spierdalaj luty.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • słone paluszki 2 miesiące temu
    Marzec i święta. Kwięcień. Majówka. Wakacje. Święto Zmarłych. Wigilia. Sylwester marzeń.
    Trzech króli. I walentynki.

    Szybko zleci.
  • Maska 2 miesiące temu
    Dobrze, rozumiem te sytuacje. Bezpośrednio może i mnie nie dotyczą, ale znajduje pewną analogię. Idiotów nie brakuje, niestety wszędzie. Kamień rzuciłem ;)
  • Adin dwa tri 2 miesiące temu
    Szalej?
  • jesień2018 2 miesiące temu
    Dużo gniewu, sporo znajomych sytuacji, wiele świetnych obserwacji! Mimo wulgaryzmów, dobry język, opisy w punkt, kilka razy się uśmiechnęłam. Dobry tekst, podoba mi się.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania