Ma-gić-nie? Nie, to tylko się musi "Wracać ze Lwowa"
Wracać ze Lwowa
Pamięci Pana Witolda Szolgini
Spośród przywiezionych w tobołkach nielicznych lwowskich drobiazgów, dla mnie – prenatalnej Lwowianki – najcenniejszymi były dwa tekturowe i woskowane, brązowe pudła, pamiątka wojennych paczek z UNRY. Mimo że zawartość owych pudeł dawno została skonsumowana, kiedy jednak przed każdą Wigilią Mama do nich sięgała, otwierał się przede mną świat bardzo zaczarowany; wręcz bajeczny, ponieważ tam trzymano choinkowe akcesoria. Niektóre z nich pamiętały jeszcze najwcześniejsze dzieciństwo urodzonej 23 grudnia 1906 roku, Mamy.
Każdy, kto choć raz usłyszał, poznał oraz poczuł głos, smak i zapach Bożego Narodzenia, wie co znaczy Szczęście. Podobnie było ze mną, i analogicznie z Panem, któremu niniejszy tekst obecnie dedykuję.
Moja korespondencyjna przyjaźń z Panem W. Szolginią rozpoczęła się od lektury jego „Domu pod żelaznym lwem” (Warszawa 1971, Inst. Wydawn. Pax) książki typowo wspomnieniowej, równie pięknej, czy może piękniejszej od „Zegara słonecznego” Jana Parandowskiego. W jednym z rozdziałów pt. „Kantyczka”, Pan Witold opisując swoje, wspólne z bratem strojenie choinki, pisze:
„Ciemnozielona, kłująca gęstwina rozjaśnia się to tu, to tam błyszczącą czerwienią jabłek oraz pozłocistością szyszek i orzechów. Potem przychodzi kolej na bańki. Pierwsze miejsce należy się (…) tej, która jest królową wszystkich naszych „pieścidełek”. Duża, matowo seledynowa kula delikatnym, siatkowym oplocie barwy starego srebra, z błyszczącym u dołu srebrzystym wisiorkiem o kształcie żołędzia – mży drżącą poświatą (…) jakby księżycową” .
I wtedy opis ów osobliwie począł mi się kojarzyć z pewną, z przechowywanych w naszym „lwowskim” pudle, ozdobą. Zawinięta w firmową (mocno przyżółkłą i postrzępioną bibułkę), obok szklanych: św. Mikołaja, lalki, krasnala, domku, latarek, koralików, ptaszka oraz innych, podobnych do planet, świecideł, była tą ulubioną, ukochaną banią, ponieważ tak właśnie wyobrażałam sobie kolor sukni, z sobą samą utożsamianej (!) Bożonarodzeniowej wróżki. Nie Anioła, ale wróżki. Kogoś na pograniczu Pani Zimy, tylko dużo młodszej oraz o wiele milszej.
Aby urealnić Panu Witoldowi jego zgasłe marzenia, w porozumieniu z Właścicielką ozdoby, czyli Mamą, banię mu po prostu wysłałam. Uczyniłam to także dlatego, gdyż mając już dość ustawicznego dziamgania i biadolenia o tym utraconym i „niepowtarzalnym miejscu na Ziemi” ,w ramach dobrego uczynku, mogłam się teraz pozbyć pamiątkowej stłuczki. Niech się już kto inny o nią martwi!
Nie wiem, kto aktualnie o bańkę Pana Witolda się martwi; wiem za to jedno, że nie my o sobie decydujemy. Urodzony w 1923 roku Pan Witold Szolginia umarł 29 czerwca 1996 roku; Mama, może ostatnia prawdziwa Lwowianka żyje, choć przecież powinno być odwrotnie. W pudełkach natomiast spoczywają resztki choinkowo lwowskich świecideł bądź w całości, bądź w stadium destrukcji - pieczołowicie (przeze mnie) ochranianych (w toaletowym papierze i w wacie) skorupek.
Lipiec 2009
Mama odeszła 18 kwietnia 2012 roku.
Komentarze (2)
Się przypomina swoje dawne święta.
I znowu jedynki ...
Ech.
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania