Mam cholerną depresję

- Mam cholerną depresję, nie rozumiesz tego? Nie umiem sobie z tym poradzić. To mnie dusi, czuję się, jakbym miał pętlę wokół szyi, a ona coraz bardziej się zaciska. Któregoś dnia przestanę oddychać. Albo podetnę sobie żyły. Pieprzę takie życie.

 

- Piotr, przestań, znowu przesadzasz. Czytasz te głupie komentarze i ubzdurałeś sobie coś?

 

- Dla ciebie wszystko jest łatwe. Ja nie mam nawet chwili prywatności, moja prywata poszła się jebać. Żyję pod ciągłą presją i mam dość, ale ty tego kurwa nie ogarniasz, masz zbyt beztroskie życie.

 

Od jakiegoś czasu czułem się jakby ktoś mnie porządnie pogryzł, a później splunął mną w kanał. Jeśli kiedykolwiek pomyślisz, że sławni ludzie mają idealne życie, to uświadomię ci to teraz – grubo się mylisz. Ja już nie wiem, co to prywatność. Nawet z papierosem czy piwem muszę się chować, bo nigdy nie wiem, czy zza rogu nie wyskoczy jakiś popieprzony typ z aparatem droższym niż mój samochód, a później kontrowersyjne tytuły gazet będą mi szargać szczątki moich i tak poszarpanych nerwów.

 

Moje teksty to moje życie. Nigdy nie jestem bardziej szczery niż wtedy, kiedy przelewam swoje myśli na kartkę. Wszystko jest piękne. Ludzie biją brawo, krzyczą, skaczą i dobrze się bawią, później spektakl się kończy, a ja wracam do swojego zepsutego życia. Czasami zastanawiam się, jakby to było, gdybym miał nóż, jak Loki. Stchórzyłbym? Racja, nie jestem na tyle odważny. Dla mojej bezimiennej zrobiłbym wszystko. Wiem, że muszę przy niej być, nie mogę jej zostawić. Podobno jestem „większy od nieba i większy od świata”. Szkoda, że czasami naprawdę potrafi sprawić, że wychodzę z siebie, staję obok i mam ochotę rzucić swoim nieobecnym ciałem przez okno.

 

- Za co lubisz Łódź? – zapytałem szeptem pomiędzy przemyśleniami, sam nie wiem po co i dlaczego.

 

- Za szarość dnia? Za uliczną sztukę? Za to, że spotkałam kogoś, kto wyciągnął mnie z wiecznego huraganu depresji przerywanego deszczem łez? Chyba zaraziłeś mnie swoją poetycką naturą. Musisz z tym żyć. – nieudolnie próbowała żartować, myśląc, że tymi małymi nonsensami zniszczy moją tragikomiczną bezsilność.

 

- Nienawidzę tego miasta. Ciągle pada, ulice płyną od rana do wieczora. Idealna pogoda na rzucenie się pod pędzący pociąg. – westchnąłem ciężko i pomyślałem, że to naprawdę nie jest dobry dzień.

 

Podszedłem do zasyfionego stolika stojącego na środku pokoju (tak, nienawidzę sprzątać, ochrzańcie idealnego Piotra za bycie bałaganiarzem) i nalałem sobie wina. Do pełna, bo dlaczego nie? Co z tego, że dopiero 12:00? Mam to w dupie. Dzisiaj wszystko mam w dupie. Upiłem spory łyk i od razu wiedziałem, że to dobry wybór. Alkohol pomaga na wszystko. Półwytrawne, czerwone jak krew, dzisiaj smakowało inaczej niż zwykle. Z prędkością odrzutowca przez głowę przelatywały mi stada myśli pogrążających mnie w beznadziejności życia. Co mam z nimi zrobić? Przegonić? Przeanalizować? Przezwyciężyć? Prze…

 

- Zaśpiewaj mi „Szwajcarski nóż”, kocham tę piosenkę. – powiedziała ledwie słyszalnym głosem bezimienna, mocno akcentując słowo „nóż”.

 

- Dzisiaj nie mam ochoty na nic, a już na pewno nie na śpiewanie. Najchętniej zakopałbym się pod podłogą i wyszedł dopiero w maju.

 

- Zaśpiewaj, chociaż kawałek. „Rękawy u koszuli poplamione krwią…” – zaczęła nucić chyba najsmutniejszą piosenkę ze wszystkich, co wcale nie poprawiło mi humoru.

 

- Loki gdzie twój nóż? Księżycowy nów… - mamrotałem niechętnie i bezmyślnie, gapiąc się w ścianę – Serio, młoda, nie jestem w nastroju, puść sobie to z płyty ok?

 

- Ów patron zbirów… Loki gdzie twój nóż… - bezimienna dalej ciągnęła tę bezsensowną zabawę.

 

- Przestań, kurwa… Nie rozumiesz, że nie chce mi się teraz śpiewać jakichś głupich pioseneczek? Wychodzę, mała. Wrócę wieczorem, poradzisz sobie? Zjedz coś, proszę. – starałem się brzmieć stanowczo, utrzymując jednak nadal delikatny ton.

 

Z jedzeniem było u niej źle, żeby nie powiedzieć tragicznie. Trzy ciastka i szklanka soku to nie posiłek. Kiedy pytałem, co jadła, dokładnie opisywała mi jak wyglądało ciastko, jaki miało biszkopt, czy było z kremem, czy w środku były wiśnie, czy budyń, a może było z lukrem na wierzchu. W przeciwieństwie do różnorodności ciastek i pączków sok zawsze był jabłkowy, inny ranił jej wewnętrzną jabłkową naturę. Pamiętam to od momentu, kiedy kilka lat temu razem poszliśmy na spacer po moim najgorszym w życiu koncercie w Łodzi. Przez ten czas nie ruszyła innego soku. Czy w jej malutkich, wąskich żyłach płynie coś innego poza kwaśnym sokiem jabłkowym? No tak, zapomniałbym… Jej krew to sok jabłkowy zmieszany z tekstami wszystkich moich piosenek. Bezimienna śpiewa je bez zająknięcia, z nienaganną dykcją i pauzami tam, gdzie trzeba. Potrafiła nawet po jednym wersie rozpoznać, co to za utwór.

 

Psychofanka? Jeśli jest psychofanką, to na pewno nie tą z gatunku „gimnazjalna psychofanka ubrana w Martensy, z ustami pomalowanymi bordową szminką skradzioną mamie i oczami w stylu szop pracz po przejściach”. Ona jest raczej z tego gatunku, którego nie da się określić. Na pewno nie jednym marnym słowem. Nie wiem nawet, czy ktoś taki jak Piotr Rogucki (tak! tak! ten w lustrze to niestety ja!) potrafiłby sklecić coś, co idealnie określa grupę psychofanek, do której należy moja bezimienna.

 

Ona nie zadawała głupich pytań, nie wypytywała o szczegóły nowej płyty, nie nagabywała mnie bez powodu, o nic się nie prosiła, nigdy nie była nachalna. Jest niesamowicie nieśmiała, aż do przesady. Bywają momenty, te małe, na pierwszy rzut oka niepozorne chwile, moje drobne artykułowane słowa, po których jej policzki nabierają koloru purpury. Jest wtedy piękniejsza niż kiedykolwiek, jak najsłodsze, truskawkowe landrynki, czy pęk bzu, delikatny a jednocześnie posiadający ten zapach, który zapada w myślach na wieczność. Siedzi gdzieś w zakamarkach szarych komórek i przypomina o sobie w najmniej odpowiednim momencie. Zapachu bzu się nie zapomina. Jest subtelny, a przywołuje tyle wspomnień i sprawia, że od razu czujesz jakiś sens, wiesz, że istnieje coś, dla czego warto żyć i trwać. Bezimienna przypomina małe, kruche, kolorowe szkiełka, które przy najmniejszym dotyku rozpadają się na milion kawałeczków, a jednocześnie jest jak oszlifowany diament – idealna i nieskazitelna.

 

Pośpiesznie zdjąłem z wieszaka kurtkę, która i tak nie byłaby mi potrzebna, bo temperatura otoczenia była mi obojętna aż do skrajności. Bezlitośnie próbowałem sobie wmówić, że wszystko będzie dobrze, że trzeba mieć nadzieję na to pieprzone światełko w tunelu.

 

Kilka minut po wyjściu na zewnątrz poczułem nieprzyjemne dreszcze. Każdy centymetr mojej skóry był pogrążony w malutkim szoku termicznym. Chłód wiatru otumaniał pojedyncze fragmenty ciała. Nie miałem ochoty się zatrzymywać, wracać po cieplejszą kurtkę albo chociaż szalik, który uchroniłby moje i tak zdewastowane gardło przed grypą. Wyszedłem na Piotrkowską, bo nasze mieszkanie (a raczej moje mieszkanie, które zostało zaadoptowane i wzięte pod opiekę przez najlepszą panią domu na tej planecie) znajdowało się na rogu Piotrkowskiej i Moniuszki, ale szybko poczułem, że nie był to najlepszy pomysł. „Piotrek, nie jesteś dzisiaj nawet odrobinę błyskotliwy. Wydawało ci się, że kilka minut po 14:00 główna ulica Łodzi będzie pusta? Zawiodłem się na tobie.” – prowadziłem wewnętrzny monolog ze swoim mózgiem, w którym myśli nadal toczyły zaciętą walkę o przetrwanie i doszczętne spustoszenie mojego ego. Moje ego znajdowało się teraz niżej niż krawężnik i w najbliższym czasie nie zamierzało podnieść się z kolan i wzlecieć na wyżyny. Czułem się chujowo.

 

Nienawidzę zatłoczonych ulic, nienawidzę tych oczu, które przeszywają mnie na wskroś, tych ludzi, którzy oceniają cię po jednym, błahym spojrzeniu i udają, że wiedzą o tobie wszystko tak naprawdę nie wiedząc nic. Jedna wolna ławka, jedyna pusta na całej Piotrkowskiej. Usiadłem i nie obchodziło mnie już nic. Wszystko wirowało, toczyło się swoim rytmem, a ja byłem jakby obok, w innym świecie, w swoim własnym wymiarze bez problemów, bez trosk, bez żalu i emocjonalnych przepaści. Uwolniłem myśli, pozwoliłem im wzlecieć do nieba, ale zabroniłem wracać. Zawisły w powietrzu, a mną zawładnęła obojętność. Na świat, na ludzi, na huragany i burze, na uśmiech i płacz, na uprzedzenia, nietolerancje i osądy. Przez chwilę byłem nikim, to była moja chwila.

 

- Panie kochany, nie poczęstowałbyś pan papierosem? – usłyszałem nagle i obudziłem się z pięknego transu, jakby ktoś nagle wyrwał mnie z idyllicznego snu.

 

- Panie, czy ja wyglądam jakbym palił? Niech pan znajdzie innego frajera. – odpowiedziałem opryskliwie i leniwie spojrzałem na zegarek – 17:35.

 

- Kawalerze, ja tam nie wiem, czy kawaler pali, ale na pewno nie jest pan szczęśliwy. – ochrypły głos wskazywał na niski procent krwi rozpuszczonej w przesiąkniętych alkoholem żyłach.

 

- A pan, kurwa, co? Wróżka? Daj mi pan święty spokój.

 

Już widzę, że na jednym zdaniu się nie skończy. Mocno wstawiony gość siada obok mnie i wiem, że to będzie dłuższa rozmowa. Na moje nieszczęście. Nie mam teraz ochoty z nikim gadać. Mój wewnętrzny egocentrus jest w swojej najmocniejszej fazie, a obojętność nie błądzi już po moim organizmie, ja teraz emanuję obojętnością.

 

- Ja kiedyś byłem szczęśliwy, miałem rodzinę, żonę, dom. Wiesz pan… Ja tego nie doceniałem, tylko wóda się liczyła, a mogłem tyle osiągnąć. – nieznajomy kontynuował swój monolog, ale wszystkie jego słowa przelatywały obok mnie i obijały się o ściany brudnej kamienicy.

 

- Po co pan mi to mówi? Psychologiem nie jestem, nie pomogę.

 

- Synu, ostrzec cię chcę. Korzystaj z tego, co masz. Bo wiesz… to jest ważne. Trzeba doceniać każdy dzień i małe chwile, a nie całe zdarzenia. Widzisz, co alkohol robi z człowiekiem?

 

- Ja już nie mam ochoty walczyć. Wszyscy widzą we mnie tego najgorszego, zepsutego, nadgryzionego przez komercję. Ja już nawet prywatność utraciłem. Dziewczyna jest na mnie cholernie zła. Nie mam siły sprzeciwiać się całemu światu. Ktoś mi kiedyś powiedział, że podobno najwięcej tracą ci, którzy idą pod prąd i negują wszystko po kolei…

 

- Roguc, tchórzem jesteś i tyle. Nie pozwól pociągnąć się na dno, nie zamartwiaj się, nie analizuj wszystkiego na wszystkie strony, po prostu żyj… - wyszeptał cicho ostatnie wyrazy, spojrzał na mnie oczyma pełnymi współczucia, podniósł się i najzwyczajniej w świecie poszedł przed siebie.

 

Nie będę nawet podejmować prób odgadnięcia, skąd ten facet znał moje nazwisko i skąd wiedział kim jestem. Bezdomni też słuchają muzyki? Nie ukrywam, że te parę słów dało mi trochę do myślenia. Powinienem wszystko przeanalizować na spokojnie, przejmować się komentarzami innych, nie roztrząsać każdej błahostki. To, co tworzę jest moje, jest dla mnie, jest wytworem mojego umysłu, moich przemyśleń, mojego cierpienia, zmagania z samym sobą. Jest próbą walki z przeciwnościami losu, walki z racjami wpajanymi mi od dziecka. Ten świat wariuje, bezustannie wmawiają nam coś zupełnie odwrotnego niż to, czego nauczyli mnie rodzice. Czuję się jak małe dziecko we mgle, poruszam się po omacku i nierzadko zdarza mi się zabłądzić, bo podążam za ludzkością. Koniec. Chcę robić swoje, chcę pokazać ludziom, że można inaczej, można lepiej, mocniej, więcej. Zamiast rozpadać się na mikroskopijne części i pozostawać w rozsypance słowno-emocjonalnej, trzeba starać się pozbierać wszystkie elementy własnego „ja” i posklejać kawałki poobijanej duszy w jedną, spójną całość.

 

Zrobiło się już cholernie ciemno, fasady kamienic pochylały się nade mną, czarne uosobienia lęku wypełzały z osnutych tajemnicą bram powodując kołatanie zmęczonego serca. Moje myśli spadły z nieba, gdzie wisiały bezwładnie kilka godzin i gwałtownie, jedna po drugiej wróciły do rudej głowy. Wrócił zapach bzu i truskawkowe landrynki, które uwierały teraz kieszeń pełną moich rozpaczy i westchnień. Bezimienna przypomina mi o sobie w najmniej odpowiednim momencie. Tak idealny obraz wspomnień w obwolucie z kwiatów i cukierków przerwały na wskroś irytujące wibracje telefonu, który najchętniej rozkruszyłbym na milion partii, tak, żeby rozpadł się na pył i okruchy.

 

- Piotr, wracaj do domu, jest późno. – brzmiała stanowczo, jeśli tak delikatny, słodki jak miód głos może brzmieć w jakimkolwiek stopniu stanowczo.

 

Anielski głos z niebios, głos bezimiennej, który potrafi przemycić promienie słońca nawet w hipertroficznie zanieczyszczony smutkiem dzień. Chciałbym słuchać jej słów, nie odpowiadać, tylko pozwolić im spłynąć na mnie jak deszcz i pozostać na zawsze. Chciałbym, żeby jej słowa wpiły się w moją skórę, żebym mógł zabierać je ze sobą w każdy zakątek Polski, żeby brzmiały w moich krwinkach, żyłach, szarych komórkach, żeby były przy mnie zawsze i nigdy nie pozwoliłbym im odejść. Nie pozwoliłbym im się ulotnić.

 

- Jadłaś? – zapytałem, nie zastanawiając się, czy to odpowiednia chwila na tego typu opowieści.

 

- Żyjesz, dzięki Bogu… Wracaj, słyszysz? – wyczuwałem lekkie zaniepokojenie, zdenerwowanie, roztrzęsienie, ale na pewno przeżywała teraz coś pokroju zawału czy trzęsienia ziemi, a złagodzenie tych objawów mogło być skutkiem przyjęcia niebotycznej ilości leków uspokajających.

 

Odparłem tylko, że będę za jakiś czas, schowałem telefon z powrotem do moich ulubionych, spranych Levisów i z wielkim bólem wstałem z ławki, z którą powoli zaczynałem czuć się zespolony. Piotrkowska była teraz przeraźliwie pusta, od czasu do czasu mijał mnie jakiś zgorzkniały pijaczyna z prośbą o „dwa złote na wino”. Postawiłem jedną stopę na krawężniku, a drugą starałem się utrzymywać równowagę, wyobrażając sobie, że stoję nad wielkim wulkanem, pełnym rozżarzonej lawy i jeden marny krok, centymetr w jedną czy w drugą stronę dzieli mnie od pogrążenia swojego ciała w otchłani, która zabierze mnie w swoje ogniste, pełne zdradliwego ciepła ramiona i nigdy nie odda.

 

Spojrzałem w górę. Gwiazdy. Horrendalnie przytłaczająca ilość małych, świecących kropeczek. Granatowe, czyste, gładkie i wbrew pozorom cholernie zatrute fabryczną lirycznością miasta niebo. Zrozumiałem, że nic nie stoi mi na drodze, nic mnie nie ogranicza, a jedynym limitem jest natłok chmur wiszących nade mną. Jestem małym, szarym, szklanym człowiekiem, który dzięki swojej zawziętości i odrobinę autystycznej wyobraźni może zwojować świat i przebić szpilką marzeń granicę gęstych obłoków cynizmu, nienawiści czy zazdrości. Nie patrzyłem teraz na to, czy czas płynie szybko, czy może każda minuta przeciąga się jak kot. Dla mnie wskazówki stały w miejscu i były tylko zwykłymi, nic nie znaczącymi kreskami przymocowanymi do okrągłej tarczy. Niech wszyscy patrzą, niech wiedzą kim jestem, niech pochopnie osądzają, niech plują, wyzywają, wytykają palcami, obrzucają skrajnie raniącymi duszę epitetami. To ja, Piotr Rogucki, a to, co zaraz się wydarzy to mój mały spektakl dla samego siebie, dla moich słabości i uprzedzeń, dla pławiących się w oceanie bezsilności przemyśleń i przecinających mnie na wskroś, paraliżujących niepewności, dla mojego ego, aby wreszcie podniosło się ze zdartych przez ascezę kolan i zrozumiało, że warto walczyć. Dla siebie.

 

Szeptem, Piotr. Szeptem.

 

"Zajrzawszy do plecaka znajdzie gruszki, gdzie szwajcarski nóż?

 

Zapomniał scyzoryka, nie obierze ich ze skór,

 

Rękawy u koszuli poplamione krwią…"

 

Słowa, które łagodnie przemykały w harmonii mojego pomrukiwania tykały mi w głowie, jakby próbowały wypełnić puste przestrzenie i upchnąć swoje małe literki w zawiesinie błędów, słabości, spieprzonych chwil, zaprzepaszczonych szans i wspomnień, które już dawno powinienem pchnąć w kąt mózgu z adnotacją „nie rozpamiętywać”.

 

"Loki, gdzie twój nóż?"

 

W tej samej sekundzie zobaczyłem postać, zbliżającą się ciemną plamę, wyłaniającą się zza rogu i ogarnęło mnie paraliżujące przerażanie, ale myśl, która akurat przelatywała przez moją głowę, zakrzyknęła „Pieprzyć to, śpiewaj, twoje przedstawienie trwa”. Zacząłem kołysać się rytmicznie, przerzucając ciężar z nogi na nogę, stąpałem lekko po kamiennym chodniku, mój oddech stawał się płytszy, przerywany nerwowym przełykaniem śliny, która w nadmiarze zaczęła napływać mi do zmarzniętych ust. Persona non grata w pewnym momencie zatrzymała się, nie ujawniając swojej twarzy, ale czułem, że lęk odpływa z nurtem nocnej zmiany, a dziwne, surrealistyczne, wyimaginowane ciepło wlewa się cienkim strumieniem do kołatającego serca. Nasze głosy dopełniały się w charakterystyczny sposób. Przypominały smołę i miód, wodę i ogień, pieprz i wanilię. Tajemnicza postać zsynchronizowała się ze mną tak płynnie, że aż nadzwyczaj niewyobrażalnie, jakby połączyć ze sobą mechanizmy zegarka, które po wskoczeniu na odpowiedni tor działają w nienagannej symbiozie.

 

"Księżycowy nów, ów patron zbirów,

 

Loki, gdzie twój nóż?

 

Ukryj się jak tchórz,

 

Bliźniemu nie mów słowa…"

 

Poczułem czyjąś drobną, delikatną dłoń na swoim ramieniu, gorący, przyspieszony oddech na nieosłoniętej niczym szyi i tak bardzo znajomy mi zapach. „Bez” – szepnąłem, odwracając się, by poznać twarz mistycznej postaci…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (2)

  • Negativerose 17.03.2016
    Dobrze przeczytać takie opowiadanie.. bez ubarwiania, no i temat, który zaciekawia. Ja oceniam na 5.
  • KarolaKorman 17.03.2016
    Trochę zdziwiło mnie takie personalne mówienie o sobie. Mam teraz mętlik w głowie. Czy autor mówił o sobie czy podszywa się pod bohatera? Opowiadanie jest pełne wspaniałych porównań i świetnych przemyśleń. Można spadać w otchłań złych myśli i poddawać się słowom krytyki, ale zawsze dobijając do dna można się od niego odbić. Pięknie napisane, przepłynęłam 5 :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania