Marok i Fanthomas - TW 4.0 #2 - Grymas, czyli bardzo krwawe i ponure postapo, od którego czytania można dostać grzybicy umysłowej - całość

Postać: Altruista

Miejsce: Dom woskowych figur

Zdarzenie: Chodź do łóżka

Ludzkość zawsze miała słabość do wybuchających zabawek. Im głośniejsze i bardziej destrukcyjne, tym lepsze. Beztroskie harce zagorzałych wielbicieli bomb atomowych zakończyły się widowiskowym, iście filmowym końcem rasy ludzkiej. Ale czy na pewno? Nic bardziej mylnego. Jedna, jedyna osada zamieszkała przez resztki dwunożnego gatunku homo sapiens ostała się względnie zdrowa i wiodła spokojne życie pośród wraków aut, zwalonych biurowców oraz stojących czołgów. Te ostatnie przybyły tu po zagładzie. Teoretycznie niosły w sobie pomocnych żołnierzy, malowanych jak z obrazka wybawców ze świeżymi bochnami chleba i czystą nieskażona wodą. Ale życie biegło swoimi ścieżkami z zupełnie innym scenariuszem.

Ci odważni posłańcy albo padali jak muchy zabici jakimś cholerstwem podłapanym po drodze, albo urządzali sobie zbiorowe gwałty dla odstresowania. Szczerząc pożółkłe zęby, znikali za horyzontem uradowani i nasyceni, oddając pokłon swoim kolegom po fachu rozkładającym się w stojących od lat czołgach. Ostatnia taka pomoc przybyła niespodziewanie jakiś tydzień temu. Ludzie wiedzieli, czego mogą się spodziewać. Kiedy cała załoga wyszła z tym charakterystycznym blaskiem oka, lud zjednoczony stłamsił ich zamiary w zarodku. Tradycyjnie, zwłoki wrzucono do czołgu, którym przyjechali, a właz zabarykadowano przed nocnymi Włodarzami skażonej ziemi.

Jednak wszystkie zniszczenia wojenne nie były najgorsze, a fakt, że w czasie apokalipsy w niewyjaśniony sposób zginęły wszystkie kobiety i pozostała tylko męska część społeczeństwa. Garstka naukowców teoretyków gorączkowo próbowała znaleźć sposób na przedłużenie gatunku. Niektórzy nawet dopuszczali się aktów zoofilii, niestety wśród zwierząt również przetrwały tylko samce. W wyniku ciągłych porażek, jajogłowi z desperacji popełnili zbiorowy samogwałt, ale to również nic nie dało.

Tak, apokalipsa przodkom tych, którzy jej dożyli jawiła się zgoła inaczej. Nadal stałym elementem były zgliszcza budynków, dziecięce rowery porozrzucane dookoła w towarzystwie wraków aut, zarówno tych luksusowych jak i paliwożernych kopcunów. Jednak nie w tym tkwiła zasadnicza różnica. Chodziło o jednostki ludzkie. W wyobrażeniach apokalipsy sprzed lat, ci którym los uparcie nakazał przeżyć i trwać pośród rodzącej się nuklearnej śmierci, jawili się jako styrani rzeczywistością, poważni i rozsądni zarazem. Nikt nie przypuszczał, że kiedy niebo zajaśnieje i poczerwienieje jednocześnie, a matka natura podetnie sobie żyły zostawiając wszystko na pastwę gatunku, którzy i bez bomb atomowych potrafił skutecznie niszczyć świat wokół, wszystko potoczy się w dziwaczny sposób. Zostawić jednego faceta bez opieki to katastrofa a co jeśli jedynie facet ocaleje i zjednoczy się z innymi brodatymi lub nie, człekami w formalną osadę, jedyną na ziemi?

Ulica była pusta, ale wolał nie ryzykować. Jego kompan już dawno zaczaił się na początku przy wraku ciężarówki, a potem w geście falującej na wietrze flagi dał sygnał. Droga była wolna. Wczesnym rankiem ostrożność szeptała z tyłu głowy, jak nawyk wpojony przez opiekuńczych rodziców za kolorowego dzieciństwa. Razem wpełzli do dobrze zachowanego budynku jak wzorowi komornicy. Wszędzie figury woskowe. Prawdziwe? Ktoś kiedyś gadał, że to zalane woskiem ciała morderców, inni, że fanatyków dobranocek. Wersji wiele, a prawda gdzieś ukryta. Bez światła rozeznanie było dosyć trudne, choć promienie wchodzącego nad zgliszczami po drugiej stronie ulicy słońca oświetlały pierwsze kilka metrów w głąb przez duże okna.

- Chyba coś widziałem – szepnął Binao.

- Pewnie wiesz… - urwał z niepokojem.

- Nie i nie chcę wiedzieć. Z rana dostać pazurem to najgorsza opcja.

Binao dobrze wiedział że Kindero to kawał niezłego zgrywusa ze średnim doświadczeniem w takich spacerach. Od lat robił za błazna i niedorobionego chłopca na posyłki, czasami za uniwersalny worek treningowy dla napakowanych ‘’bizonów’’. AleKindero takie błahostki nie brał do serca. Dalej szczerzył zęby i czuł się jak niezastąpiony.

- Oj wiesz. Ty zawsze wiesz, co trzeba i kiedy trzeba. Taki to masz talent i mówi ci to spec w tej dziedzinie – zachichotał bez przekonania.

Przeszli obok figury seksownej modelki z wdziękami typowymi dla czasów sprzed apokalipsy. Wtedy ideał, teraz zapomniany relikt i w gruncie rzeczy niepotrzebny balast dla hierarchii samców delta.

W podziemiach znajdowało się coś o wiele ciekawszego. Zazwyczaj ludzie omijali cały budynek z daleka, gdyż budził on w nich pierwotną grozę, jednak dla grupki sekciarzy stanowił idealne miejsce spotkań. Bohaterowie tej historii także nie byli trzęsidupami i postanowili sprawdzić czy pogłoski mówią prawdę. Obiekt kultu sekciarzy stanowił zbiornik, w którym szalony naukowiec sprzed okresu Wielkiego Kryzysu umieścił, a właściwie zahibernował kobietę. Nikt nie wiedział, czy była ona żywa czy martwa, ale członkowie kultu wierzyli, iż pewnego dnia przebudzi się ona i da temu wypalonemu i pustemu światu nowe potomstwo. Widzieli w niej pewnego rodzaju boginię, zdolną uratować ludzkość.

Binao i Kindao natrafili akurat na moment, gdy tajemny kult przyjmował nowego członka. Wszyscy byli ubrani w ciemnoczerwone szaty z granatowymi pasami, które ukradli ze sklepu odzieżowego. Nowicjusz zaś leżał na postumencie i był nakrapiany wonnymi substancjami i obrzezywany jednocześnie. Potem obcięto mu jeszcze dwa palce, bo i tak miał ich za dużo, gdyż w wyniku mutacji wyrosły mu dodatkowe kończyny. Potem przywódca grupy nasikał do kamiennej misy i obrzęd się zakończył. Kindao i Binao obserwowali to wszystko przez dziurę w podłodze, przez którą było widać całą podziemną salę, oświetloną świecami. Po drugiej stronie od zgromadzenia sekciarzy znajdował się zaś zbiornik, w którym spoczywała kobieta, wyglądająca na bardziej żywą i prawdziwą niż woskowe figury z gabinetu osobliwości.

Mężczyźni nie usłyszeli podkradającego się do nich jednego z sekciarzy. Złapał ich on w swe mocne ramiona i prawie poskręcał karki. Potem zaciągnął przed oblicze Wielkiego Szarlatana, przywódcy kultu.

— Dobrze, że wpadliście w nasze łapy, gdyż potrzebujemy dwóch dorodnych facetów do udziału w ekskremencie... to znaczy eksperymencie — powiedział, a w zasadzie prawie zagrzmiał swym głosem.

Kultyści zabrali biedaków do kolejnej krypty, gdzie znajdowało się ogromne łoże i śmierdziało siarką i lurą. Na wezgłowiu leżało potworne ociekające śluzem stworzenie z mackami zamiast rąk i macicą perłową pomiędzy udami.

— To istota rodzaju żeńskiego, którą ściągnęliśmy z odmętów Kosmosu, przeprowadzając rytuał YggShigg. Musicie ją zapłodnić, by wydała potomstwo i przedłużyła nasz gatunek.

Binao i Kindao popatrzyli na siebie z niepokojem. Jeden zbladł, drugi zzieleniał, albo raczej przybrał maskującą barwę plastikowej podróbki szmaragdu.

— Wiesz, że ja nie mogę. Bądźże człowiekiem — jęknął z wyrzutem Kindao. Nie pozwalał, by wzrok Binao płynął niżej i niżej, tak poniżej pasa.

— To żadna wymówka — syknął. — Zresztą nie masz pewności, że się połapią.

— Mam ją od dawna. Wybrałem mniejsze zło.

— Wymieniłeś pewność za…

— Nie bądź złośliwy.

Kindao kątem oka zauważył, że zarówno oślizgła abominacja, jak i Wielki Szarlatan niecierpliwią się. Facet tupał chudą nogą i wymyślał pod nosem w dziwnym języku.

— Długo jeszcze? Wybawcy. Och jak dobrze, jak dobrze. Jesteście tu, ale nie każcie nam czekać – Przełknął podchodzący do gardła kwas i w bólu powstrzymał się od wybuchu gniewu.

— Dwa dni do przodu czy do tyłu, co za różnica. I tak będziesz czekał dziewięć miesięcy na pierwszy okaz — Binao drżącym głosem uspokajał Szarlatana.

— Nic bardziej mylnego. Dwa tygodnie wystarczą, aby narodził się pierwszy osobnik nowej rasy. Nawet najjaśniejszym naukoświrom się to nie śniło.

Obaj jeszcze raz popatrzyli na siebie. Binao wystąpił. Lekko skrzywiony podszedł bliżej Szarlatana. Kindao patrzył na wszystko, jak zagubiona sierota, czując, że to, co zaraz nastąpi zmieni wszystko.

— Jestem gotowy — oznajmił Binao.

Szarlatan szczerze uśmiechnął się do niego, po czym spojrzał na wiercącego się stwora.

— Dasz radę na żywca? — spytał, poprawiając kitel.

— Nie rozumiem za bardzo.

— Te młode gnojki. Za grosz wiedzy o tamtym świecie. A nie był wcale tak zły, podobno. Masz tu magiczne tabletki.

Kiedyś używano ich do zapewnienia… twardszej albo lepiej… stabilniejszej… no po prostu bierz je, to będę miał pewność, że cały eksperyment się powiedzie.

Kiedy wręczał mu dziwne opakowanie z tabletkami, z obrazkami kolorowymi poczuł dziwną ulgę. To żadna hańba w tym świecie brać kiedyś popularną viagrę. Wstyd stopniowo umierał w męczarniach, by ostatecznie wyparować i zniknąć ze świadomości ocalałych.

Podszedł do oślizgłej kochanki z wyboru. Nawet nie patrząc na nią, czuł odrazę i chęć ucieczki jak najdalej. Stworzenie wiło się i niepokornie chlustało dziwną, fluorescencyjną wydzieliną z otworu gębowego. Czyli gra wstępna odhaczona. W sumie to na dobre wyszło. Nigdy nie potrafił z języczkiem. Nigdy nie potrafił w ogóle. A teraz, gdyby tylko telewizja nadal istniała, wszystkie programy nadawałby o tym na okrągło. Zdjęliby nawet najpopularniejsze teleturnieje, żeby tylko pokazać na cały świat to podniosłe wydarzenie. Pośród ledwo stojących murów domu woskowych ciał rozpoczął się program obowiązkowy.

Kobiety widział jak przez mgłę. Większość tworzył jedynie w wyobraźni, wykorzystując dokładne, często erotyczne opowieści starszych lokatorów. Oślizgłe macki plątały się to pod pachą, to między udami, a zimny śluz pokrywający je wywoływał u Binao niezamierzone dreszcze. Kindao tymczasem nadal stał w milczeniu, obserwując podwładnych Szarlatana, z wykrzywionymi w dziurawych uśmiechach mordami i swojego przyjaciela piszącego, bynajmniej nie piórem, nową historię ku chwale i wyższej sprawie.

Dalej było, jak to zwykle bywa. Trochę pisków i wzniosłych metafor dla motywacji z obu stron. To coś zaskakująco dobrze znało mowę ludzką. Ale jak będzie wyglądał ich potomek? Kiedy tak sobie radośnie popiskiwali, Binao w myślach prosił każde bóstwo, by to, co wyjdzie, zdechło po pierwszym wdechu powietrza.

Nie było wiadomo czy udało się wszystko. Binao leżał wyczerpany w kącie, ocierając płynącą z nosa krew. Szarlatan przyglądał się mu jeszcze przez chwilę, po czym zniknął za kotarą w sąsiednim pomieszczeniu. Kindao tylko stał, znowu. Jak ten żelazny drąg wbity w ziemię. On się poświecił? Czy to możliwe, żeby uratował jego godność a może i życie? Nie, to nonsens. Taki świat nie uznaje poświęceń.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania