Marzec

Mam wrażenie, jakby jakaś siła wyższa, obserwowała moje poczynania, i raz na jakiś czas przesuwała suwak w jedną lub drugą stronę.

 

Po parszywym i szalenie ciężkim lutym, nadeszła chwila wytchnienia.

Poza drobną sprzeczką z jakimś typem, odnośnie sprzątania po psie, naprawdę mam względny spokój.

 

No dobra, może to trochę przekłamane, po prostu doświadczenie mnie nauczyło, że to cisza przed burzą, więc niby nie chce przechwalać ale z drugiej strony, w zabobony też nie wierzę.

 

Ostatnie parę dni, jestem tak spokojny, że aż myślałem, że nie będę miał o czym pisać, no bo w sumie co w tym ciekawego, że wszystko jest w porządku?

Prawdę mówiąc nie wiem, pewnie faktycznie nic, ale zdecydowanie wolę spokój, niż jak strzelam laserami z oczu.

 

Nawet w robocie zrobiło się przyjemniej, odkąd udało mi się w końcu wprowadzić pisarską pasję do moich standardowych zadań.

 

Z jednej strony jestem zdziwiony… Jakim cudem jeszcze kilka dni temu miałem ochotę rozpędzić się i zaatakować wszystkie ściany głową, z drugiej jednak... Czy to nie jest całkowicie normalne? Naturalnie, walenie głową w ścianę nie jest czymś normalnym, ale skrajne uczucia na różnych etapach życia, czy właśnie na przykład na różnych etapach roku wydają mi się czymś zupełnie zwykłym, wręcz przewidywalnym. A jednak znów jestem zdziwiony.

 

Od kilku dni w zasadzie nie dotykam się do konsoli. Spędzam czas w ciszy absolutnej, ładuje baterie i nagle wszystko to, co mnie wkurwia do czerwoności, wkurwia jedynie do lekkiego fioletu. Dla lepszego zobrazowania: zamiast myśleć o zmasakrowaniu kolejnego cepa, który patrzy w telefon/rozmawia przez głośnik i idzie prosto na mnie, jestem w stanie zjechać go tylko wzrokiem, niewerbalnie. Wierz lub nie, to różnica na wagę złota.

Oczywiście to nie jest tak, że nagle to akceptuje. Gdyby nie to, że spędzam długie godziny w ciszy, zanim narażę się na ryzyko "społecznego kaca" to nie pisałbym tego w tak spokojny sposób.

 

Wyciszenie ma zdecydowanie więcej plusów, niż zwiększona tolerancja na zjebów. No dobra, tolerancja jest równie niska, po prostu lont mam odrobinę dłuższy. Nie zmieniłem się w mnicha, wracaj na prawą stronę.

 

Największym pozytywem jest praca mózgu. Generalnie kreatywność nie ma końca. Wymyśliłem już projekt parku rozrywki w kosmosie (pierścień saturna, w mojej opinii idealnie sprawdzi się w roli kolejki górskiej, i to jakiej zajebistej!) i zarys trzech książek.

W głowie powoli klaruje się swego rodzaju harmonia i póki co zapowiada się na to, że nigdzie się nie wybiera.

Zobaczymy na jak długo.

 

Minęło kilka dni, mniej lub bardziej burzliwych. W zasadzie gdyby to tak podsumować to nie ma co narzekać, bo finalnie wszystko się ułożyło.

 

Przez to, jak bardzo poprzedni miesiąc wypruł ze mnie ostatnie pokłady energii, postanowiłem chociaż spróbować okiełznać ten cały gniew, zamiast jak zawsze - po prostu go tłumić.

Nie za bardzo wiedziałem jak się za to zabrać, mowy motywacyjne nieszczególnie do mnie przemawiają, religijny też nie jestem, a na psychiatrę brakuje mi hajsu.

Na szczęście przypomniałem sobie, że nie tak dawno temu, bardziej zainteresowałem się światem medytacji, ale oczywiście poza zainteresowaniem i obejrzeniem kilku filmów - kompletnie nic z tym nie zrobiłem.

Faza minęła, a ja znowu zamiast spróbować poszukać formy medytacji czy technik relaksacyjnych które mi odpowiadają, lub realnie mogę na to wygospodarować czas i przestrzeń, wybrałem kontynuacje dotychczasowych znanych (więc wygodnych) mi technik odmóżdżenia.

 

No i właśnie, najwyższa pora chociaż spróbować. Uznałem, że nie będę do tego podchodzić jak do jakiejś przysięgi, tylko po prostu spróbuje.

Tylko czego? W Internecie jest miliard różnych "sprawdzonych i skutecznych" technik osiągnięcia stanu zen, natomiast nie ma co się oszukiwać - to zwykłe pierdolenie.

W ten oto sposób trafiłem na medytację "sati". Jeszcze bym nie powiedział, że faktycznie medytuję, ale na pewno się relaksuje, co już na przestrzeni tych kilku dni okazało się zbawienne.

Dalej miewam momenty, w których tracę kontrolę, z tym, że zanim dojdzie do wybuchu, udaje mi się ten wydłużony lont przydeptać.

Wracając do medytacji - nie jestem guru, żeby się jakoś na ten temat rozwijać, wszak sam się dopiero uczę, ale przynajmniej w tym tygodniu, zalet nie da się przecenić. To trochę jak super moc, którą uczę się okiełznać.

 

Jeszcze gdyby tylko ten przeklęty zegar troszkę zwolnił... Cóż, chyba już tak mam, że zawsze coś mi przeszkadza.

Przeszło mi teraz przez myśl, że praktycznie nie wychodzę z domu, więc też nie jestem jakoś specjalnie narażony na spotkania z debilami, nie licząc pracy.

 

Na razie kończę, bo jest tak spokojnie, że na dobrą sprawę nic się szczególnego nie dzieje.

Odpoczywam.

 

W sumie ciężko, żeby coś się działo, cały tydzień pracuję do późnego wieczora, więc omijam godziny szczytu. Niby dobrze, pod kątem komfortu psychicznego i takiej "izolacji", zwłaszcza, że było to szalenie potrzebne, aczkolwiek znowu to samo: pracuję w godzinach "życia".

Nie twierdzę, że mi to jakoś specjalnie przeszkadza, ale nie da się ukryć - dzień jest w pewnym sensie stracony, a wieczorem co mogę robić? Dwa razy mrugnę i jest kolejny poranek.

 

Po robocie, marzec bardzo szybko spróbował przetestować moje nowe zdolności - wyjebałem cały durszlak makaronu na ziemię, zamiast na patelnie. W tym okresie, psy gubią futro w KILOGRAMACH, więc kudły są wszędzie, o ile się nie odkurza przynajmniej dwa razy dziennie. Ja odkurzam dwa razy w miesiącu.

Nie było czego ratować.

Wkurwiłem się, niczym bajkowy Hades, na widok stylowych sandałków z twarzą Herkulesa... Całe szczęście, że Żona - mimo głodu, zachowała spokój i pomogła mi błyskawicznie ochłonąć.

No chuj, zdarza się, trudno. Ugotowałem nowy makaron, obiad wyszedł zajebiście, więc poza tym, że trochę żarcia zwyczajnie się zmarnowało, to wieczór zaliczam do tych udanych.

 

Kolejny dzień, niby nie nastawiam się na nic złego, ale miły poranek, to zawsze pozytywne zaskoczenie.

Wszystko idzie jak po maśle, dawno się nie popłakałem ze śmiechu tak jak dzisiaj.

Nadajemy z Żoną na tych samych falach, nic więc dziwnego, że spokój panuje nie tylko wewnątrz ale dzielimy się nim w domu. Oboje odpoczęliśmy od ludzi i tak ogólnie od bodźców, konsola pozostaje nieużywana, więc czuje się, jakbym był cały czas podpięty do ładowania. Cisza. Nawet muzyki nie słuchamy. Nudne obowiązki domowe jakoś się wykonują „same”. Nareszcie nie mam poczucia marnowania czasu.

Pomiędzy typowo mugolskimi sprawami, w zasadzie cały dzień lecą "kuchenne rewolucje" na youtubie.

Mam wrażenie, że dawno tak nie odpocząłem psychicznie i fizycznie.

 

Przed snem poczytałem chwilę książkę, i natychmiast mnie natchnęła...

 

Cały ten spokój, poza drobnymi gniewnymi potknięciami, może wynikać z nie do końca świadomie spełnionej potrzeby samotności. Mam przez to na myśli samotnie spędzony czas, w dokładnie taki sposób na jaki mam ochotę w danej chwili. Wcześniej pisałem na temat "ciszy absolutnej" i chyba sam nie dostrzegłem, że ostatnio spędzałem naprawdę dużo czasu sam, a dzięki temu znowu mam przestrzeń na wartościowe refleksje, miast wykłócać się z motłochem. Może nawet kiedyś przestanę się boksować z całym światem.

 

Niesamowite, jak inspirujące jest życie, gdy nic złego się nie dzieje i znajdę więcej czasu.

W końcu na dłużej zaglądam do świata pisania, bo w zasadzie jak tylko przejdzie mi myśl, którą chciałbym zapamiętać. Między wierszami odkryłem jak pisanie stało się relaksujące... Momentami uzależniające.

Nawet nie wiem ile dokładnie czasu na to przeznaczam, ale są to chwile, które bardzo sobie cenię.

Chyba nie jestem w stanie sobie wyobrazić nic bardziej "mojego" niż to.

Przez czas spędzony samotnie, czuje się jakbym był na urlopie, a to tylko weekend, i to pierwszy dzień. Zdecydowanie muszę wprowadzić "czas dla mnie" na stałe. Pozornie krótki reset, a już zapisuję w głowie nowe wspomnienia warte odtworzenia któregoś wieczoru, zamiast przebodźcowany padać na ryj.

 

Kolejny tydzień i znowu to samo, jednakże pierwszy raz od dawna to dobry znak.

Co prawda przez dwa tygodnie nie wychodzę z domu z wyjątkiem jednej wizyty w sklepie i spacerów z psami, więc jest dużo łatwiej zachować spokój, ale gówno mnie to obchodzi, jak jest dobrze to jest dobrze.

Dopracowałem już robienie cappuccino niemalże do perfekcji, więc zamiast użerać się z motłochem w drodze do żabki, jedynie raz na jakiś czas muszę dokupić mleko.

Ta społeczna izolacja to najlepsze co w tym roku zrobiłem.

Do pełni szczęścia brakuje mi jedynie w stu procentach zdalnej pracy, najlepiej polegającej na pisaniu, ale nie będę szarżować. Jak zbyt dobrze mi idzie to zaczynam patrzeć przez ramię.

Nawet te wszystkie mumie drące japę z okien, żeby nie wyprowadzać psów na trawnik przestały mi przeszkadzać. To może akurat bardziej kwestia tego, że mam słuchawki i je ignoruję, ale nie zamierzam tego zmieniać. Nawet bym powiedział, że to całkiem budujące obserwować ich krzyki i machanie pięściami, zachowując stoicki spokój.

Moje osiedle jest naprawdę wyjątkowe. Szkoda, że po rodzinie odziedziczyłem jedynie łysienie androgenowe, zamiast domu na drugim końcu świata.

No nic, może przed siedemdziesiątką uda mi się ogarnąć jakąś małą klitkę za miliony, jest jak jest. W sumie im starszy jestem tym mniejsze znaczenie ma dla mnie rozmiar mieszkania. Kluczowa jest odległość od innych ludzi. Alternatywnym wymogiem jest brak jakichkolwiek barów lub sklepów stricte alkoholowych w promieniu dwudziestu kilometrów.

Mimo tego, że nieźle mi idzie "opanowanie" w marcu, to i tak mam wrażenie, że ludzie sprawdzają, czy to co teraz zrobią mnie wkurwi, czy jeszcze nie.

Pod blokiem stała koleżanka Pani sprzątaczki, która nie dość, że nie mówiła ani słowa po polsku lub angielsku, to jeszcze maksymalnie torowała przejście i jadła jakieś buły.

Oczywiście mam to w dupie, niech sobie je, tylko NIECH SIĘ RUSZY. Jebaniutka jakby stała się jednością z drzwiami. Dopiero jak zobaczyła owczarka, to raczyła się usunąć z drogi.

Pani sprzątaczka przeprosiła za nią w sposób tak dziwny, jakby broniła zwierzątko. Niespełna dziesięć sekund później zaczęła śpiewać w swoim ojczystym języku.

 

Potem jak byłem zmuszony do opuszczenia mojej oazy, próbowała mnie przetestować grupa równie głośnych licealistów i pawianów.

Było już lekko skrajnie, ale na szczęście udało mi się w ostatniej chwili wyczarować patronusa i wrócić jako tako w jednym kawałku do domu. Dementorów ani śladu, znów jestem bezpieczny.

 

Chyba od kolejnego tygodnia, w którym to pracuje do późna staje się znowu przemęczony. Mam ogromną nadzieję, że jakoś dotrwam do weekendu i przyjdzie błogi czas resetu.

Gorzej, że niebawem będę zmuszony do wyjścia z mojej komfortowej jaskini i przeniesienia się do bardzo niekomfortowego pobytu na miejscu w robocie. Do dzisiaj nie wiem po chuj jestem potrzebny w biurze, skoro i tak pracuje niemal wyłącznie samotnie, ale niestety kto widział ten wie, że z "prośba o", nie dyskutuje się. Niby można, ale szkoda sobie strzępić ryja.

 

Właściwie tego się obawiam najbardziej, pojadę tam, i cały wypracowany spokój pójdzie psu w dupę.

Podobno o rzucaniu palenia mówiłem to samo, a jednak się udało, więc może niepotrzebnie buduję obawy. Czas pokaże.

Najwyższa pora wrócić do kuchennych rewolucji i kończyć na dziś.

 

Niedobrze, znowu budzę się wykończony i nieprzytomny.

Wczoraj zaliczyłem drobny zgon, więc względnie świeży wkraczam w nowy dzień.

Niestety znowu budzę się nieprzytomny, co jest niepokojące. Zaczynam poranek od wyciszenia, żeby odzyskać kontrolę i działamy.

Początek dnia emocjonalnie kontrowersyjny ale całokształt zajebisty, wdrożyliśmy nowe psie ćwiczenia, a nasza szeregowa idzie jak burza. Czasami sprawia wrażenie, jakby doskonale rozumiała nasz język, i czekała tylko na sygnał do startu. Cały trening cudowny, jak w zegarku. Posłuszeństwo i współpraca jak na tych youtubowch trenerskich miksach - bajka. Co ciekawe, nawet nie wiedziałem, że tyle radości sprawił mi trening, do póki nie zacząłem o nim pisać.

Muszę sprawdzić horoskop na ten miesiąc, bo to jest aż niemożliwe, żeby marzec był tak łaskawy, skoro luty był takim chujem.

Jeszcze niedawno obawiałem się przyjazdu do biura, narobiłem lęku na zapas, a teraz się okazuje, że do kwietnia te mury mnie nie zobaczą. Niesamowite, nie minęła jeszcze nawet połowa miesiąca. Jak tak ma to wyglądać, to poproszę, żeby marzec nigdy się nie kończył.

Sprawdziłem ten przeklęty horoskop. Wracam do pierwotnej myśli - czy jakaś siła wyższa mnie sprawdza?

Poniżej zacytuje:

"Początek miesiąca będzie upływał w równowadze droga Wago. Uda Ci się osiągnąć harmonię pomiędzy Twym dobrym samopoczuciem, pracą a życiem prywatnym. Dużo energii dadzą Ci w w tym miesiącu chwile samotności i relaksu. W połowie miesiąca nadarzą się odpowiednie chwile na tworzenie silnych więzi. To również dobry czas na zawieranie umów, porozumień i podejmowanie ważnych życiowych decyzji. Ostatnie dni w marcu będą dobrą chwilą na pożegnanie się z tym, co dotychczas Cię blokowało."

No chcąc nie chcąc, jak na razie wszystko się zgadza.

Postanowiłem sobie wrzucić wolniejszy bieg, zwłaszcza, że przez ostatnie dni absolutnie codziennie budzę się WYKOŃCZONY. Jako, że jest to porównywalne uczucie do bycia pogrzebanym kilka tygodni pod stertą gruzów - wybawieniem okazał się "Gothic". Tak się zasiedziałem, że zamiast się zrelaksować i być bardziej wypoczęty, grałem do drugiej w nocy. Cóż, w momencie jak to piszę ledwo żyję, ale było warto. Owszem jestem mocno wczorajszy, ale tylko fizycznie. Psychicznie, przeniesienie się do cyfrowego świata skutecznie pozwoliło mi się odciąć od rzeczywistości. Nie ma co gadać, polowanie na smoki jest znacznie ciekawsze niż bycie korposzczurem.

W pewnym sensie porównałbym to z medytacją, a przynajmniej z tym konceptem przeniesienia się gdzieś indziej w swoim umyśle.

Dla kontrastu, przejdę ze świata gier do ćwiczeń. Znowu zamiast przycisnąć, to się opierdalam. Coś tam niby ćwiczę, ale błagam, więcej w tym przerw aniżeli faktycznych serii. To jest coś co wyprowadza mnie aktualnie z równowagi i stąd właśnie wpadłem na małe wyzwanie .Wyzwanie, dlatego, że jak mam jakieś postanowienia, to zawsze je zwyczajnie olewam i nie czuje żadnych konsekwencji. Jak oleje wyzwanie, to zwyczajnie przegrywam, a przegrywać, bardzo nie lubię. Dla jednych to dużo, dla innych pewnie śmiech na sali. Ja w sumie sam nie wiem, ale realnie jestem w stanie to zrobić nawet "przy okazji", co maksymalizuje moje szanse. Stawiam na przynajmniej pięćdziesiąt podciągnięć na drążku dziennie. Technika dowolna, ale myślę, że początkowo spróbuje pół na pół. Łatwiej jest mi ogarnąć kilkanaście sekund i się dźwignąć z ziemi z dziesięć razy, niż wygospodarować pół godziny do godziny na ćwiczenia.

Samo pisanie dało mi większego motywacyjnego kopa, niż to jak sobie w głowie planowałem trening. Zobaczymy na jak długo. Dobry początek, pierwszy dzień tego wyzwania zaliczony, następna aktualizacja jak będzie się czym dzielić.

Przez kilka następnych dni właściwie nic się nie działo, poza tym, że dalej pracowałem nad spokojem ducha.

Stworzyliśmy, a właściwie dalej tworzymy całkowicie wyodrębnione miejsce do relaksu i "sztuki". Taką małą pracownie. Żona wiesza w całym pomieszczeniu obrazy, a ja już widzę odpowiednie biurko na swoją "maszynę" do pisania. Sama myśl, o tej przestrzeni, napawa mnie swego rodzaju spokojem. Bezpieczna strefa, zarówno do tworzenia, jak i zwykłego relaksu. Nie mogę się doczekać aż wszystko będzie gotowe. Czuję, że samo przebywanie tam powoduje jakieś natchnienie z innej planety. Jestem wręcz pewien, że będę stałym bywalcem, zwłaszcza, że jeszcze niedawno była to zwykła graciarnia, do której się wchodziło niejako za karę. Chyba każdy ma takie miejsce, gdzie wszystko jest trochę na odpierdol. Albo takie specjalne miejsce gdzie można wsadzić odkurzacz, bo i tak się tam nie wchodzi. Sugeruję skasować takie miejsca i dać im duszę miast śmieci.

Jedynym problemem aktualnie jest robota. Utrzymanie nerwów na wodzy w tym jebanym kołchozie naprawdę momentami graniczy z cudem. Jak nie ludzie mnie wkurwiają to sprzęt się pierdoli. Gdyby nie to, że tyram zdalnie, to komfort pracy byłby już dawno poniżej zera. Poważnie, jak na takiego molocha, organizacyjnie i sprzętowo to jest po prostu dno. Skoro ktoś czegoś ode mnie wymaga, to mógłby chociaż dostarczyć sprzęt który się nie zacina, dziękuje. Z plusów jednak zauważyłem, że mimo wkurwu nie zepsuło mi to specjalnie dnia, co jest przeogromną różnicą. Raptem miesiąc temu pewnie bym kipiał ze złości, a teraz mam z grubsza w dupie, zacznie działać - zacznę pracować. Na nic więcej nie mam wpływu, a i tak płacone za straconą godzinę mam. Jeszcze trochę to tak będzie wyglądało i będę mógł nawet stwierdzić, że zarabiam na pisaniu!

Koniec końców dzień nie jest najgorszy. Nawet namówiłem Żonę, na stream z Gothica. Mój stream, więc wieczór będzie gorący jak ognisty jaszczur. Wieczór kończę pół wytrawnym akcentem.

Trafiłem zaskakująco dobre, hiszpańskie wino. W dodatku niezbyt drogie, więc z czystym sumieniem polecam każdemu: "Alto barrica", czerwone półwytrawne. Nie wiem jak smakują inne, ale to jest zajebiste.

Naprawdę, jedyne czego mi brakuję, to wena, ale być może wynika to właśnie z tego, że cały miesiąc opierdalam się społecznie. No nic, jak coś mnie zirytuje albo uznam, że jest warte zachowania - na pewno tu wrócę, teraz czas polować na smoki.

Odpocząłem sobie od pisania i jak zwykle, wena sama przyszła. Może niekoniecznie w tym dobrym sensie się pojawiła, niestety znowu świat coś do mnie ma, natomiast złość z tym związaną, bardzo szybko przekułem w klasyczny mamtowdupizm.

Na początku marca napisałem, że poza drobną sprzeczką odnośnie sprzątania po psach, generalnie mam spokój.

Jest to prawda, lecz skurwysyny próbują mi ten spokój znowu odebrać. Dla szerszego obrazu: generalnie chodzi o to, że zarówno pierdolone mohery z okien jak i dozorca mają problem, chyba z samym faktem, że zwierzęta istnieją.

Moja Żona regularnie dostaje zjeby z okien, że po psach nie sprząta, a od sierści to już w ogóle się nie da na dworze oddychać.

Co prawda do mnie takie słowa bezpośrednio nie padają, pewnie dlatego, że wyglądam jak wyglądam, no i po prostu jestem "typem", więc nie ma co się oszukiwać - ciężej jest zwrócić uwagę.

W przypadku mężczyzn, zwłaszcza w mojej okolicy z reguły nigdy nie wiadomo co się stanie jak ktoś chce zwrócić komuś uwagę. Jak do tego dojdą pretensje? Łolaboga, nie radzę.

Mniejsza z tym, wracam już do tematu.

Sąsiedzi mają ze mną, czy też z nami raczej ciężko. Po pierwsze, potrafię im wytłumaczyć dlaczego nie mają racji. Jak już obalę absolutnie każdy moherowy argument, to wyskakują z bronią ostateczną, czyli tekstem pod tytułem: "jesteś za młody, żeby zwracać mi uwagę".

Po drugie mam zwyczajnie w dupie te ich krzyki, wychodzę w słuchawkach i ignoruje to pierdolenie, robie swoje. Wkurwiają mnie te wszystkie balkonowe wojowniczki. Jak pies nie może sikać na trawę, to polecamy za każdym razem dzwonić na policję, albo zejść na dół. Wygląda na to, że w końcu zadzwonili na policję, bo na mojej klatce (to jest ważne, w okolicy jest kilka innych klatek "z psami", ale tylko na mojej jest informacja o tym, że po psach trzeba sprzątać, pod groźbą mandatu).Zgadzam się w pełni, tylko mimo jakiejś osiedlowej wojny - emeryci kontra ja, nie mam kompletnie NIC sobie do zarzucenia.

Mam kilka psów, z każdym trenuje, po treningu robię po sobie porządek. Szkoda, że najgłośniej drą mordę Ci, którzy wyrzucają resztki przez okno.

Prawdopodobnie to właśnie resztki ,balkonowych wojowników lądują na "moim" trawniku. Na pewno jest ich więcej niż resztek gówna moich psów. Czuje na sobie wzrok ludzi od momentu w którym ta karteczka wisi, w zasadzie non stop. Niestety, sąsiedzi są w tej niekomfortowej sytuacji, że potrafię być wybitnie upartym skurwysynem. Widzę dokładnie z których okien jestem obserwowany, w słuchawkach "Hit me with your best shot", w rękach środkowe palce i jedziemy "z tym gównem".

Czy ja właśnie ewoluowałem? Marzec chyba staje się moim ulubionym miesiącem.

 

Kilka dni później znów zderzyłem się ze ścianą. Tym razem za sprawą mojego dostawcy Internetu.

Gówno, pewne rzeczy dalej mnie wkurwiają do granic możliwości. Pierdolone UPC postanowiło sobie pyknąć prace serwisowe. Co w tym złego? Ano to, że jest poniedziałek godzina osiemnasta. Nie środek nocy kiedy nikomu (co do zasady) to nie przeszkadza. KURWA W PONIEDZIAŁEK O OSIEMNASTEJ. Wy tam w UPC najebani jesteście non stop? Abstrahując już od tego jak ten Internet ogólnie działa chujowo (bo o tym mógłbym napisać osobną książkę) to to jest po prostu kpina. Jak tak można? Kto to zatwierdził? Jebani kretyni.

"Praca zdalna z UPC" to powinien być nowy serial w telewizji, lecący jako kontra dla takich tworów jak "Szkoła przetrwania". Obawiam się tylko, że byłby szybko zdjęty przez zbyt drastyczne sceny.

Najwyższy czas na zmiany. Już bardziej ufam kanarowi, że nie podejdzie mnie sprawdzić, niż w to, że ten Internet kiedykolwiek zacznie działać zgodnie z tym co mam napisane na pierdolonej umowie.

Ostatecznie awaria z kilku minut przedłużyła się do kilku dni, co w efekcie wymusiło na mnie ruszenie dupy z domu.

 

Końcówka miesiąca mocno mi przypomniała jak życie wygląda naprawdę.

 

Mam nadzieję, że kwiecień nie spierdoli mi wszystkiego co udało mi się wypracować.

 

Kwietniu.. No pokaż co dla mnie masz.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • jesień2018 3 tygodnie temu
    Fajne pisanie, chociaż luty podobał mi się bardziej. Tzn. może nie luty, ale pisanie o lutym. Mam nadzieję, że kwiecień ma coś dobrego dla Ciebie:))

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania