Meneliada

Śpi... To dobrze. Wrócił ledwo żywy, słaniał się na nogach z tym długopisem w ręku. Przeklęte narzędzie. Gna go po tych ulicach, a ten łazi dniem i nocą, skrobiąc ściany. Szaleństwo. W ogóle cud, że dotarł tutaj po dwudniowej tułaczce. Jadł coś? Może jak mu się napatoczyło, to się schylił, ale na pewno nie szukał. Jeśli dalej będzie ciągnął taki tryb życia, to pewnego razu nie wróci, tylko padnie trupem w jakimś ciemnym zakątku. Albo wróci, zaśnie i się już nie obudzi.

Niech szlag trafi tego profesora. Utytułowany, a jednak durny. I co mu po dyplomach teraz, gdy siedzi na swoim menelskim tronie, z na wpół otwartymi ustami? Żółte zębiska, nieczyszczone i tak skatowane, że chyba musiały żreć gruz. Dawniej, gdy spomiędzy nich ciągnęły się strużki śliny, to te obleśne nitki przynajmniej mogły lądować na równie obleśnym owalu brzucha, wystającym spomiędzy podziurawionej szarej kurtki, a teraz? Tłuszczyk zniknął, zamiast niego pojawiły się kanciaste żebra, ale one nie dają rady wyłapywać syfów z paszczy. Tak że wszystko kapie na spodnie.

Ale pasuje tutaj. Nasz król. A dworzec jego salą tronową. Kto wpadł na pomysł takiego rozmieszczenia krzeseł? Jest ich dziewięć, z czego osiem przylega do filaru usytuowanego pośrodku budynku, między wejściem, czyli obdrapanymi niebieskimi drzwiami, a schodami wiodącym w głąb przejścia podziemnego. Do każdego boku kwadratowego filaru przylega para siedzisk. To jeszcze logiczne. Tylko że wokół, pod ścianami, zieje pustką. Są automaty; jeden z jedzeniem oraz drugi z ciepłymi napojami.

I tron. Również między wejściem a zejściem, tylko że przesunięty w bok. Samotne krzesło. Czemu by tamtych ośmiu nie przenieść w jego sąsiedztwo i tym samym skrócić drogę podróżnych, muszących obecnie poruszać się po dość sporym łuku? Zabiłoby się tym majestat, co prawda, ale zarządcy dworca nie mogą mieć pojęcia o symbolicznej roli siedziska.

Co ja, poważniejszych zmartwień nie mam? Wieczór taki ładny, ciemny, tam za drzwiami. Wieje od nich. Dobrze, niech wieje, może czerep panu profesorowi przewieje i odechce mu się szwendania. Zostawię go na chwilkę samego.

Dziś mało ludzi się tędy przewija. Trzeba by było sprawdzić na tablicy odjazdy pociągów i porównać; ustaliłbym chociaż dzień tygodnia. Ale po co kombinować? Łatwiej zapytać. Może na peronach ktoś czeka. Nie, nie będę łaził wte i wewte po tych schodach. Poczekam tutaj kulturalnie. O, nadciąga...

Pochylony do przodu, pędzi wręcz. Źle mu z oczu patrzy. I ten nerwowy krok. Zmarzluch, łysy łeb zdaje się wciskać w kożuch najgłębiej, jak tylko może, z rękoma w kieszeniach kurtki. Wpadł do środka, a teraz się rozgląda. Mam ochotę podejść, niczym pracownik sklepu, spostrzegłszy klienta. Oprowadzić po dworcu, wyjaśnić etykietę panującą w sali tronowej, żeby nie popełnił faux pas.

Ciemnymi, zmrużonymi ślepiami wpatruje się w profesora. Chce czegoś? Lepiej, żebym też wszedł i usiadł gdzieś z boku. Niby człowiek nic nie ma, nawet zdrowie mu przecieka przez palce, a i tak znajdą się tacy, którzy chcą coś zabrać. I, dobry Boże, oni to niekiedy potrafią. A ten to wręcz idealny kandydat na królobójcę.

– Szanowny profesor Lendzki? – rzuca pytanie, wyciągając ku siedzącemu długą, bladą szyję.

Uczony z trudem rozwiera powieki. Krzywi się niemiłosiernie, próbuje przybrać wygodniejszą pozycję na krześle, lecz jest na to za słaby, zbyt zwiotczały; ostatecznie wzdycha i z rezygnacją podnosi wzrok.

– To ja.

Dwa słowa wypadają spomiędzy popękanych warg i niosą się dumnie w swej mierności po dworcu.

– Nazywam się Sempiński i chciałbym z panem przeprowadzić wywiad.

Wywiad? Gwiazdę z menela robić – interesujące zjawisko.

– A pan z tych, co chcieliby Galileusza zabić, czy całą ludzkość? – mamrocze profesor.

Porusza koniuszkami palców. Obramowane brudem paznokcie wbijają się we wnętrze dłoni, po czym cofają w rozczapierzonym szyku.

– Słucham?

– Dobrze, niech pan słucha. To bardzo ważny element pracy dziennikarza.

Ale zdziwiony. Na co liczył? Że przyjdzie znikąd, zwęszywszy chwytliwą historię o uczonym, którego jedynym dachem nad głową bywa dworzec, i spije śmietankę? Nie, tak łatwo nie będzie. Gdybym ja miał przeprowadzać wywiad z Lendzkim, od razu bym się poddał. Ta rozmowa do niczego sensownego by nie doszła. A jeśli jednak by jej się udało... O, zgrozo! Czy spalilibyśmy się na stosie? Nawzajem pomordowali? Wypadałoby. A co, jeśli nie starczyłoby nam na to odwagi? Nieważne, nieważne...

– Jestem z gazety...

Profesor zdobywa się na pierwszy odważny ruch – zapewne musiał na niego gromadzić energię od czasu otworzenia oczu – uniesienie ręki. Od razu dziennikarzyna zamyka usta, nie dokończywszy.

– A bądź pan nawet od diabła. O co chodzi?

– Chcę porozmawiać o pańskim życiu.

Wziął się w ryzy; twarda odpowiedź i jeszcze twardsze spojrzenie. Próba przyciśnięcia Lendzkiego. Odwaga czy głupota?

– To temat zamknięty.

– Jak kufer ze skarbami. – Błyska mu w oku. – Dlatego proponuję go otworzyć.

Nie ma po co. Ze środka wieje stęchlizną i nic poza tym. Szanowny profesor nałapał się tego smrodu na ulicach do własnego łba, pozwolił mu się potem potęgować tam, a teraz ten fircyk nazywa to skarbem. Ha, puszka Pandory, panie Sempiński! Już dla mnie samego przebywanie z Lendzkim jest jak siedzenie na minie. W każdej chwili może wypieprzyć wszystko w powietrze. Ale póki co tylko pręży muskuły, a raczej ładunki wybuchowe. Oby teraz nie...

– Otwórz se pan najpierw oczy i zobacz, jak ja wyglądam – burczy niedoszła gwiazda, wzgardę wobec samego siebie chwilowo kierunkując ku rozmówcy.

– To nic. Liczy się to, że ma pan ludziom wiele do przekazania.

A kto ci to powiedział, gagatku? Naczelny inkwizytor, który wydał na naszego Galileusza wyrok banicji? Niewdzięczny syn. Czasem odwiedza tutaj tatusia profesora. Kłócą się zazwyczaj, próbując wypracować kompromis. Ostatnio w ferworze negocjacji wyłoniły się dwa rozwiązania; staruszek wraca do domu, do ludzkich warunków, ale za cenę poskromienia własnego szaleństwa, jak to Lendzki junior nazwał. Senior, rzecz jasna, się oburzył i zażądał wsparcia w swych przerażających dążeniach ku prawdzie, co miał wynagrodzić potomkowi przebaczeniem win. Cud, że w ogóle takie słowa jak „przebaczenie” czy „powrót” padły. Kto wie, do czego to następnym razem ich doprowadzi.

– Szósty zmysł pana o tym zapewnia?

Z uśmieszkiem kiwa zaczepnie obrośniętą kołtunami głową.

– Szperałem tu i ówdzie – przyznaje dumnie tamten. – Dlatego wiem, że za pańską historią kryje się coś więcej.

– Co?

Pochyla się do przodu. Łokcie oparte na kolanach, palce splecione. Uważne spojrzenie; nasłuchuje. Już bez ironii. Robi się niebezpiecznie. Może powinienem przerwać? Niepokoi mnie ta cała sytuacja. Jak wtedy, gdy przyglądałem się Lendzkiemu proszącemu przechodniów o długopis. W duchu modliłem się, aby mu nie dali, i z początku każdy równie sceptycznie spławiał profesora. Jednak trafił się chłopak, wyraźnie czymś strapiony. Zignorował dziwaczną naturę prośby i po prostu dał, o co go menel poprosił.

Niedługo potem ruszyły badania, czyli pierwsza tułaczka. Meneliada. Lendzki zapuścił się w uliczki i przytknąwszy pisadło do ściany losowego budynku, zaczął tym sposobem znaczyć swoją drogę. Skrupulatnie; końcówka długopisu prawie że rozpruwała mury i ani na moment się nie odrywała od ich powierzchni. Czasem tylko badacz przechodził na drugą stronę lub zatrzymywał się, by zawrócić, skręcić inaczej niż poprzednio czy powtórnie przemierzyć tę samą trasę. Możliwości miał dużo i korzystał z nich w najlepsze, co owocowało jego niekiedy nawet kilkudniową nieobecnością na dworcu.

– Pan coś ukrywa przed światem. Pański syn o tym też wie.

Czyżby? Sam nie mam pewności, skąd ta wrogość wobec ojcowskich planów pochodzi. Czy ten szczyl naprawdę wie, o jaką stawkę toczy się gra? Może przecież myśleć tylko, że profesor zbzikował, świadomie robiąc wszystkim innym na złość, i chcieć temu zaradzić wyrzuceniem złośnika na ulice obcego miasta. Staruch wywalczyłby sobie dach nad głową nawet w asyście policji, ale te jego cholerne badania i duma... To one trzymają wszystko w tym zastoju. A on się tą quasi-wolnością świadomie truje. Walczy o coś, czego nie chce.

Raz, myśląc, że nikt go nie widzi, i machając wściekle rękoma, złorzeczył duchowi Kopernika, który musiał mu się objawić.

– Nie będę następnym – warczał z gniewnie zmarszczonym nosem. – Nie dokończę twojego dzieła! Ograbiłeś ludzkość z godności, strąciłeś z piedestału, czyniąc nas elementem pozbawionym wszelkiego znaczenia, okruchem życia pałętającym się po wszechświecie! Przyszli kolejni, o tak, Galileusz, a nawet gorsi! I co powiedzieli? Że jesteśmy od małp!

Dręczą go te myśli. Siedzą w nim niczym cierń, mieszając mu w głowie i popychając go ku samobójstwie. Wszystko przez tę jego teorię, którą potwierdza łażeniem po mieście z długopisem w ręku.

– Tak, ukrywam – odpowiada wreszcie Sempińskiemu. – Ale niech panu będzie, pokażę, co to takiego. Proszę za mną.

Pokraczny szkielet ciasno opięty skórą unosi zwały ubrudzonych łachmanów; pręży się wśród jęków oraz ciężkiego syku wdychanego i wydychanego powietrza. Mam ochotę powstrzymać Lendzkiego – dopiero co wrócił z poprzedniej wyprawy, nie zregenerował się ani trochę, nie wytrzyma. Tyle że strach przed tykaniem tego wątłego organizmu mnie powstrzymuje, zupełnie jakby pokrzyżowanie planów starca było równoznaczne z połamaniem jego kości.

Wyrusza na zewnątrz, a tuż za nim Sempiński. Dziennikarzyna oczywiście z tym swoim łbem wetkniętym mocno między barki; pochyla się za to do przodu, jakby czyhając pod pozorem zwykłego garbienia się. A ja, skoro nie zastępuję im drogi, to przynajmniej będę im towarzyszył, postanawiam. I idę jako ostatni.

Mroźno, ale niebo czyste. Wiatr się wpija głęboko w ciało; naturalnym odruchem zdaje się szukanie schronienia wśród pogmatwanych uliczek, których sieć sięga dworca. Motywacje Lendzkiego są jednak inne, zresztą ścieśnione budynki tworzą pędzącym masom powietrza idealny tor, przez co nie może być mowy o znalezieniu tam azylu.

Sempiński łypie na boki niepewnie. Próbuje określić, czy kojarzy tę okolicę. On chyba nawet nie jest z tego miasta. Przyjechał samochodem, dlatego nie wylazł od strony peronu. Pewnie gdzieś się natknął na syna profesora i stąd jego łowy na obcym terenie.

Aż Lendzki staje. Okolica się nie różni zbytnio od tych mijanych jeszcze przed chwilą.

– Proszę bardzo – oświadcza nasz przewodnik. – Jesteśmy na miejscu.

– Na miejscu? – dziwi się dziennikarz, wodząc wzrokiem dookoła.

– Tutaj ma pan wszystko, do czego w życiu doszedłem.

– Nie rozumiem.

– Wiem. Nikt nie rozumie.

I przystawia koniec długopisu do ściany. Z całych swoich marnych sił wbija ją głęboko, by znaczyła drogę, po czym profesor znów rozpoczyna tułaczkę.

Idzie, nie zważając na zdezorientowanego Sempińskiego oraz rzucane przez niego pytania. Odgrodził barierą świadomość od podobnych kwestii; teraz liczy się wyłącznie tworzenie mapy.

Mapy w skali jeden do jednego, nietrwałej, bezużytecznej. Ale mapy miasta? Nie tylko. To wędrówka, zdawałoby się, transcendentna; razem z tym zarysem plątaniny uliczek powstaje jeszcze odbicie czegoś innego – Lendzkiego.

Krąży on po sobie, tak samo jak krąży po nieznanych uliczkach. Zostawia ślad, by ogarnąć chaos ścieżek, lecz ślad nie pozostaje. Kończy się tam, gdzie się zaczyna. Czym jest długopis wobec ściany? Czym jest Lendzki wobec samego siebie? Nieudolnym narzędziem, marnością nad marnościami.

Naprawdę kiepska padlina z niego – sęp ostatecznie odlatuje. Niedoszła ofiara tymczasem brnie dalej. Próbuje wyskrobać pisadłem coś z siebie, aczkolwiek bezskutecznie. Zamiast tego wychodzi portret człowieka. Każdego. Pokraczny i bezsensowny. Okrągła ziemia dwudziestego pierwszego wieku; wokół same płaskie.

Czy warto zdzierać ludziom tę litościwą zasłonę z oczu? Powziąć działania, by małpom żyjącym na kosmicznym okruchu udowodnić, że są niczym nie tylko wobec wszechświata, ale i samych siebie? Coś go jednak przed tym powstrzymuje. Może sam w to nie wierzy. Może wie, że gdzieś popełnił błąd.

Ale broni złożyć też nie chce. Nie wróci do domu, wyrzekłszy się własnych myśli. Nie rzuci badań dla syna. Walczyć do końca. Rysować mapę, aż wreszcie uda mu się coś na niej odnaleźć. Coś, co mógłby nazwać sobą.

Teraz – to ja trzymam długopis. Przez krótką chwilę, przez teraźniejszość. Zrobię krok naprzód, a będzie go tam trzymał już on, bo ślad po mnie zniknie. Ale póki co jestem jeszcze ja. Lendzki. Ja.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (7)

  • Luciferia 26.12.2017
    Naprawdę mi się podobało. Masz świetny styl, taki lekki i przyjemny. Podobają mi się barwne opisy, fantastycznie oddające ten świat. Filozoficzne rozważania. Pozazdrościć talentu :)
  • Miło mi to słyszeć, a raczej czytać! I chyba godziny czekania na tym dworcu (to przeklęte miejsce istnieje, tak jak i skłonność pociągów do spóźnień) bardziej stoją za tym opowiadaniem aniżeli jakakolwiek krzta talentu. :)
  • Luciferia 27.12.2017
    W takim razie musisz spędzać więcej czasu na dworcach, jeśli wyzwalają w Tobie to, co pokazałeś w tym tekście :)
  • Agnieszka Gu 27.12.2017
    Witam,
    Czytałam z zapartym tchem i z każdym akapitem, z coraz większą ciekawością.
    Swobodnie napisany, fajny tekst. Czyta się płynnie.
    Poprawnie zbudowane zdania, barwne i nieprzesadne ale dobitne opisy.
    Nie wychwyciłam żadnej naiwności w przekazie, wszystko sprawia wrażenie przemyślanego i zgrabnie zmontowanego opowiadania.
    Bardzo mi się podoba. Technika robi wrażenie. Ogromne.
    Pozdrawiam :)
  • Dzięki wielkie za słowa motywujące do dalszej pracy :)
  • Canulas 02.01.2018
    Mogę się tylko podpisać pod słowami Agnieszki i Luciferii. Kapitalnie napisany, klimatyczny tekst.
    Puentując słowami klasyka: Wincyj!
  • W razie czego zapraszam na www.facebook.com/s.sentkowski – tam wszystko będzie wrzucane na bieżąco ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania