Mgła we krwi

Każdy mu się przyglądał. Szedł szybko, z głową wtuloną w ramiona, bo wieczór był paskudny. Wiatr chłostał lodowatym batem, deszcz ciął po twarzy, a on nie zabrał z domu parasola. Był zbyt roztrzęsiony, by myśleć o tym, jaka jest pogoda. Teraz nie pamiętał nawet, czy umył dłonie. Twarz powinien mieć czystą, ale i tak każdy patrzył na nią, jakby wiedział. A przecież nikt nie mógł dowiedzieć się tak szybko.

Znad przeciwka zbliżała się kobieta pod czarnym, lśniącym parasolem, żywcem przeniesionym z filmowego pogrzebu członka bogatej rodziny. Płótno zafalowało, blada twarz zamajaczyła w deszczu i przenikliwy błękit wbił się w jego oczy. Ona wie! - krzyknął umysł. Kobieta zeszła mu z drogi, zwinnie przeskoczyła nad kałużą. Spojrzał do tyłu. Nie sięgnęła po telefon, by zawiadomić policję. Rozglądnął się. Ulicą sunęły auta, lecz nie dostrzegł radiowozu.

Do McDonald'sa miał niespełna dziesięć minut marszu. Auta trąbiły, warczały i szumiały. Koła wyrzucały na chodnik metrowej wysokości fale z rynsztoków. Wiatr świszczał wysoko pod dachami. Łamał się tam, spadał, odbijał od ulicy i uderzał prosto w twarz. Krople biły o karoserie, pluskały w kałużach, cięły policzki lodowatymi ostrzami i wpadały za kołnierz. Ulica ryczała silnikami, bulgotała wodą, wyła wiatrem. Zza rogu dobiegł stłumiony huk, który miał w sobie coś z plaśnięcia mokrej szmaty o podłogę. Rozejrzał się. Po drugiej stronie spod parasola w kratę zerknął na niego mężczyzna. Uciekł przed jego spojrzeniem. Skręcił w prawo i wpadł w niebieskie objęcia radiowozu.

Drzwi otworzyły się, mundurowi wysiedli szybko i rzucili się do przodu, nie zwracając na niego uwagi. Nic z tego nie rozumiał. Spojrzał na radiowóz zaparkowany na środku wąskiej uliczki.

Niebieskie rozbłyski oświetlały alejkę w sposób, który zawsze gwarantuje ciekawy widok. Przed radiowozem stało ciemne kombi. Pod przednim kołem błysk wyłuskał z mroku zgniecioną czaszkę. Reszta ciała leżała pod samochodem. Jeden z policjantów nadawał przez krótkofalówkę i usiłował powstrzymać zaciskający się pierścień gapiów. Drugi klęczał już przy zderzaku i obmacywał ofiarę w poszukiwaniu pulsu. Nagle z kombi wyskoczył mężczyzna. Jego twarz była maską przerażenia. Spojrzał na rozjechanego. Z nieludzkim jękiem złapał się za lewą pierś, za skronie, a potem wpadł do auta, wrzucił wsteczny i puścił sprzęgło. Kombi skoczyło do tyłu i roztrzaskało przód radiowozu. Funkcjonariusz przy zderzaku odskoczył. Drugi na moment osłupiał, a potem zaczął nadawać jeszcze szybciej i energiczniej odganiać ludzi.

Zbliżył się do nich. Ciało było teraz doskonale widoczne. Młody, dwudziestoparoletni szczupły blondyn. Trzepnął w maskę, gruchnął skronią o przednią szybę i wpadł pod podwozie. Sądząc po ocalałych resztkach twarzy, miał kiedyś ujmujący uśmiech. Niebieskie oczy zeszkliły się już, ale nie były przerażone. Raczej pełne zachwytu jak oczy kogoś, kto patrzy na rajską dolinę. Tamte były wywrócone białkami na wierzch. Poczuł jak napina się struna, która powstrzymuje go przed szaleństwem.

Policjant wstał z jezdni. Doskoczył do drzwi kierowcy i wyszarpał kluczyki ze stacyjki. Krzyczał żeby facet natychmiast wysiadł. Z oddali dobiegło zawodzenie karetki. Deszcz przestał padać, a wiatr osłabł. Wszyscy patrzyli, jak gliniarz szarpie się z kierowcą. Pod kombi zakłębiła się brudnoszara mgła. Spłynęła na asfalt poszarpaną macką, zakradła się do ciała. Otuliła czaszkę, przykryła ją czule, niczym kobieta, gdy chce pocałować ukochanego. Kiedy się wycofała, oczodoły ziały pustką, a brudnoszary był czerwony. Krew we mgle, pomyślał, mgła we krwi! Struna pękła ze świstem i znowu był w więziennej celi.

Dwa dni po dziewiętnastych urodzinach zatrzymano go pod zarzutami gwałtu i pobicia. Na rozprawie opowiedział, jak Monika zaprosiła go do siebie, poczęstowała butelką wina i poprosiła, by z okazji urodzin wziął ją mocno i szybko. Nie trzeba było powtarzać dwa razy. Drapała i gryzła, potem się popłakała, a on był przerażony. Zanim się uspokoiła, do domu wrócili jej rodzice. Pusta butelka, porozrzucane poduszki, obcy, nagi mężczyzna na dywanie, a obok zapłakana córeczka w poszarpanej bieliźnie. Ojciec rąbnął go w twarz i wyrzucił za drzwi. Oskarżony zeznał, że współżyje z Moniką od pół roku, że kocha ją i zamierzał się oświadczyć. Ojciec ryknął „Kłamstwo!”, a sędzina musiała zagrozić, że usunie go z sali, bo nie chciał się uspokoić.

Monika zeznała że wcześniej nie poszła z oskarżonym do łóżka i że nigdy nawet o tym nie myślała. Traktowała go jak przyjaciela; było jej go żal, pochodził przecież z biednego domu, a na dodatek był półsierotą. Postanowiła sprawić mu przyjemność i z okazji urodzin wypić z nim lampkę wina, porozmawiać i pośmiać się. O żadnym seksie, tym bardziej brutalnym, nie było mowy.

Prokurator przeczytał protokół z obdukcji, z którego wynikało, że Monika została zgwałcona, a na dodatek pobita. Lekarz znalazł na jej ciele ślady uderzeń, trzy siniaki i dwa krwiaki, a także odciski palców w okolicach szyi, które idealnie pasowały do rozstawu palców oskarżonego. Zdaniem biegłego, nie ulegało wątpliwości, że stosunek odbył się wbrew woli ofiary.

Oskarżony chciał krzyknąć „Kłamstwo!”, ale z jego gardła wydobył się tylko szloch. Jak miał wytłumaczyć, że obrażenia zadała brudnoszara mgła, która otoczyła Monikę, kiedy się kochali. To ona ją pobiła, ona zadała jej ból. On był tak przerażony, że mógł tylko odwrócić wzrok. Ale przecież nie poddał się; pierwszy raz w życiu przemógł lęk i uratował dziewczynę. Jak miał im opisać coś tak nieprawdopodobnego?! Skąd miał wziąć siłę, skoro Monika zaprzeczyła ich uczuciu? Skrzywdzona i niewinna dziewczynka z dobrego domu wyglądała dla znajomych tatusia znacznie lepiej, niż młodzieńczo wyuzdana Julia. Nie powiedział ani słowa. Dostał siedem lat. I dziękował Bogu, że przy okazji nie zapytali, jak naprawdę zginęła jego matka.

Brutalność więzienia zszokowała go, osaczyła, odebrała oddech. Ze swoim paragrafem wylądował na samym dnie hierarchii i dobrze wiedział, co może go spotkać. Każdego wieczoru przygotowywał się na najgorsze, ale to wcale nie nadchodziło. Po dwóch latach przestał się bać, gdy zamykano cele na noc. Po trzech był przekonany, że nic złego mu się nie stanie. W czwartym roku odsiadki nagle zobaczył w swojej dłoni szczotkę do toalety. Szorował muszlę, mocno zaciskając palce na rączce. Nagie, niczym nie osłonięte palce. Upuścił szczotkę, obrócił się, by zobaczyć, czy ktoś zauważył. Precyzyjny cios w podbródek powalił go na podłogę.

– Ty naprawdę masz mgłę we krwi, szmato – usłyszał. Wieczorem zrobili mu to w pięciu. I robili prawie każdej nocy aż do końca wyroku.

Skulony na pryczy błagał w myślach o nadejście mgły. Błagał by zajęła się nimi, by zabrała ich od niego, żeby go obroniła. Ale ona nigdy nie przyszła. Po którymś razie przestał mówić. Nie potrafił wykrztusić z siebie ani słowa. Umysł zapadł się, a on przestał odczuwać cokolwiek. Apatia chroniła resztki zdrowego rozsądku przed gwałtem. Wystarczyło zamknąć oczy, żeby być obojętnym na to, co z nim robią.

Odsiedział swoje i wyszedł na wolność, ale wiedział, że nigdy nie uwolni się od rozrzedzonej krwi. Z trudem od początku nauczył się mówić. Przez pozarządowy program pomocy byłym więźniom znalazł pracę w McDonald'sie. Oczywiście tylko nocne zmiany i tylko sprzątanie; żadnego kontaktu z klientami. Miał przecież mgłę we krwi, a to znaczyło, że był gorszy od gówniarzy wpieprzających hamburgery. Był gorszy nawet od mielonego mięsa, skoro zabronili mu je przyrządzać. Był nikim.

Monika odnalazła go pół roku po odsiadce. Ojciec wyrzucił ją z domu, kiedy się okazało, że jest w ciąży i nie zamierza usunąć dziecka. Urodziła; chłopczyk miał teraz siedem lat, a ona dostrzegała w nim ciemne oczy ojca. Mieszkali na przydworcowym osiedlu. Betonowe bloki przygnębiały, ale jej szczere łzy, kiedy błagała, żeby wybaczył, a przede wszystkim zlęknione, lecz ufne spojrzenie syna, przekonywały, że warto raz jeszcze zacząć wszystko od nowa.

Mocno pchnął drzwi i nagle spostrzegł, że jest w McDonald'sie. Znowu wszyscy na niego patrzyli. Wyjrzał przez okno. Przy krzewie na trawniku zakłębiła się mgła. Była brudnoszara, czyli głodna. Szła za nim, prześladowała go od tak dawna. Mocno trzasnął drzwiami. Chyba nie mogła ich sforsować, żeby wszystkich pozabijać.

Wnętrze wypełniał szum maszyn do robienia jedzenia. Pod sufitem wisiały plazmowe telewizory, w których wyginały się kobiety z muzycznego kanału. Bezdennego kanału. Przy wszystkich stołach siedziały zaaferowane dzieciaki, bo tylko dzieciaki potrafią tak ekscytować się kolacją w fast-foodzie. Kilkoro patrzyło na niego bezczelnie. Widział jak do obserwacji przyłączają się inni i nagle wiedział już, że to, co się stało, wypisane ma na twarzy. Oby tylko nie krwią, poprosił w myślach bliżej nieokreślonego boga.

Przed drzwiami na zaplecze zobaczył dwóch mężczyzn i kierowniczkę zmiany. Wysoki, przystojny, koło czterdziestki miał na sobie wygnieciony prochowiec i rozmawiał z kobietą. Drugi, młodszy w szarawej, płóciennej kurtce, badawczo przyglądał się sali. Naraz cała trójka spojrzała na niego. Zatrzymał się. Mężczyźni ruszyli w jego kierunku. Trwożliwie rozglądnął się dookoła, a to, co zobaczył, sprawiło że zaczął drżeć. Mgła otoczyła budynek. Napierała na wielkie okna restauracji brudnoszarą ścianą. Jakże naiwne wydało się mu teraz przypuszczenie, że nie może dostać się do środka.

- Jarosław Iskrzycki? – Spytał wysoki. Jego twarz wyrażała inteligencję i hardość. Drugi stanął po prawej, nieco z tyłu. Był niski i krępy. Dłonie trzymał przy biodrach; w gotowości.

– Zależy, kto pyta?

Facet sięgnął do kieszeni.

– Policja pyta, proszę pana. – Powiedział, otwierając dłoń, w której trzymał odznakę.

Iskrzycki chrząknął. Instynktownie zrobił pół kroku do tyłu. Niższy przysunął się bliżej. Gdzieś z tyłu dało się słyszeć ostrzegawcze chrupnięcie naprężonego materiału.

– O co chodzi? Spieszę się do pracy...

– Och spokojnie – z udawaną troską powiedział ten wyższy i mrugnął porozumiewawczo. – Praca poczeka. Chcemy zadać kilka pytań. – Zawiesił głos, czekając na reakcję. Tamten stał w bezruchu; na twarzy nie drgnął mu ani jeden mięsień. – Na komendzie, Iskrzycki. – Dokończył policjant powoli i z naciskiem.

Iskrzycki patrzył na niego, czując ogarniającą panikę. Oddech przyspieszył, ślina w ustach zgęstniała. Kątem oka spostrzegł, że wielka szyba po prawej wybrzusza się. Za hartowaną taflą mgła zaciskała morderczy chwyt. Coś chrupnęło znowu, tym razem głośniej, ale wydawało się, że tylko on to usłyszał. Spojrzał na policjanta, który osaczał go wzrokiem. To było twarde, rozkazujące spojrzenie, spojrzenie wyrażające życiowe doświadczenie. Spojrzenie, które nigdy przed niczym się nie cofało. W głowie Iskrzyckiego uformowała się dziwna myśl. Zaczęła palić go żywym ogniem.

– Idziemy Iskrzycki. – Oświadczył funkcjonariusz i popatrzył w kierunku drzwi. Ten drugi wsunął dłoń pod ramię zatrzymanego, mocno ścisnął biceps i chciał go odwrócić ku wyjściu, ale mu się nie udało.

– Ma pan piękne oczy. – Iskrzycki z rozmarzeniem wypowiedział tę gorącą myśl.

Hardy wzrok wrócił do niego; wbił się w twarz. W obliczu policjanta można było zobaczyć zaskoczenie spowodowane tym absurdalnym stwierdzeniem. Iskrzycki poczuł wilgoć, przenikającą do szpiku kości. Zaskoczenie zniknęło z twarzy policjanta, ale nie wróciła ona do poprzedniego wyrazu. Nic już nie wróciło do właściwych kształtów. Wnętrze zaczęło się rozmazywać, rozpływać, falować. Krawędzie stały się miękkie, jakby przedmioty zrobiono z topniejącego wosku; uginały się. Kolory zbladły i zaczęły oddzielać się od powierzchni, na które je nałożono. Pęczniały w powietrzu, wypychane czymś, co właśnie przesączało się do środka restauracji. Mgła! - krzyknął umysł Iskrzyckiego. Nie rozburzy ścian i nie wybije szyb. Po prostu wsączy się przez nie do środka!

Brudnoszary całun pochłonął już większość kolorów. Sączył się zewsząd i miękko opadał na posadzkę. Falował na wysokości kostek, łydek, kolan! Przejmujące zimno postawiło na sztorc włosy na nogach Iskrzyckiego, ciałem wstrząsnął dreszcz. Widział jak za plecami policjanta z mgły formuje się olbrzymia macka, coraz wyższa i wyższa. Wreszcie wychyliła się ponad głową funkcjonariusza, zakołysała niebezpiecznie i opadła na mężczyznę. Opary otoczyły go, sunąc w dół razem ze skórą. Przedziałek rozszerzał się dopóki nie pękł. Nad czołem pojawiało się kolejne rozdarcie. Skóra opadła, pofałdowana jak płótno. Starannie przystrzyżone włosy zsunęły się na uszy, brwi znalazły się pod oczami. Naga tkanka zalśniła osoczem, grubsze, niebieskawe żyły wciąż pulsowały. Iskrzycki poczuł w gardle kwaśny smak żołądkowych soków. Mężczyźnie przed nim zmarszczył się nos. Przez chwilę drżał groteskowo, aż wreszcie odłączył się od twarzy i osunął razem z policzkami. Smarki kapały z otworu po nosie. Żółtawe przy dziąsłach zęby trzonowe zamajaczyły w oparach. Górna warga dotknęła dolnej, naparła na nią i obie osunęły się na brodę. Zwisały z niej niczym mięsista smużka śliny, a potem upadły w opary, ściągając skórę twarzy do końca. Oskalpowana czaszka zakołysała się. Przez grzebień zębów wyziewy wdarły się do jamy ustnej; zaczęły ją wypełniać. Przez chwilę nic się nie działo, aż wreszcie Iskrzycki zobaczył, jak mgła wsącza się w język, który pęczniał z każdą sekundą. Zakrwawiona żuchwa opadła, język wysunął się niczym balon. Zadrżał. Napiął się jeszcze bardziej. Eksplodował. Na twarz Iskrzyckiego poleciały kropelki krwi i strzępy mięsa. Zgiął się w pół, bo strumień wymiocin już pędził przez jego przełyk. Zobaczył tylko te doświadczone oczy policjanta, które wciąż żyły, i chlusnął we mgłę. Opary rozstąpiły się przed treścią jego żołądka, wymioty plasnęły po podłogę. Widok był tak ohydny, że poderwał głowę do góry.

Mgła wypełniała restaurację. Podpływała tuż nad podłogą, podnosiła się i wysączała z ludzi krew. Cienkie, czerwone smużki rozchodziły się w wyziewach, barwiąc je szkarłatem. Iskrzycki poczuł w ustach miedziany smak. Wciągnął krew do płuc, a restauracja zawirowała pod jego stopami. Miał wrażenie, że nie może się poruszyć. Że jedyne, co teraz potrafi, to odwrócić wzrok. Resztkami sił zacisnął powieki.

Smak posoki rozochocił ją. Już nie otaczała ludzi. Teraz uderzała w przerażone ciała i odrywała strzępy mięsa. Tych, którzy poderwali się do ucieczki, dopadała bezlitośnie i wysysała do cna. Tych, którzy próbowali odgonić macki rękoma, chwytała za szyję i kostki nóg, unosiła do góry i wyginała, aż strzelały kręgosłupy, a kręgi rozrywały skórę i ubrania na plecach. Ludzie wyli, jak zwierzęta w rzeźni. Niektórzy łkali, inni w ostatnich chwilach modlili się z gorliwością, która przychodzi tylko w obliczu nieuchronnego końca. Większość jednak umierała z wrzaskiem, od którego pękały bębenki w uszach, i z ekskrementami spływającymi po nogach w ostatnim akcie buntu organizmu przeciwko śmierci. Iskrzycki chłonął to wszystko z zamkniętymi oczyma. Czuł zimno i wilgoć. Czuł strach i ból tych ludzi; miedziany smak krwi w oparach. I nie potrafił się poruszyć.

Gdy jęki konających zaczęły cichnąć, paraliż jakby zelżał. Iskrzycki niepewnie zakołysał się w biodrach. Gdzieś po prawej ktoś załkał. Łkanie ucichło w połowie, coś chrupnęło jak rozłamywane udko kurczaka i zapanowała ogłuszająca cisza. Policzył w myślach do dziesięciu, a gdy nic nie usłyszał, policzył od nowa do dwudziestu. Potem otworzył oczy.

Po mgle nie było śladu, za to restauracja spływała krwią. Posoka kapała ze stolików, siedzeń i sufitu. Połyskliwe, szkarłatne krople spadały niczym makabryczny deszcz na porozrzucane zwłoki. Ciała były zmasakrowane, powykręcane, niektóre rozczłonkowane. Przy ladzie zauważył oderwaną głowę. Warga zadrżała i odsłoniła złoty ząb. Światło jarzeniówek odbiło się od niego, błysnęło. Nagły skurcz przebiegł przez twarz, głowa przewróciła się na bok i potoczyła pod stół, żeby tam znieruchomieć na dobre.

Iskrzycki poczuł torsje, na moment zabrakło mu tchu, przerażenie zdusiło serce. Ale nie było to przerażenie wywołane obrazem rzezi. Wytężył słuch, a kiedy nie usłyszał nic poza odgłosami kapania i tchnieniem podobnym do syku gazu z otwieranej puszki, powoli ruszył do drzwi, wciąż nasłuchując. Byłby tam dotarł, otworzył je i uciekł, znowu uciekł w noc, ale tym razem się nie udało; syrena zawyła w ciemnościach. Przybliżała się z każdą sekundą i nie była osamotniona.

Iskrzycki cofnął się, rozejrzał przerażony. Nie było czym ani jak zaryglować drzwi. Zresztą jaki sens ma barykadowanie się pośród sterty trupów? – spytał umysł. Syreny zbliżały się, a każdy ich jęk w myślach mężczyzny układał się w słowo: koniec. Popatrzył dookoła raz jeszcze; wzrok miał jak zwierze w klatce. Była pod sufitem. Wisiała tam niby brudnoszare gniazdo os. Zbliżył się.

– Zabierz mnie. – Poprosił, a kiedy nie wywołało to żadnej reakcji, upadł na kolana pod oparami, złożył dłonie jak do modlitwy, i zaczął łkać: – Zabierz mnie, błagam cię, weź mnie ze sobą. Nie zostawiaj mnie tutaj. Nie pozwól im mnie złapać. Weź mnie, błagam cię.

Mgła pozostawała niewzruszona. Iskrzycki rozpłakał się, a gdy pierwsze łzy zamgliły pole widzenia, nagle już wiedział, co powinien zrobić. Wstał energicznie. Sądząc po dźwiękach z zewnątrz, radiowozy będą lada moment. Rozejrzał się, przewrócił kilka ciał w chaotycznych poszukiwaniach. Wypróbował na nadgarstku sprzączkę od paska, ale była zbyt tępa. Wreszcie znalazł coś, co idealnie będzie się nadawać. W oderwanej dłoni pod ścianą błyszczało kanciaste ostrze krótkiego, surwiwalowego noża. Wyszarpał je, wrócił pod mgłę i zadarł głowę do góry, przykładając stal to skóry. Pod kątem – szepnął mu umysł, a on posłusznie przekrzywił nóż.

Wstrzymał oddech.

Na ulicy z piskiem opon zatrzymał się radiowóz.

– Weź mnie! – Krzyknął i rozpruł sobie żyły. Krew trysnęła. Uniósł dłoń do góry, skierował strumień we mgłę. Macka wysunęła się; przyssała łapczywie.

Drzwi już się otwierały, kątem oka widział jak policjanci zatrzymują się gwałtownie, zszokowani obrazem hekatomby.

Zaczęło przeraźliwie piec. Poczuł jak zimna mgła wpycha się do jego żył. Wcale nie była delikatna. Była twarda i ostra. Rozpruwała mięśnie, wsuwając się głębiej. Kolana zadrżały, upadł ze smugą oparów unoszącą się z dłoni. Czuł je w łokciu i wyżej. Czuł jak rozrywają ramię, bark, jak ślizgają się po obojczyku. Rozdzieliły się; jedna smuga palącego bólu wystrzeliła w kierunku serca, druga pomknęła do góry, prosto w mózg. Jęknął. Oczy mu zeszkliło. Poczuł że jego organizm rozpoczął przyspieszone wydalanie i przez sekundę było mu wstyd, ale to już przecież nie miało znaczenia. Umierał, mgła zabierała go do siebie. Zaraz wypełni jego mózg, usunie strach i wstyd. Zabierze go w ciemność, utuli do wiecznego snu. Przyniesie ukojenie. Czuł ją już w umyśle, widział jak wszystko robi się rozkosznie szare, obojętne. Lecz nagle opary zakłębiły się, zawirowały, a szarość ustąpiła miejsca wnętrzu szafy, z którego patrzył na pokój.

Ojciec katował matkę żelazkiem. Krzyczał, krople śliny tryskały z jego ust. Kobieta błagała o litość i wyła po każdym razie. Wreszcie opadła bezwładnie na łóżko. Była naga. Ojciec też. Zanim zaczął ją tłuc, Jarek widział, jak robili TO. Miał dopiero siedem lat i nie bardzo wiedział, co dokładnie robili, ale rozum podpowiadał mu, że nie powinien był ich podglądać. Co jednak mógł począć, gdy właśnie bawił się w szafie, kiedy ojciec wrócił do domu i rzucił się na matkę? Na początku przymknął drzwi i nasłuchiwał; odgłosy pocałunków i podniecenie w głosie pary na zewnątrz. Słyszał już kiedyś podobne dźwięki, ale wtedy ojciec był w pracy, a jakiś obcy mężczyzna zamknął się w pokoju z matką, żeby jak powiedziała, mogli w spokoju wypić kawę. Wtedy tylko podsłuchiwał pod drzwiami, teraz ciekawość wygrała. Z rumieńcami na twarzy oglądał stosunek. Mocny i szybki, coraz bardziej dziki. Matka powiedziała nagle coś, czego nie dosłyszał. Ojciec zamarł za nią. Nagle rzucił się po żelazko i zaczął uderzać. Teraz spojrzał prosto na szafę. Zbliżył się, w dłoni trzymał okrwawiony przedmiot, nagi brzuch znaczyły krople krwi. Jarek skulił się ze strachu. Drzwi szafy otworzyły się.

– Co ty tu robisz? – powiedział ostro ojciec.

Jarek nie odpowiedział. Zaczął płakać.

– Już dobrze – głos zmiękł. Mężczyzna uklęknął przed dzieckiem. Objął je. – Już dobrze, nie przejmuj się. To była zła kobieta, skrzywdziła tatusia. Powiedz, widziałeś jak robiła TO z innymi panami?

Jarek łkał. Ojciec otarł mu nos zakrwawioną dłonią.

– Widziałeś? – powtórzył z naciskiem.

– Tak – wydusiło dziecko i na nowo się rozpłakało.

– Na oczach dziecka, stara kurwa! – ryknął mężczyzna, a gdy poczuł, jak syn drży spazmatycznie w jego ramionach i zanosi się płaczem, powiedział ciepło: – Już dobrze synku, wszystko będzie dobrze. Już nigdy nie będziesz patrzył, co mamusia wyrabia za plecami tatusia. – W głosie ojca zabrzmiała teraz dziwna nuta. Dopiero wiele lat później Jarek miał przekonać się, że tak właśnie brzmi triumf. – Tatuś ją załatwił, widziałeś to prawda?

– Tak.

– Niepotrzebnie synku. Trzeba było zamknąć oczy. Na przyszłość zamykaj, dobrze?

– Dobrze tatusiu.

– Powiemy że mamusia spadła ze schodów, że to widziałeś, rozumiemy się?

– Powiem że zamknąłem oczy, gdy się potknęła.

Mężczyzna uśmiechnął się czule. I triumfatorsko.

– Bardzo dobrze, mój synku.

Ojciec uniósł go w ramionach i nagle pokój rozmazał się w szarości, z której wyłoniły się mokre od potu plecy Moniki. Czuł jak rozpiera go podniecenie. Ścisnął jej biodra rękami, pchnął dziko. Jęknęła, wbiła twarz w poduszkę. Pożądanie odurzało go, rozrywało na strzępy.

– Mocniej! – krzyknęła Monika.

Pchnął mocniej. I jeszcze raz. Zawyła.

– Oo! Taaak! – zatańczyła biodrami pod nim. – Taaak Michał!

Znieruchomiał. Ona również. Przez kilka sekund nic się nie działo. Wreszcie odwróciła się, czerwona ze wstydu.

– Przepraszam – wyjąkała i umilkła. Uciekała spojrzeniem przed jego wzrokiem. – Boże, Jarek, myśmy tylko raz. Tylko jeden, przysięgam. – Ukryła twarz w dłoniach i zaszlochała.

Rozejrzał się w poszukiwaniu żelazka, ale nie znalazł go. Rzucił się na nią z pięściami. Przygniótł ją swoim ciałem.

– Co... – jęknęła, przerażona, lecz nagle jej strach znikł. – Dobrze. – Syknęła. – Ukaż mnie, ukaż za tamto. Jestem kurwą, twoją słodką kurewką. Jarek, to cię podnieca! – Czule dotknęła naprężonego członka. – Ostro! – Rozkazała, przewracając się na brzuch i wypinając w jego stronę pośladki.

I było ostro. O wiele za ostro. Dusił, gryzł i drapał. A gdy przestało się jej to podobać, uderzał pięściami, póki nie przestała walczyć. Poczuł nadchodzący orgazm, wygiął ciało w łuk, a szarość eksplodowała przed oczyma. Wilgoć zdusiła orgazm, ogarnęła ciało. Na policzku poczuł chłód. Zimny metal naciskał. Dwie pary silnych dłoni dociskały go do pryczy. Inne dłonie mocno trzymały jego biodra. Rozdzierający ból pomiędzy pośladkami. NIE! – krzyczy umysł; broni się, bo ciało nie potrafi. – NIE!!

Znowu szarość, znowu obojętność. Nie ma bólu, nie ma strachu. Nie ma nic.

I nagle stoi przed Moniką. Dzisiejsze popołudnie. Monika płacze.

– Mój?! – krzyczy on.

– Jarek... – szloch.

– Mój, czy nie, kurwo?!

Przez łzy:

– Nie twój, ale...

Nie kończy. Jego pięść opada na jej twarz. Kolano uderza w podbrzusze. Teraz naprawdę ją każe. Katuje i wcale nie potrzebne mu do tego żelazko. Wystarczą dłonie. Głową o ścianę! I jeszcze raz. Potem dusi, aż oczy Moniki wywracają się białkami na wierzch. Ciepła krew z roztrzaskanego nosa spływa mu do rękawów bluzy. Zaciska pięść. Tłucze martwą czaszkę. Krople bryzgają na jego policzki. Upuszcza zwłoki, obraca się. W drzwiach stoi przerażone dziecko, nie-jego syn. Jeszcze nie rozumie, ale jego twarz zaczyna wydłużać się; oczy wytrzeszczają, dłonie dotykają policzków, a usta otwierają. Wygląda jak postać z „Krzyku” Muncha; jest pewne że zaraz wrzaśnie. Podbiega do niego, tuli w ramionach, lecz chłopczyk broni się. Krzyczy i uderza go małymi piąstkami. Co ma mu powiedzieć? Żeby następnym razem nie patrzył, odwrócił wzrok?! Dziecko wyrywa się, ucieka do drzwi. Nim wybiega z mieszkania, rzuca mu przerażone spojrzenie. Jego oczy, tak niewinne, skazane już na szaleństwo tym, co widziały.

Mgła.

Błyskający radiowóz, rozjechany chłopak. Takie piękne oczy. Nowe oczy dla nie-jego syna; nieskalane obrazem krwawego koszmaru. Rozgląda się. Wszyscy patrzą, jak policjant szarpie się z kierowcą kombi. Schyla się. Wyrywa gałki i chowa do kieszeni.

Znowu szarość. Szarość tak nieprzenikniona, że czuł jak rozpływa się w niej, przestaje istnieć wreszcie spokojny, wreszcie ukojony. Wiedział już dobrze, że nigdy nie było żadnej mgły – była tylko jego obojętność, jego odwracanie spojrzenia od tego, co naprawdę się działo. Od tego, co naprawdę robił – on robił, własnymi rękoma. To nie mgła zdarła skórę z twarzy tamtego funkcjonariusza (jeszcze piękniejsze oczy, oczy doświadczone; lepsze), nie ona rozerwała język. Jego paznokcie to zrobiły. Nie mgła urządziła tę hekatombę. To on. On! Zawsze to był tylko on! I zawsze ze wzrokiem skierowanym w drugą stronę, jak poradził ojciec. Lecz skoro nigdy nie było mgły, szeptał jego umysł, nie wyssała też twojej krwi. Podciąłeś sobie żyły, ale ona nie zabrała cię. Nagle w jego głowie wybuchł granat paniki. Mocne ręce wsunęły się pod jego ramiona, dźwignęły go i położyły na czymś twardym. Poczuł ukłucie w łokciu, ktoś obwiązywał jego nadgarstek. Otworzył oczy i zobaczył nad sobą sanitariusza i starszego, siwego policjanta.

– I jak? – spytał policjant.

– Powinno być dobrze – odpowiedział sanitariusz, nie przerywając bandażowania.

– I dobrze skurwielowi. – Funkcjonariusz splunął blisko głowy Iskrzyckiego. – Niech go, kurwa, skażą na dożywocie.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania