Miłość rozlana na desce rozdzielczej

Pasmo zieleni za oknem powoli wydobywa mnie z transu. Pocierając oczy rozbudzam ogniki skryte głęboko w białkach.

Krew spływa z deski rozdzielczej, rozlewa się na symbolu trzeciego biegu. Ja jednak wrzuciłem na luz, wrzuciłem na luz i zaciągnąłem ręczny. Największe bezpieczeństwo.

Sięgam do kieszeni w poszukiwaniu fajek. Nie, aby się uspokoić, stwierdzam po prostu, że papieros świetnie skomponuje się z scenerią. Oczywiście, zapominam, że parę lat temu rzuciłem. Nie przejmując się zbytnio wydobywam z kieszeni niewidzialną paczkę, otwieram niewidzialne wieczko i wkładam do ust niewidzialny filtr. Zapalniczka samochodowa ustąpiła miejsca GPSowi, toteż niewidzialny płomień rozświetla ciemność.

Zaciągam się nieistniejącą nikotyną i substancjami smolistymi. Leniwie kładę się na fotelu. Sama świadomość tragedii sytuacyjnej nie porusza mnie ani trochę. Rozmyślam o jutrzejszym meczu, wieczornej kolacji, spotkaniu w niedzielę. O wszystkim, tylko nie tym, co istotne.

Napisałem kiedyś, że jest czerwono czerwona. Wtedy było to romantyczne, dziś budzi chory śmiech. Śmieje się więc, bo trzeba się śmiać. To nic, że wywołuje zmarszczki, życie bez śmiechu to życie upośledzone. Kto się nie śmieje, ten trąba!

Opuszczam szybę, bo niewidzialny dym zaczyna dusić. Zaciągam się chłodnym powietrzem wieczoru. Myślę sobie, że życie jest piękne, i do tej myśli szczerzę zęby. Teraz, gdy pokonałem przeciwności, wygrałem z problemami…

Sięgam dłonią na tylne siedzenie i podnoszę brudną ścierkę. Dokładnie wycieram, a raczej rozmazuję krew na desce rozdzielczej. Zadowolony z niekapiącego efektu zapinam pasy.

Tylko swoje.

Wrzucam jedynkę, puszczam ręczny i gwałtownie wciskam pedał gazu. Słyszę głośny stukot, ale ignoruję ten dźwięk.

Teraz liczy się tylko droga.

 

Lukrowana rzeczywistość przestała mnie interesować dawno temu. Wyzbyłem się uwielbienia przesadnego komplementu, porzuciłem ramy optymizmu. Zostałem szczęśliwym realistą, i z tym mi dobrze. Jednak pewne wydarzenia wystawiły, zdawać by się mogło, idealne poglądy na próbę. Z której wyszedłem obronną ręką.

 

Miłość zginęła śmiercią naturalną. Wydaje mi się, że włożyłem te słowa w usta jednej z moich postaci, a teraz, mknąc drogą, z zimnym łokciem wystawionym za okno i tlącym się papierosem w kąciku ust uświadamiam sobie, że zdanie to nabrało sensu osobistego. Co prawda śmierć osobnika kochanego nie nastąpiła naturalnie, ale przecież ból ciała nie dotyka duszy. Więc miłość umarła zupełnie inaczej.

Wyrzucam peta przez okno, dociskam pedał gazu. Wiatr rozwiewa mi włosy, donośnie śwista w uszach. I wtedy kątem oka dostrzegam krew, która pod wpływem pędu powietrza spływa na tapicerkę.

A na to, kurwa, pozwolić nie mogę.

 

Odcinając się od słodyczy nieszczerego komplementu odciąłem się również od czegoś innego – czarno-białego postrzegania rzeczywistości. Porzuciłem ludzi niebędących w stanie zobaczyć szarości. Począłem otaczać się ludźmi z dobrym wzrokiem i omijać ślepców. Zerojedynkowość poglądów odpychała mnie natychmiastowo, i pomimo tego, że nie zwykłem szufladkować ludzi, wrzucałem ich do worka przeznaczonego na wszelką bezużyteczność.

Czy ma to jakiś związek z historią, którą opowiadam? Nie. Ale chcę, żebyście mnie poznali.

 

Staję przed samochodem by przyjrzeć się efektom mojej pracy. W słabym świetle palącej się kontrolki wszystko wygląda… zadowalająco. Nie dopatrzywszy się żadnych wyrazistych plam (oraz po jako takim zabezpieczeniu przed kolejnym zabrudzeniem) zatrzaskuję drzwi i wsiadam od strony kierowcy.

Rzucam okiem na fotel pasażera. Chcę dotknąć nagiego uda, ale coś mnie powstrzymuje.

- To jak, maleńka? Ruszamy dalej? Droga pusta, możemy nieźle zaszaleć.

Wrzucam jedynkę i wyrywam samochodem do przodu.

 

Myślisz, że mógłbyś mnie polubić? Mylisz się. Prawda, potrafię być uprzejmy, powiedziałbym nawet – rozkosznie sympatyczny. Ale tylko wtedy, gdy widzę w tym interes. W przeciwnym razie jestem największym skurwysynem, jakiego możesz sobie wyobrazić. Nie omieszkam się w odpowiednim momencie wyjawić jednego z twoich sekretów, nie będę miał również zahamowań przed zrównaniem cię z ziemią.

Ale mimo tego, jak już wspomniałem, jestem sympatyczny. Dla tych, co zasługują, lub tych, którzy mają czym zapłacić.

 

- No phone, no pool, no pets. I ain't got no cigarettes…

Ah, uwielbiam tą muzykę. Płynie w moich żyłach…

- ... king of the road!

Jakby dla potwierdzenia słów gwałtownie skręcam kierownicą w lewo. A później w prawo. I ponownie. Lawirując przez pustą szosę rzeczywiście czuję się królem drogi.

Miłością rozlaną na desce rozdzielczej uciekłem przed szaleństwem, ustrzegłem się obłędu. Co prawda cena była ogromna – zapłaciłem wszystkim, co kochałem i co było dla mnie ważne – ale była to gra warta świeczki.

Sądzę, że śmierć jest jak miłość. Słodka i miła dla serca, a jednak z nieśmiałością i strachem w tle. Lecz czas pomniejsza przywary uczucia, i w końcu pozostaje tylko słodycz umierania.

Wybuch pewności siebie popycha mnie do kolejnych szalonych czynów. Niebezpiecznie przyśpieszam i w mgnieniu oka pokonuję skrzyżowanie, wywołując tym samym głośne niezadowolenie kierowcy ciężarówki, zapewne grubego palacza w przepoconej koszulce.

 

Kiedyś byłem nieśmiałym, zakompleksionym chłopcem. Wszystko, co było związane ze mną uważałem za beznadziejne – wygląd, charakter, wyobraźnię. W wyniku pewnych procesów zapoczątkowanych przez osoby trzecie moja samoocena nieznacznie się podniosła. Nie był to jednak efekt permanentny, zaraz po zerwaniu kontaktu (częstokroć drastycznym) ocena mej osoby spadała znacznie niżej od pierwotnego poziomu.

Aż w końcu sam zawalczyłem o siebie. Wyrwałem się ocenie innych i sam spojrzałem krytycznym wzrokiem. Zobaczyłem słabą jednostkę, jednostkę, którą trzeba zabić. Dźgnąłem się w sam środek duszy. Umarłem, by żyć.

Zniszczyłem w sobie wszystkie złe cechy i spotęgowałem te dobre. Ludzie to zauważyli. Przylgnęli do mnie, a ja wielkopańsko im na to pozwoliłem. Traktowałem ich z pogardą – bo jakże inaczej traktować podlejszy gatunek?

Później pojawiła się ona.

 

Miłość rozlana na desce rozdzielczej to pierwszy powiew wiosennego powietrza. To słodka zapowiedź początku piękna, prolog do życia.

Dojeżdżając do celu opieram drżące dłonie

Strach czy podniecenie podniecenie czy strach

Na kierownicy. Gładko sunę po obręczy. Uśmiech zakwita i rozkwita. Proces pogłębiania zmarszczek kącikowoustnych.

A ona blond kosmykiem porwała me serce.

Drobną wilgocią wargi zawładnęła umysłem.

Paznokciem wbijającym się w skórę pleców pociągnęła mnie w jej otchłań.

Budzę się z letargu. Próbuję wyzbyć się myśli, jednak one

Ona ona ona ona onaonaONAONA

Nie chcą umknąć. Uderzam twarzą w kierownicę. Słyszę chrzęst, z nosa płynie krew. Myśl urywa się nagle i ucieka.

 

Pojawiła się w najmniej spodziewanym momencie, kiedy opowiadałem jakąś anegdotkę ze swojego życia. Pojawiła się cicho i równie cicho, skromnie słuchała, jednak mój wzrok od razu ją odnalazł. Częściowo zasłonięta przez pryszczatego chłopaka opalizowała pięknem nieskończonym. Nie widząc jej sylwetki, opierając się jedynie na złotym loku i połowie grzecznie uśmiechniętych warg zakochałem się.

Właśnie wtedy została miłością mego życia.

- Nieźle opowiadasz . – powiedziała, gdy roześmiany tłumek rozszedł się na wszystkie strony.

- Dzięki. Ty nieźle wyglądasz… dałabyś się zaprosić na kawę?

Prychnęła wtedy, odchodząc.

 

Dłonią ścieram na wpół zakrzepłą krew. Otwieram drzwi, wychodzę. Osłabiony organizm przegrywa walkę z grawitacją. Ląduję na twarzy, boleśnie otwierając niedawno zasklepioną ranę.

Budzi mnie bzyczenie much. Unoszę zakrwawioną głowę i przymrużonymi od słońca oczyma rozglądam się wokół. Świadomość celu i prekursora mych działań dociera do mnie stopniowo. Proces ten skutecznie utrudnia miarowe łupanie w mojej głowie oraz bzyczenie tuż obok niej.

Muchy nie przylgnęły jednak do mnie. Kilka zaplątało się w zapachowe sidła krwi, lecz to nie jest ich cel. Podnoszę się, zbyt gwałtownie, bo po chwili upadam. Kilka głębszych oddechów i ponawiam próbę. Tym razem udaje się oprzeć dłonie na dachu pontiaca. Zaglądam do środka i od razu wycofuję głowę.

Wymiotuję. Po przetarciu ust wciągam i zatrzymuję powietrze, przekręcam kluczyk w stacyjce i włączam klimatyzację na najwyższy poziom. Wychodzę z kabiny, głęboko oddycham.

Po kilkunastu minutach decyduję się na otwarcie drzwi od strony pasażera.

- No chodź, kochanie, skarbie mój najdroższy. Idziemy na wycieczkę – mówię, odganiając muchy.

 

Zdobywałem ją naprawdę długo. Nie działały słowa, prośby, groźby. Potajemnie wysyłane listy, przynoszone kwiaty. Każde odrzucenie przyciągało mnie do niej jeszcze mocniej. W końcu doprowadziła do tego, że żyłem, oddychałem tylko nią.

Właśnie wtedy zgodziła się ze mną spotkać.

Było to spotkanie zbyt krótkie, zbyt ugrzecznione… zbyt nijakie. Ale dało nadzieję na kolejne. I później na jeszcze jedno.

Wiem, że już wtedy mnie kochała. Ale chciała trzymać mnie w niepewności, niczego nie dawać, obserwować moje starania… a ja, pragnący jej ze wszystkich sił byłem niezwykle łatwym celem.

Nie wykorzystywała mnie, nie kazała kupować sobie prezentów, zabierać do drogich restauracji. Kochała, więc nie chciała poświęceń.

Chciała po prostu upewnić się, że kocham ją i tylko ją.

 

Dotarłem do celu. Polana skąpana w blasku słonecznego poranka, rozgrana konikami polnymi i upiększona motylami. Idę, długa trawa kiedy niekiedy upstrzona kwiatami rozstępuje się przede mną, zapach śmierci wypełnia nozdrza.

Przecinam polanę w kierunku cienia. Tam, pomiędzy dwoma drzewami czeka na mnie wykopany dół. Tam w gorącu popołudnia pierwszy raz poczułem pod palcami jej podniecenie, a było gorętsze od dnia. Tam cała moja miłość spłynęła do dłoni i nią się wyraziła.

Upadam na kolana, składam ciało do grobu. Odmawiam krótką, ateistyczną modlitwę. Nie do Boga. Modlę się do jedynego, w co wierzę - nieskończoności miłości. Błagam, by mogła zostać nią otulona na zawsze.

Nie wziąłem łopaty, wmawiając sobie, że to będzie moje rozgrzeszenie.

Kończę z zabrudzonymi po łokcie rękoma.

 

Płyniesz przez czas razem ze mną

Płynę po szosie z pustką w sercu

Pływamy w przestrzeni latającej nie widzisz jakie to piękne

Ręka bezmyślnie wrzuca piątkę

Ja jestem twoja ty jesteś mój

Wiatr, jedyny przyjaciel wpada przez okno i wypada drugim

W tobie odrodziła się moja miłość

Bezcelowa jazda pulsacyjnie próbuje nadać sobie cel

Popatrz, moja dłoń pasuje idealnie do twojej

„Zgiń, po co żyć” natrętnie przekonuje

Sens znalazł się dopiero przy tobie

„Ona to nie ona, już jej nie ma”

Tylko śmierć mi cię zabierze

„Sam wybrałeś tą drogę” tak, tylko czy miałem wybór?

Śpiewanie kołysanek naszym dzieciom i wieczory w naszym łóżku

Pole widzenia się zawęża, prędkość nie odbiera jednak myślom wigoru

Ślub odbył się w momencie, kiedy po raz pierwszy cię zobaczyłam

Nie było wyboru, musiała odejść żeby

Zabijanie mnie sprawiło ci przyjemność

Uratować mnie przed śmiercią i szaleństwem

Widziałam to w twoich oczach

Jako ukochana była gotowa na poświęcenia

Ty nie uciekłeś szaleństwu, ty wszedłeś w nie jeszcze głębiej

A ja musiałem, musiałem uciec!

Chodź do mnie, chodź

Obraz zawęził się do małego kwadratu, mimo to widzę materializujący się mur.

Znów będziesz mój

On wyrwie ze mnie pustkę.

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Shina-san 09.05.2016
    Wow...Nie wiem jak to opisać, 5
  • Lotta 09.05.2016
    Cudny portret psychologiczny zbrodniarza. 5
  • Łowczyni 09.05.2016
    Brak mi słów. To jest wspaniałe! :) 5
  • KarolaKorman 09.05.2016
    świetny tekst, zostawiam zasłużone 5 :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania