Mrugam - Light
Zima stulecia skuła świat, skruszyła się Ziemia, zapadła okrągła, błękitna planeta. W tobie i we mnie.
Spoglądam na oszronione krokwie dachu i odchodzę w stronę centrum, które teraz głucho piszczy spod warstwy śniegu. Nurkuję w pierwszym napotkanym śmietniku, ale są tam tylko puste opakowania po płatkach kukurydzianych i foliowe woreczki pełne wydłubanej z cebularza zziębnietej cebuli. Robi się chłodniej, choć może to tylko złudzenie – przecież temperatura już od dawna nie siegnęła powyżej zera.
Mijam kamienice, stare, pordzewiałe mury zaciągają z żydowska. Mają gęste baczki, a na głowach jarmułki, szepczą coś sobie do koszernych uszu, a ja omijam ich rewiry, bo nawet teraz boję się, że wyjdą z nich tamci ludzie. Dlaczego napawa mnie taki strach przed Żydami?
Nauczyłem się rozmawiać z czym się da. Wchodzę więc do baru i zdobywam nowych przyjaciół. Zamawiam herbatę, wyimaginowaną ciepłą ciecz z plastrem cytryny i brązowym cukrem. Ktoś dosiada się do stolika. To jakiś pijany grubas ledwo mieszczący się na kikutach krzesła. Opowiada, że jest świniarzem już od pięciu lat, czyli od czasu kiedy skończył zawodówkę. Miał fach w ręku, ale słabą kondycję, więc nigdzie go nie chciano. Codziennie o czwartej rano wyjeżdża za miasto do swojej zielonej zagrody i pilnuje trzody. Świń jest kilkadziesiąt, może więcej, nowe transporty z młodymi przyjeżdżają cyklicznie co pół roku. Biała ciężarówka na ciężkich kołach zabiera zaś stare, napasione i idealne pod wyżynkę. Świniarz ma na imię Jasiek, mówi, że nawet imię nadano mu śmieszne, jak dla głupca. Zaczyna płakać, wylewajac wszystkie żale i obwiniając się za śmierć zwierząt. Podobno z niektórymi był zaprzyjaźniony.
Za sprawą gwałtownego ruchu upada filiżanka z herbatą, a zaraz po niej w drobny pył rozsypuje się lichy kufel. Klepię mężczyznę po plecach, ale odpowiada mi tylko pukanie w drewno, donośne i natarczywe, tak jakby ktoś walił do drzwi bardzo daleko i dawno temu.
Siadam przy barze i oblepiam głodnym, pieskim spojrzeniem rząd butelek. Paskudne łapska z kreconymi włosami na grzbietach palców i żółtymi obwódkami na paznokciach polerują szkło. Pochłonięty pracą, gibki, kędzierzawy chłoptaś, zdaje się nie zauważać mojego zaciekawionego wzroku. Mrugam. Znów jestem sam, a pomieszczenie trawi chłód.
Opuszczam lokal i idę wzdłuż ciemnych alejek. Ciągnie mnie w stronę starego teatru. Nigdy tam nie chodziłem, ale teraz niemal słyszę jak maestro orkiestry nawołuje do wejścia. Miejsce odznacza się bylejakością, jednak wnętrze jest całkiem przyjemne, choć wygląda na podrzędne kino, a gdzieś po podłodze walają się resztki jedzenia i kilka zapałek. Tłumię w sobie chęć sięgnięcia po nie i włożenia do ust. Siadam za balustradą i mrugam. Zalani ostrym, sztucznym światłem pojawiają się aktorzy, muzycy. Wyginają ciała groteskowo, jakby mieli przetrącone kręgosłupy, a ja kątem oka zauważam, że faktycznie wiekszość to kaleki. Czuję jak wzbiera we mnie mieszanina obrzydzenia i żalu. Wyobraźnia podsuwa coraz bardziej kuriozalne obrazy.
Przerażony postanawiam wrócić i pobiec tam gdzie najlepiej - do domu, do łóżka. Wielka jak dotąd odwaga gdzieś ucieka. Naokoło pojawiają się rozmyte sylwetki, które w obcym języku rozmawiają, targują się i przekrzykują. W oddali macha do mnie Praga.
Znów patrzę na krokwie, odtwarzając w głowie obraz sprzed zmarzliny. Chowam się w miejscu, gdzie bytują potwory, pod zgliszczami materaca. Czekam na nią, aż zjawi się w którymś domu.
Gdyby zima zapukała do któryś drzwi, gdyby zima gdzieś przemówiła – muszę tam być, odnaleźć ją. Bo jeśli zdradzi swój sekret – usłyszę głos wiatru, złapię ją i zawlokę za włosy wprost pod ziemię. Tam, skąd nigdy już nie wyjdzie.
Komentarze (12)
Tu stawiam na Arysto.
Pozdrawiam
Super, Light. Ustrzeliłam Cię w obu :)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania