Multi-kulti

Mieszkam sobie z Sofjencją na obrzeżach miasteczka. Do czynienia mam z niemieckimi sąsiadami. Zdarzy się jakiś obcokrajowiec na horyzoncie. Życie jednak płynie tu monotonnie, spokojnie, niemal w całkowitej izolacji. Ludzi, których spotykam na mojej drodze, znam doskonale. Oni znają mnie. Odnosimy się do siebie grzecznie lub mniej grzecznie. W zależności od charakteru, naszego pierwszego spotkania i tego, co o sobie myślimy. Niektórych spotykam chętnie. O innych myślę: "czy musiałam akurat na nią/ na niego trafić ". Czuję się jednak bezpiecznie. Normalnie. Takie Niemcy znam i do takich przywykłam. Bulwersuję się, gdy ktoś mówi o Turkach, czy uchodźcach, jakby byli ludźmi drugiej kategorii. Również nie jestem u siebie. Uważam, że to bardzo niesprawiedliwe i rasistowskie oceniać ludzi przez pryzmat tego, jaki mają kolor skóry, czy skąd pochodzą.

Żyję w sumie w Niemczech już ponad 20 lat. Wydawało mi się, że jestem taka światowa. Taka miastowa. Tymczasem, gdy zrobiłam sobie wycieczkę do Duseldorfu, na dworcu najchętniej założyłabym czapkę niewidkę. Wychodząc z dworca z przerażeniem patrzyłam na grupki ludzi, różnych narodowości. Każda nacja stała w swojej grupce. Ludzie byli głośni, zachowywali się, jakby cały świat należał tylko do nich. Stałam tak chwilkę zastanawiając się, co dalej robić. Szczerze trochę się zlękłam. Obserwowałam, co dzieje się wokół mnie. Jadłam bułkę z Fleischkäse i rozważałam, co dalej. Jakiś gość przeszedł obok mnie w pośpiechu. Zdążył jeszcze do mnie krzyknąć, żebym tyle nie jadła. Przełknęłam kęs, który miałam w buzi. Zanim zdążyłam przeanalizować, co to były za słowa i że były rzucone w moim kierunku, mężczyzna zniknął w tłumie. Pomyślałam " świetnie się zaczyna mój wolny dzień ”. Zebrałam całą odwagę w sobie, przycisnęłam torebkę do ciała i ruszyłam w miasto. Im głębiej byłam w mieście, tym bardziej przywykłam do tych tłumów ludzi. Po jakimś czasie przestałam na nich zważać. Czułam się, jakby świat należał do mnie. Nikt mnie nie obchodził. Nie zwracałam na nikogo uwagi. Nikim się nie przejmowałam. Porobiłam zdjęcia. Odwiedziłam znane mi miejsca ( kiedyś spędziłam w Dusseldorfie trzy miesiące ). Byłam trochę rozczarowana miastem. Atmosferą. Nie takim je zapamiętałam. Natomiast dostrzegłam piękno miasta pod kontem architektury. Do domu wracałam zmarznięta, ale i zadowolona. Stwierdziłam, że fajnie było się wyrwać z mojego małego miasteczka. Śmiałam się pod nosem, że na początku tak się przestraszyłam.

 

Dwa tygodnie później ruszyłam do Krefeld. Z bólem serca muszę przyznać, że bez względu na to, czy mój lęk jest uzasadniony, czy nie, już w pociągu miałam dość podróży. Pociąg był niemal pusty. Usiadłam z przodu. Po chwili stwierdziłam, że super wyglądałoby zdjęcie pustego pociągu. Ruszyłam na jego tyły. Pech chciał, że na samym końcu siedział murzynek. Jak na murzyna przystało ożywił się widząc grubą babę. Wystawił swoje duże, białe, murzyńskie zęby i powiedział: " hallo ”. Zachowałam spokój. W duchu powtarzałam sobie, że to niewinne "cześć". Miałam jednak do czynienia z ludźmi czarnoskórymi i przeczucie niestety mnie nie myliło. Murzynek zaczął zaloty. Początkowo grzecznie odpowiadałam. Gdy zapytał, czy napiję się z nim kawy, odmówiłam. Zrobiła się nieprzyjemna atmosfera. Na szczęście do Krefeld jadę jedynie jakieś 10 minut. Gdy usłyszałam, że zbliżamy się do celu, szybko wstałam i ruszyłam w kierunku drzwi. Murzynek wstał i poszedł za mną. Niby normalne. Była to stacja końcowa i też musiał wyjść. Czułam lęk i zastanawiałam się, czy nie mógł podejść do innych drzwi. Miałam go na ogonie do samego wyjścia przed dworcem. Tam zatrzymałam się i pozwoliłam mu się wyprzedzić. Rzucił jeszcze jakimś tekstem, ale w końcu się odczepił.

 

Pierwsze co rzuciło mi się w oczy na dworcu to brud. Oraz, że jest zimno. W następnej kolejności mój wzrok przykuła turecka budka oferująca lahmacum z kebabem. Automatycznie poczułam głód. Zastanawiając się, czy znowu ktoś powie mi, żebym tyle nie jadła, ruszyłam w kierunku jedzenia. Dostałam pół kg tureckiej tortilli z gyrosem i sałatą. Stanęłam przy stoliku i zaczęłam się do niej dobierać. Podszedł do mnie facet. Nie powiedział, żebym tyle nie jadła. W sumie za pierwszym razem nie wiedziałam, co powiedział. Wymamrotał coś pod nosem i patrzył na mnie oczekując odpowiedzi. Lekko wkurzona, że ktoś mi zawraca głowę podczas, gdy ja próbuję się dobrać do podwójnie zapakowanego lahmacum, odpowiedziałam, że być może, gdyby mówił głośniej wiedziałabym, czego ode mnie chce. Na szczęście okazało się, że nie chciał mnie podrywać. Chciał jedynie jedno euro. Odpowiedziałam, że nie mam pieniędzy w nadmiarze. On stał i gapił się na mnie, jak sroka w kość. Zdenerwowana spytałam, czy mogę w spokoju zjeść. Odszedł na bok i tak długo, jak ja męczyłam gyrosa, tak długo się na mnie patrzył. Podejrzewam, że to taka taktyka. Lahmacum wychodziło mi uszami. Obiecałam sobie, że nigdy więcej nie zjem nic na mieście. Przyciskając ponownie torebkę, wbiłam się w tłum. W przeciwieństwie do Duseldorfu, w Krefeld do samego końca nie przywykłam do tych ludzi. Niby tacy sami jak ja, ale tacy inni. Taka dzicz. Ja sama w tym towarzystwie też powoli zamieniałam się w dzikusa. Przy toalecie pogoniłam dziadka, który chciał się wepchać przede mną.

 

Gdy kupowałam bilet przy automacie, podszedł do mnie kolejny senior pytając o 20 centów. Również tak mamrotał, jak chłopak przy lahmacum, że musiałam go poprosić, by powtórzył. Przypomniałam sobie, że w Duseldorfie również, gdy kupowałam bilet, czaił się jakiś chłopaczek. Nie mogłam się skoncentrować, by na monitorze automatu znaleźć połączenie z punktu A do punktu B. Na odczepnego dałam mu jedno euro przyciskając do siebie torebkę. W Krefeld już nie rozdawałam pieniędzy. Przycisnęłam tylko torebkę. W duchu pomyślałam, że co to jest 20 centów. Jednak sposób działania tych ludzi, wydawał mi się bardzo bezczelny, chamski i niebezpieczny. Nie zaczepiali ludzi, którzy stali, czy szli. Zaczepiają ludzi zajętych, którzy płacą, jedzą... Jest w tym pewnie jakiś system. Być może nie o to jedno euro chodzi, czy o 20 centów. W takich sytuacjach człowiek nie jest czujny i zamiast jednego euro może stracić cały portfel. Wróciłam do domu. Przyciskając torebkę do siebie. Tego dnia dodatkowo wsadzałam do niej rękę, by sprawdzić, czy mam w niej jeszcze portfel.

 

W moim miasteczku poszłam na zakupy. Torebkę powiesiłam na wózku i niejednokrotnie straciłam ją z oczu. Przy wyjściu dałam euro z wózka dziewczynce, która codziennie tam stoi. Od czasu do czasu dam jej euro. Raz, gdy pożyczyła mi monetę na wózek, dałam jej 2 euro. Taka moja koleżanka się z niej zrobiła. Idąc do domu z zakupami dumałam o tym, jak to jest fajnie się nie bać. W dalszym ciągu zastanawiam się, czy to Niemcy się zmieniły, czy ja. Na mieście zastanawiałam się, co musi czuć stary, rodowity Niemiec widząc taką wierzę Babel. Może się nie boi, tak jak ja. Ale serce z pewnością mu pęka z żalu. Co się stało z tym krajem...

Najgorsze, że w takiej atmosferze człowiek sam staje się innym człowiekiem. Cała moja teoria o wspaniałym multikulti, tolerancji, globalizacji i otwartości w jednej chwili runęła w gruzach. Nie chciałabym takiej Polski. Nie podobają mi się takie Niemcy.

Średnia ocena: 2.3  Głosów: 3

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania