Murckowski omen

Nazywałem go po prostu dziadkiem z Murcek, choć tak naprawdę pochodził ze Lwowa i był na tyle wiekowy, by móc pamiętać Austro-Węgry – dziwny, a od dawna już nieistniejący twór, który starcy, a pośród nich mój dziadek, wspominają z wielkim rozrzewnieniem i sympatią. „Władziu” wołała na niego żona, babcia Rena, która również, mimo niemieckich korzeni, pochodziła ze Wschodu.

Małżonkowie mieli siedmioro dzieci. Najmłodsza, jedyna córka, mieszkała z rodzicami, ale pozostali członkowie wieloosobowej familii zjeżdżali się od święta – powiedzmy raz na miesiąc – do niewielkiego domku, wraz ze swoimi z kolei rodzinami: dziećmi, żonami, psami, kotami i tak dalej. A wkoło robiło się od razu swojsko, ciasno i wesoło.

Natychmiast też babcia Rena przyrządzała tak zwaną zupę z gwoździa, czyli lurowaty, parzący w język płyn, stworzony dosłownie z niczego, oraz gotowane, a następnie ubijane ziemniaki z kminkiem i kwaśnym mlekiem na drugie danie, a my, malcy, zajadaliśmy się mlekiem w proszku.

Jakiś czas temu dziadkowie – Władziu i Rena – osiedlili się na Śląsku, w pobliżu Katowic, w których bywałem z rzadka i tylko wtedy, kiedy musiałem, bo na przykład ojciec mi kazał. Ja sam zdecydowanie wolałem klimaty opolskie, pograniczne, z poniemieckimi ruinami, pełnymi nieodkrytych skarbów i niezbadanych tajemnic, z pustymi przestrzeniami, łagodnymi pagórkami, na których mościły się malownicze i bezkresne pola.

Stolica województwa katowickiego kojarzyła mi się natomiast z brakiem typowo miejskiego rynku, ciasnotą, bajzlem i pojawiającymi się wszędzie szkodami górniczymi, z całą niezdrową wysypką dziur i zapadlisk, a także z wiecznie zamglonym słońcem, które tak naprawdę trawił smog, a nie żadna mgła, niczym rak plugawy drąży ciało chorego.

Nie tylko słońce było dziwne i postapokaliptyczne, wyjałowione z życiodajnego żaru jak po nuklearnej zimie. Dziwna była również ziemia w przydomowym ogrodzie dziadków – piaszczysta, przybrudzona sadzą, w kolorze ciemnoszarym.

Pewnego razu, a było to rano, dziadek przechadzał się, krocząc dystyngowanie. Trzymał dłonie splecione w uścisku i opierał je z tyłu o wyprostowane plecy, zrywając i smakując od czasu do czasu prosto z krzaka co dorodniejsze owoce – agrest, maliny i jeżyny – pełne słodkich i niewysłowionych tajemnic pod przejrzałą skórką, zalane promykami słońca niczym jakieś Bergamuty lazurowymi masami wodnymi.

Opowiadał mi nieśpiesznie o grzybie atomowym, o swych dawniejszych i obecnych fascynacjach naukowych i paranaukowych, zabawiał kresowymi opowieściami, lwowskimi piosenkami oraz imitacją odgłosów zwierzyny.

– Dziadku, dziadku! A jaki dźwięk wydaje świnia? – dopytywałem się.

– Świnia robi łiii, łiiii!

– A jaki dźwięk wydaje krowa?

– Krowa robi kle, kle.

– No to w takim razie… jaki dźwięk wydaje bociek? – Wiedziałem, że żartuje, ale też miałem świadomość jego kłopotów z pamięcią.

Kiedyś czytał sporo i wiele podróżował, a z zawodu był nauczycielem i inspektorem oświatowym. Teraz zaś dużo spał, a jego umysł trawiła skleroza. Uwielbiał wygrzewać się na słońcu niczym żmija i mógł w ten sposób spędzać bezkarnie ładnych kilka godzin, drzemiąc i dumając, Bóg jeden raczy wiedzieć, o czym.

I właśnie ułożył się na ogrodowej ławeczce. A jak tylko się ułożył, natychmiast zasnął. Wiedziałem, że jest stary i że może umrzeć w każdej chwili, na przykład właśnie teraz, i przerażało mnie to. Zastanawiałem się, jakie też działania musiałbym podjąć ja – najmłodszy w rodzinie – w przypadku niefortunnego zejścia dziadziusia w ten oto przepiękny poranek, do kogo się udać ze smutną nowiną i kogo pierwszego powiadomić.

Te rezolutne rozważania przerwało brutalne wycie syreny strażackiej. Miało się wrażenie, że wyje nie jedna, lecz sto podobnych. A wtedy dziadek obudził się i zaczął rachować. Naliczył dokładnie tyle ryknięć, iżby można już było mówić o epidemii niepokojących dźwięków, o prawdziwym, najprawdziwszym larum, nie zaś o zwykłych ćwiczeniach. Po chwili wąskim, żwirowanym klepiskiem nowej dzielnicy domków jednorodzinnych, jeszcze nie do końca wybudowanej i nieukończonej, pognały karetki, milicja i wozy strażackie w kierunku Lasu Murckowskiego. My również ruszyliśmy w tamtą stronę, mijając po drodze kilka domów w stanie surowym. I po dziesięciu minutach z hakiem dotarliśmy z dziadkiem na pobliską, zdziczałą i zaniedbaną łąkę niczyją, poprzedzającą las. Inni gapie, a wśród nich ludzie z sąsiedztwa, mój ojciec, kuzyni i łysawy stryjek – niezapomniany hodowca nutrii – już się tam znajdowali.

Zastany obrazek był żałosny, można powiedzieć apokaliptyczny. Wszystko zdawało się jednocześnie płonąć, jęczeć i grzmieć. Strażacy usiłowali ugasić pożar. Mieli długie węże, fascynujące mnie od dziecka sikawki, z których buchały na przemian piana oraz woda i wytryskiwały strzeliście w górę, by za chwilkę efektownie opaść całymi kaskadami na stojący w dymie i ogniu helikopter. Ktoś starał się desperacko rozewrzeć zatrzaśnięte na amen wrota uszkodzonej maszyny. I tak, pośród jęków i krzyków – bliskich niewątpliwie, choć dokładnie nie wiadomo, skąd dochodzących – dla postronnych obserwatorów cała ta sytuacja stawała się stopniowo jasna.

Uszkodzony pojazd był własnością służb medycznych i popsuł się akurat teraz, podczas lotu. Pilot nie miał innej rady, jak awaryjnie posadzić maszynę na łące. Na pokładzie znajdował się obłożnie chory, transportowany do pobliskiego szpitala. I teraz „najlepsze”: personel pogotowia lotniczego, tej latającej trumny, w przypływie paniki, zapomniał o swym nieszczęsnym podopiecznym. I jeden przez drugiego zaczął naraz wyskakiwać z płonącego śmigłowca, na koniec jeszcze zatrzaskując za sobą drzwi z impetem i tak niefortunnie, iż żadna siła nie była zdolna na powrót ich rozewrzeć.

Pomimo profesjonalnie przeprowadzonej akcji ratowniczej, nie udało się ocalić pacjenta, który na czas nie zdążył był opuścić helikoptera z tą charakterystycznie wytartą, a widniejącą na jednym z jego boków literką „pe” („pe” jak pogotowie).

Kiedy następnym razem pojawiłem się w domu dziadków, ojciec mój, przechadzając się po okolicznych łąkach i sadach, przekazał mi kilka pikantnych faktów dotyczących tajemniczego wypadku. W ten oto sposób dowiedziałem się, że dziadek z Murcek, pilny obserwator wszelakich drobnostek, przejawów i okruchów życia, znalazł pewnego razu na miejscu zdarzenia książeczkę do modlitwy i dobrze zachowany różaniec, a ponadto kawałek nadwątlonej ludzkiej kości, którą następnie zakopał gdzieś w przydomowym ogródku murckowskim.

Pamiętam, że jako mały brzdąc z inicjatywą i zacięciem geologicznym poszukiwałem, i to nieraz, tej niemalże relikwii, dokonując licznych odkrywek glebowych i kopiąc doły, gdzie popadło. Oczywiście nigdy niczego nie odkryłem, a ojciec z czasem przestał powracać do sprawy wypadku, czego nie mogłem mieć mu za złe.

Nie śmiałem nigdy więcej o to pytać, a zresztą nie było nawet kogo. Małżonkowie Władziu i Rena wkrótce poumierali ze starości, a ich niewielki domek został sprzedany. Rodzina, z którą od dawna już nie utrzymuję kontaktu, porozjeżdżała się po świecie.

Sporo lat, jakieś trzydzieści, może czterdzieści, upłynęło od tajemniczego wypadku, o którym nigdy nie zdołałem w pełni zapomnieć. Leczyłem się podówczas na serce i byłem mocno chory, a wraz z wiekiem i uciekającym czasem nabrałem ochoty, by kiedyś jeszcze, zanim bezpowrotnie przeminę, powrócić do sprawy z dzieciństwa i dowiedzieć się czegoś więcej o zdarzeniach, które pamiętałem jak przez mgłę. Mając do dyspozycji cały Internet, telefon komórkowy oraz iPada, wciąż było zdecydowanie więcej pytań, aniżeli odpowiedzi. I teraz nareszcie nastał czas, aby wyjaśnić jedną z największych zagadek mej młodości.

Śledztwo, które prowadziłem, trwało ponad pół roku i nie przyniosło zadowalających rezultatów ani ostatecznych rozstrzygnięć. Nie pomogła ani wizyta w Murckach i próba odświeżenia sobie pamięci licznymi spacerami, wałęsaniem się po różnych tam Czeczottach, Elsnerach i innych Mastalerzach, ani przeszukiwanie archiwum Wojewódzkiego Pogotowia Ratunkowego w Katowicach, ani nawet wczytywanie się w dane gromadzone przez Państwową Komisję Badania Wypadków Lotniczych z siedzibą w Warszawie.

– Panie kochany! Ja o niczym nie wiem – grzecznie odpowiedział mi raz głos dyżurnej pogotowia w słuchawce. – A jestem przecież rodowitą katowiczanką, w Murckach wychowaną.

Nie dość, że nie udało mi się rzucić nieco więcej światła na dawno już przebrzmiałą sprawę, to na domiar złego okazało się, iż tragiczny wypadek z początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku nie został odnotowany w papierach, bądź też w ogóle się nie wydarzył. Obgryzałem z nerwów paznokcie i zachodziłem w głowę, jak to jest możliwe, że pamięć zdołała mnie oszukać w tak perfidny, a na dodatek perfekcyjny sposób.

– Czy to się już wydarzyło? Czy dopiero ma nastąpić? A może nie wydarzy się nigdy? – zapytywałem.

Na dumanie było dużo czasu, zwłaszcza teraz, kiedy, leżąc w szpitalnym łóżku, oczekiwałem na operację wszczepienia kardiowertera. Operacja miała mieć miejsce w klinice w Chorzowie. Musieli mnie tam tylko przenieść cało i zdrowo, z czego kompletnie nic nie wyszło.

Pamiętam, że zdołałem zwrócić uwagę na wytartą literkę „pe”, znajdującą się z boku, gdy mnie wsadzano do maszyny. Znałem ją, znałem ten cholerny symbol, a i helikopter, który mnie transportował, wydał mi się wprost niesłychanie stary i dziwnie znajomy, znajomy do tego stopnia, że nieomal zemdlałem, kiedy skojarzyłem ów kształt z latającą trumną, tą samą, którą widziałem jeszcze jako dzieciak w Murckach.

I nagle usłyszałem ryk:

– Hej, chopy! Dawajcie tu no kupa wody! Ino gibko! – zarządził jeden.

– Co z temi pierońskimi dźwiyrzami?! – zawołał drugi. – A niech to! Zaczasły sie.

Potem już nic nie udało mi się uchwycić, oprócz zapachu spalenizny, nieznośnego żaru, dźwięku ogłuszających syren strażackich i policyjnych, i ogólnie panującej wkoło mnie wrzawy.

Ach, mój Boże! Gdyby tak duchy potrafiły mówić…

Średnia ocena: 4.3  Głosów: 6

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (10)

  • Justyska 27.11.2018
    Katowice to bliski temat:) Cały czas czytając zastanawiałam się do czego ta opowieść zmierza...a ona zmierzała zwyczajnie do końca i się wkurzyłam, bo ostatnio ciągle daje się zaskoczyć:)
    Dobra historia,
    Pozdrówka ślę!
    ps. Jesteś pewny gwary?
  • maciekzolnowski 27.11.2018
    Dzięki Justyśka! Jak zwykle, można na Ciebie liczyć, na Twój komentarz. Tak, faktycznie tytuł "Omen" jest trochę mylący i nie zapowiada dokładnie tego, co sam "opek" zawiera.
    Mieszkam na Śląsku, ale gwary nie jestem pewny (w Murckach mówią prawie na pewno "pierońskim" i "zaczasły sie").
  • Justyska 28.11.2018
    Moja rodzina ze śląska i ja też siłą rzeczy :), ale jakoś gwarą nikt u mnie nie mówił. Jednak wydaje mi się, że lepiej "kibel wody" bo na wiadro tak się czasem mówi i te drzwi coś mi nie grają. Jest na necie słownik z gwarą śląską warto zajrzeć:)
  • Freya 28.11.2018
    Justyska; na wiadro, to mi coś tam świta - hasiok :)
  • Freya 28.11.2018
    Freya: nie, jednak - hobok!
  • Justyska 28.11.2018
    Freya kurczę hobok nie znam, ale hasiok to śmietnik.
  • Freya 28.11.2018
    Zawsze mnie fascynowały helikoptery i jak to jest, że można nimi wylądować nawet kiedy się zepsują, a filmy i takie tam - jak obserwacja ważek - miały w tym swój niebagatelny udział. Podobieństwo ich budowy jest zaskakujące, a i sama idea takowego pojazdu zapewne jest pochodną wynikająca z podpatrywania tych sprytnych owadów.
    Gdy silnik padnie, to aby tylko śmigło pozostało w całości i nadal się obracało - można wtedy próbować lądowania wykorzystując zjawisko autorotacji, w którym owe śmigło zaczyna pełnić rolę skrzydła i teges... I wcale wtedy nie spada jak kamień, tylko lotem ślizgowym może se pacnąć na ziemię, O. A i strażacy z sikawkami, to wiadomo jak jest...
    Przypomniało mi się trochę tych dziecięcych nawiązań podczas czytania twojego tekstu :) Pzdr
  • maciekzolnowski 28.11.2018
    Dzięki za wszystkie komentarze!

    Justyska, nie wiem, czy "kibel wody" nie popsułby klimatu i nie rozbawiłby ludzi do łez. :) Korzystałem m.in. z tej strony: http://www.slownikslaski.pl/
    Podobno w Murckach i okolicach mawiają "pierońskimi" (ktoś mnie już oświecił w tej sprawie), a słownik podaje, że powinno być "pieruńskimi".

    No właśnie, otóż to, Freya. Tych nawiązań dziecięcych było więcej, również i w tym "opku", który jednak postanowiłem skrócić. Zgadnij, które fragmenty usunąłem (tak bywa... niestety).

    Mnie osobiście podoba się sam motyw tajemniczego zdarzenia z dzieciństwa, o którym po latach nie jesteśmy w stanie powiedzieć absolutnie nic a nic. Idziemy do ojca, matki i zasięgamy języka - nikt nic nie wie. Pędzimy do biblioteki - ani śladu informacji. Przeszukujemy miejscowe archiwum, pytamy księdza, listonosza i mleczarkę, na koniec stwierdzając, że ostatecznie wiemy mniej, aniżeli wcześniej. I to jest dla mnie fenomen, to mój własny "Weiser Dawidek".
  • Freya 28.11.2018
    Polecę najprostszym trybem skojarzeń...
    W tekście jest info, że sprawa dotyczy początku lat 80-tych, a także musiało nastąpić jakieś zdarzenie wymagające interwencji śmigłowca, oraz że cała ta katastrofa została, niejako, zatarta w dokumentach różnych instytucji...
    Przychodzi mi na myśl pacyfikacja kopalń: Staszic, Wujek, w Murckach również jest kopalnia, ale także szpital specjalistyczny (chyba dla całego okręgu górniczego), więc tam mógł coś chcieć ten helikopter i teges.
    To taki najłatwiejszy strzał do celu :)
  • maciekzolnowski 29.11.2018
    Dobrze kombinujesz. Na pewno różaniec i książeczka - to już jakiś trop. Chodziło zapewne o kogoś religijnego, kogoś już niemłodego, choć z drugiej strony przedmioty, o których mowa, mogły znajdować się na stałe w śmigłowcu (jako elementy wyposażenia).
    Załóżmy przez chwilę, że wydarzyło się wszystko to, co zapamiętałem. Gdybym naprawdę przeprowadził śledztwo po latach (tak jak to opisuję w "opku") i niczego bym nie odkrył, byłbym strasznie, ale to strasznie przerażony. Nie chcę sobie tego nawet wyobrażać.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania