Nadzieja Rozdział I
Czasem jest tak, że wpadamy w ogromny dół. Gdzie na samym dnie, nie widać światełka nadziei na powstanie. Nagle jak grom z jasnego nieba, ktoś krzyczy „Podaj rękę, no dalej!„. Bez namysłu oddaje się całym ciałem i duszą. Nie myślę, że może to błąd lub że nie powinnam, to moja jedyna szansa na lepsze jutro. Gdy otwieram oczy, czuję błogość, która łączy się z ogromnym bólem. Obudziłam się... W końcu nadszedł ten moment, na który każdy czekał. Znajduję się w jasnym pomieszczeniu, obok mnie stoi stolik i krzesełko, które jest niechlujnie wsunięte. W pomieszczeniu nikogo nie ma, ogarnia mnie niepokój a może nawet strach. Zamykam oczy, ponieważ moje powieki nie dają rady być otwarte. Słyszę trzask drzwi i skrzypienie krzesła.
- Już jestem skarbie. Przyniosłem ci wodę i owoce, mam przeczucie, że już niedługo się obudzisz. - powiedział mężczyzna o spokojnym głosie.
Powoli otworzyłam oczy i ujrzałam wysokiego chłopaka, który stał przodem do okna. Wymusiłam z siebie jedno słowo.
- Pić... -
Powiedziałam cicho, ale chłopak, którego nie poznawałam, usłyszał to i nerwowo odwrócił się w moją stronę. Uśmiechnął się szeroko i natychmiast do mnie pobiegł, nalał mi wodę do szklanki i powoli mi ją dał. Po czym dotknął swoją ciepłą dłonią mojego zimnego policzka.
- Jestem Patryk, twój chłopak. Pamiętasz? Jak ja się cieszę, że się obudziłaś! Przychodziłem do Ciebie codziennie, prosiłem Boga, żebyś otworzyła swe piękne oczy. - powiedział.
Jego głos mnie uspokoił, był taki czuły, łagodny, idealnie pasujący do mnie.
- Gdzie rodzice? - wyszeptałam.
Jego twarz natychmiast posmutniała, przez myśl przeszedł mi najgorszy scenariusz. Który niestety okazał się rzeczywistością.
- No bo... Słońce... Twoi rodzice nie żyją... - złapał moją dłoń mocniej i zaczął mówić.
- Ktoś podpalił wasz dom. Niestety twoi rodzice za późno się zorientowali, twój tata Cię uratował. Gdy wrócił po twoją mamę, dom wybuchł, nie mieli szans na przeżycie. Przykro mi... -
Nie mogłam w to uwierzyć, choć wszystko mi się przypomniało. Dwudziesty Grudnia, w nocy poczułam dym, więc postanowiłam iść do rodziców. Wyszłam z pokoju i ujrzałam ogień, wszystko się paliło... Meble, ubrania, wszystko! Zaczęłam krzyczeć, mój tato Karol wybiegł i z przerażeniem w oczach podbiegł do mnie i złapał mnie w pasie. Wziął na ręce i jak najszybciej próbował mnie wynieść z domu. Krzyczałam, że chcę do mamy, a on powiedział mi tak:
- Kochanie, spokojnie. Uratuje twoją mamę, obiecuję Ci to! -
Zapamiętam te słowa na zawsze, pomimo że niestety tak się nie stało zawsze będzie moim bohaterem. Po policzku spłynęła mi łza, którą Patryk od razu wytarł.
- Ile tutaj leżę? - zapytałam.
- Miesiąc, kochanie. - odpowiedział.
Był dla mnie taki czuły, nagle do sali wszedł doktor.
- O, dzień dobry Pani Weroniko. Widzę, że się już wyspałaś. Jak się czujesz? - zapytał miłym głosem.
- Dzień dobry, a jak mam się czuć? Nie mam siły i moi rodzice nie żyją! - lekko uniosłam głos.
Szybko tego żałowałam, zaczęłam kaszleć, co spowodowało, że zaczęła mnie boleć klatka piersiowa.
- Spokojnie. Przepraszam, to było głupie pytanie. Podamy Pani leki uspokajające, musisz dużo pić. - powiedział i wyszedł.
- Kochanie nie denerwuj się, damy radę. Nabierzesz sił i wprowadzisz się do mnie. Będzie dobrze skarbie. - powiedział Patryk.
Kolejnego dnia czułam się już lepiej, choć myśl o tym, kto podpalił mój dom, nie dawała mi spokoju.
Komentarze (5)
Napisz komentarz
Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania