Niedopowiedzenia

Stary świntuch i łobuz za młodu, a teraz układny i zesztywniały worek na dokuczające korzonki, zaczynał charkotać, co mnie sprowadzało na ziemię i wspomogłem się gwizdkiem. Pod ręką, na wszelki wypadek, miałem swój wierny, pamiątkowy gwizdek, poręczny w popędliwych sytuacjach, osadzający w zarodkach czyjeś chrapiące skłonności, niczym gong przywracający spokój

 

Dostałem go od Anny, kobiety mającej imię znane mi skądinąd; jej podobieństwo do tamtej polegało tylko na imieniu, bo manierami, sposobem zaglądania w oczy i patrzenia, łagodnością twarzy, szczerością i bezpretensjonalnością okazywanej sympatii, mogłaby oczarować największego cynika.

 

Nawet na moim sąsiedzie z domu, wywierała dobre wrażenie, a to dużo, bo niewiele co wprawiało go w milusi nastrój. Był wówczas wesołym typkiem, ale jego dobry humor nie zdawał się na ślepy i spontaniczny przypadek wyznaczany biegiem zdarzeń. Przeciwnie, należał do powściągliwych, przemyślanych, dyplomatycznych. Zanim wypowiedział jakieś zdanie, którego sens mógł zostać odebrany nie tak, jak zamierzał go przedstawić, długo się nad nim zastanawiał, długo toczył z nim wewnętrzną walkę, sondował reakcje.

 

Nie należał do ludzi obnoszących się z byle powodu ze swoją desperacją. Na co dzień chadzał niedostępnymi, szarugowymi ścieżkami i zawsze po cichutku, bezszelestnie, ukradkowo, skradająco, papuciastym krokiem, jak gdyby chciał podkreślić, że jego hałaśliwe maniery należą już do przeszłości.

 

Kiedy uważał to za konieczne, wychodził poza teren i spotykał się nie wiadomo z kim, na ogół z osobnikami o trefnym nastawieniu do tutejszego patrycjatu, do ludzi stąd, zwariowanych na punkcie normalności. Wymieniał z nimi zdania krótkie, oznajmujące, przeważnie trafne i na ogół logiczne, w zasadzie trzymające się kupy, a dotyczące spraw, które go akurat pochłaniały.

 

Więc jak zwykle, tak i teraz obudziłem go gwizdkiem, a on, nieprzytomny, siadł na prześcieradle i jak gdyby nie było między nami żadnej przepaści, żadnych osobnych lat i nagromadzonych doświadczeń, zaczynał mówić o tym, co przerwał swoim niewczesnym zapadnięciem w sen, nagle powracał do przerwanego wątku, a kiedy gasiłem światło i słuchałem wiatru, deszczu, kropel, opadającego czasu, dziadek, przedzierając się przez egzaltowany, romantyczny obrazek wiosny, wyciągał się po kociemu i cudownie nawijał o miłości.

 

Godzinami potrafił o niej, dla niej, przez nią, a ja wyobrażałem sobie, że wschodzi księżycowy wieczór. Z zapartym tchem, pogrążony w srebrze jego przygód, w niespożytych, kolorowych i plastycznych fantazjach, widziałem, co stracił. Jakby przy tym był i jakby obchodziło mnie, co stało się później. Kiedy doszedł do tego, że jest tu, poza nią, stary i głupi, a nie tam, w jej ramionach, młody i szczęśliwy.

 

A dalej, nie następowało nigdy; w jego opowiadaniach zawsze było to niedokończone, mgliste, poszarpane uczucie; nurzało się w niedopowiedzeniach i ciemności, w niejasnych gestach i ruchach papierosowych ogników…

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • mamycię 2 miesiące temu
    No powiem ci, że zacząłem czytać, ale te tasiemcowe zdania mnie zniechęciły.
  • nerwinka 2 miesiące temu
    mamycię nie ma to, jak literacka pasmanteria
  • mamycię 2 miesiące temu
    Tylko przegiąłeś.
  • Bettina 2 miesiące temu
    Yes.
  • Bettina 2 miesiące temu
    Bardxo, bardzo zabawne.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania