NIENAWIŚĆ

Naszkicuj sobie twarz człowieka. Człowiek ten wydaje się nie mieć przyszłości, jedynie przeszłość. Jedno zdarzenie o barwie, która nie pozostawia złudzeń. Czerń i biel, kilka kropel krwi, kilka łez, raczej nienależących do niego. Człowiek ten może mieć imię, ale nie jest to warunek konieczny. Jego istnienie określają już prawa innego świata, mężczyźni i kobiety mówią o nim jednym głosem i zwykle się nie sprzeczają. Człowiek ten posiada pewną biografię, datę urodzenia i pierwszego warunkowego, życiorys wymagany odpowiednim rozporządzeniem, winę i karę ujętą paragrafem 148. „Kto zabija człowieka…”. Tyle zazwyczaj wystarcza.

W moim zeszycie mam dziesiątki takich rysunków; trzydzieści lat praktyki wystarczyło na zapełnienie tego brulionu obliczami mężczyzn i młodych chłopców. Niektóre z twarzy próbują się uśmiechać – to prawdziwi czarodzieje, do końca pragną uwodzić, wpłynąć na odbiorcę, wymusić jego przychylność. Inne – wręcz przeciwnie, patrzą z wrogością, są pełne gniewu i pogardy, ich nienawiść ujawnia się w każdej zmarszczce, w grymasie ust, przez które trudno byłoby przecisnąć żyletkę. Nie wszyscy też wyrazili zgodę na kolejne z uwięzień, nie każdy miał ochotę się tutaj znaleźć; początki były trudne, a pierwsze ze szkiców powstawały ukradkiem. Niepozorne kreski i cienie skrywane na oddzielnych kartkach, na marginesach książek, na kawałkach papieru, które gubiły się, zanim zdążyłem je połączyć w całość. Tak trudna technika wymusiła na mnie sięgnięcie po wspomnienia, które włączyłem w cały proces rysowania historii i zdarzeń, dzięki którym twarze odzyskiwały zagubione rysy, obrastały cieniami, stawały się czymś więcej niż portretem zła.

Jedna z pierwszych twarzy należy do młodego chłopaka; nazwałem go Pawłem, chociaż, jak wspomniałem, nie musi być to imię prawdziwe. Paweł ma osiemnaście lat, niedawno obchodził urodziny, jednak nie chce o tym pamiętać. Uroczysty moment przejścia w dorosłość oznacza dla niego bowiem konieczność przyjęcia równie dorosłej odpowiedzialności, a to zupełnie mu nie pasuje. Paweł wolałby tego uniknąć. Nie jest głupi, wie, czym zakończy się ta podróż, dokąd zmierza srebrzysty statek jego przeznaczenia, a właściwie radiowóz, w którym zajął honorowe, bo tylne siedzenie.

Przystań mieści się w gmachu sądu, dość ponurej konstrukcji z kamienia, pełnej ludzi w garniturach i togach, ludzi, którzy od kilku lat usiłowali narzucić mu swoje zdanie. Bywał tam już wcześniej, wysłuchiwał ich tyrad i upomnień, śledził te wszystkie współczujące uśmiechy, przytakiwał, gdy tego wymagali, obiecywał poprawę, chociaż nigdy nie odczuwał takiej potrzeby. Był twardy, najtwardszy z całej Węglowej, a w jego mieście każdy wiedział, kto tam mieszka.

Paweł zbliża twarz do szyby. Miasto nie wydaje się przejęte jego losem. Dopiero budzi się po nocy, właściwie tonie w oparach mgły, która pomimo świtu nie chce go opuścić. Nie ustępuje nawet słońcu, które chowa się gdzieś za chmurami. Rządzi niepodzielnie, więzi coraz bardziej spóźnione stopy w szczelinach chodników, w kałużach, jakie pozostawiła październikowa burza. Nocą nad miastem przeszła prawdziwa nawałnica i Paweł pamiętał, że schronili się przed deszczem w jednej z bram, mokrzy i pijani, wściekli z powodu poniesionej porażki.

Dalej była jedynie mgła. Ona jedna wiedziała, co naprawdę wydarzyło się w mroku, w cieniach mających prawo oddechu. Być może sprowadziły ją nawet oczy, które z lękiem wpatrywały się w niebo, może przyszła zwabiona jękami, które wsiąkły w ziemię i w kamienie, może zrodziła się z krzyku, z bólu, z połamanych palców i paznokci. Mgła nie odpowiadała na żadne z jego pytań. Drwiła z wysiłków, z grymasu twarzy obrazu spływającego po szybie. Krople układały się we wzór, którego Paweł w pierwszej chwili nie rozpoznał. Znał tę twarz, należała chyba do niego, tylko była starsza, dużo starsza. Do kogo zatem mogła należeć?

Odpowiedź nadeszła prędzej, niż sądził. Na zaparowanej szybie rozpoznał twarz ojca. Ojca, którego tak naprawdę nigdy nie miał szansy poznać, ojca, którego obarczał winą za wszystko.

– Strasznie dużo rozmyślasz, Wariat – głos mężczyzny w mundurze na chwilę wyrwał go z odrętwienia.

– Nie marnuj baterii – dodał drugi głos. – Tam, dokąd jedziesz, mogą ci się jeszcze przydać.

Nie zwrócił uwagi na żaden z tych głosów. Nienawidził ich równie mocno jak świata, którego mienili się być strażnikami. Obrońcy prawa, kurwa ich mać! Znał ich z innej strony, a oni znali jego. Właściwie znali jego ojca. Robert Sierpień był przecież legendą Węglowej, jednym z budowniczych szacunku, jakim ulica ta cieszyła się w całym mieście.

Drgnął, bo obraz z szyby, mimo rozmazania, nie chciał zniknąć. To naprawdę był jego ojciec? Wspomnienie o nim wzbudziło nagły niepokój. Właściwie lęk, którego źródła Paweł jeszcze nie potrafił odnaleźć. Od lat unikał przecież powrotu do przeszłości, do obrazów z dawno zapomnianej galerii. Po któryś z kolei urodzinach spędzonych w oczekiwaniu na powrót mężczyzny z szyby, doszedł do wniosku, że przeszłość nie ma już mu wiele do zaoferowania. Wyrzucił ją więc na śmietnik niepamięci; tak było lepiej i dla niej, i dla niego. Ojciec leżał tam obok kilku innych rzeczy; picia matki, jej kolejnych kochanków, łez babci, która jako jedyna usiłowała dać mu miłość. Paweł niekiedy czuł, że to wszystko ma jakieś znaczenie, że żyje gdzieś w oddali, ciężkie od kurzu i brudu, jakim obrosło wraz z czasem. Nie schodził jednak do tego śmietnika. Tłumił ciekawość; nie odczuwał pragnienia powrotu do tamtego świata. Przecież ten świat go zdradził piętnaście lat wcześniej, kiedy jeszcze Paweł nie potrafił się bronić, kiedy nie był tak twardy jak dzisiaj.

No właśnie, dziś jest twardy. Takie wyprawy nie pasowały już do jego świata.

Tutaj podobno zabił człowieka. Podobno, bo wciąż nie mógł sobie przypomnieć tego, co zaszło w nocy. Nie mógł przebić się przez mgłę ostatnich kilkunastu godzin, ale bez problemu sięgał po wydarzenia odleglejsze, po zamknięte od dawna rozdziały. Ojciec, matka, nawet babcia, u której mieszkał – oni należeli przecież do postaci ze starej księgi, byli częścią starodruku z niezrozumiałymi wersami.

A on nawet nie lubił czytać, a już na pewno nie miał zamiaru przedzierać przez jakieś skryte znaczenia, zastanawiać nad ukrytymi symbolami, nad alfabetem zdarzeń, które powinny spłonąć już dawno w ogniu niepamięci. On, Wariat, chłopak z Węglowej, wolał działać.

– Cały czas do przodu, cały czas do przodu! – powtarzał tym, którzy pragnęli go zatrzymać, zwolnić tempo jego życia, wtłoczyć na siłę w szablon własnych oczekiwań.

Cały czas do przodu! Tego z pewnością nie było w przeszłości. Nie odnajdywał z niej niczego, co mogłoby go jeszcze zaskoczyć. Żadnych wielkich tajemnic, rodzinnych opowieści o dziadku bohaterze, którego krew rosiła maki na zboczach Monte Cassino lub ziemię w Katyniu. Nic takiego. Jego dziadek podczas wojny szył jedynie buty, lubił wypić i nie szykował się do żadnego powstania.

Twarz Pawła wykrzywiła się i przez dłuższą chwilę pozostała w grymasie niesmaku. I po co o tym myśleć? Po co mu to wszystko? Te wszystkie wspomnienia, dziwne uczucia, cała kupa bzdur, którymi inni ludzie tak chętnie żyli na co dzień. To budziło w nim jedynie gniew. Gniew i nienawiść. Tacy jak on, mężczyźni twardzi i pełni niezłomnych zasad, kierowali tę nienawiść przeciwko reszcie świata. Niech inni bawią się w te sentymentalne bzdury. On dobrze pamiętał, jaką rolę pełnił w życiu swoich rodziców już od pierwszego krzyku, do poczęcia nawet. Od samego początku traktowali go przecież niczym niechciany mebel. Tak jakby był jakąś cholerną szafką, brzydką komodą, kredensem od nielubianego wujka. Przesadzali, kiedy usiadł nie tam, gdzie chciano go posadzić, wrzeszczeli, gdy plątał się im pod nogami, szturchali, popychali, ubierali i poprawiali zgodnie z własnym uznaniem. Głosy ze wspomnień potrafiły go jedynie pouczać; roiło się w nich od tyrad i kazań jak w pieprzonym kościele. We wspomnieniach nie było tylko jednego. Nigdy nie poczuł, nie wiedział, czy jest komuś naprawdę potrzebny.

Poczuł, że piecze go twarz. Łzy? Skąd, kurwa, łzy? Ukrył twarz w dłoniach, nie chciał dawać psom satysfakcji. Nie zobaczą jego słabości, nie pozwoli im triumfować, jest przecież twardy.

Dłonie pachną mydłem. Tani środek do odkażania nie wyczyścił ich do końca i wciąż widać ślady tuszu, jaki pozostał na nich po zdjęciu odcisków. W nocy umyto go i pobrano wszystkie próbki, chociaż raczej nie łez, które mimo wysiłków wciąż przeciskają się przez palce. Małe skurwysyny, odzierają go z godności, są śmieszne i straszne zarazem, niszczą legendę, na którą pracował od lat.

– Nie martw się, Wariat, nie powiemy o tym nikomu – śmieje się jeden z psów.

Jego rechot pozwala na zaciśnięcie powiek, na zgwałcenie nieoczekiwanej słabości.

– Zamknij mordę! – odpowiada Paweł głuchym warknięciem.

Wciąż pozostał twardy, widzi to po minach obu mężczyzn. Satysfakcja znika z ich twarzy, zastąpiona tym, co on sam do nich czuje.

Nienawiścią.

To sprawia, że Paweł się rozluźnia. Nie różnią się od niego, są tacy sami, tylko noszą te policyjne szmaty. Nie przejmują się nim; za parę minut pozbędą się go jak śmiecia, jak niedopałka, który jego ojciec wyrzucał zawsze w górę radosnym pstryknięciem.

Kurwa, dlaczego nie może przestać o nim myśleć?

Ojciec to tylko facet, który wyszedł pewnego dnia po papierosy i zapomniał, że trzeba wrócić. Cholernie trudna sztuka pamiętać o żonie i trzyletnim synu! Przerosło go to, więc chyba nie był aż tak twardy, jak go później opisywano. Zwykły frajer, majaczący w pamięci jak postać z wykonanej w sepii fotografii, jak negatyw prześwietlony światłem rzeczywistości, której widocznie nie potrafił sprostać. Jeden z cieni przeszłości, przypadkowy dawca nasienia, mężczyzna, którego jedynym dowodem istnienia było pozostawione synowi nazwisko. Ojciec? Paweł zaczął się śmiać. Ktoś taki nigdy naprawdę nie pojawił się w jego życiu.

Facet z szyby nie widział, jak jego syn uczy się stawiać nieco pewniej pierwsze kroki, jak składa nieporadne słowa w zdania. To nie on nauczył go wchodzić na drzewa, grać w piłkę, strzelać z procy, jeździć na rowerze, grać w kapsle. Paweł nie zawdzięczał mu nawet siniaków i guzów, w zasadzie niczego, bo przecież ojciec nie był prawdziwy. Nie. Kogoś takiego nie mogło mu brakować. Nie mógł odczuwać straty kogoś, kogo twarzy nawet dobrze nie zapamiętał. Nie wiedział, czy ojciec nosił wąsy czy też brodę, czy jego włosy były długie, czy też krótkie i jakiego koloru miał oczy. Facet, którego zdjęcie stało na komodzie u babci drwił z jego wysiłków. Kpił z niego, więc nie był też potrzebny. Właściwie Paweł czuł do niego to samo, co do reszty świata, nienawidził go chyba nawet bardziej, bo czuł, że odejście ojca zamieniło jego własne życie. Tak, to wyjaśniało wiele. Od tego dnia jego życie stało się jazdą na rollercoasterze, który stracił hamulce.

Z każdym rokiem mknął coraz szybciej ku nieuchronnej katastrofie.

Dokładnie tak! Paweł uśmiechnął się do odbicia tysięcy kropel. Temu nie możecie zaprzeczyć. Czas pozostawił po sobie wiele takich śladów, to jedno musicie przyznać. W końcu była to jedna wielka epoka złudzeń, pełna marzeń i łez, całego cholernego morza łez, jakby mogły one sprowadzić jego ojca z powrotem.

Paweł pamięta, wszystko pamiętam Te tygodnie, potem miesiące oczekiwań, aż „ukochany tapuś” zmieni zdanie. Mężczyzna z mgły nie widzi jednak ani jego łez, ani nie słyszy dziecięcych modlitw, które coraz rzadziej i rzadziej rozdzierają ciemności nocy. Nie. On nie widzi tego bólu i już nigdy go nie zobaczy. Jest przecież ślepy, nie widzi łez dwuletniego chłopca, Nie zamierza wyjaśniać synowi znaczenia słów „separacja”, „rozkład pożycia małżeńskiego”, „rozwód”. Nie wie też, że Paweł pragnie mu wybaczyć, że jest gotów wszystko zapomnieć. Ma przecież tylko dwa lata; a jest to wiek miłości despotycznej, zdolnej do udzielania rozgrzeszeń bez koniecznej pokuty.

Ale to się już skończyło. Tak, tego już nie ma, znikło, podobnie jak cholerne miasto z mgły. Dzisiaj Paweł potrafił jedynie nienawidzić ojca podobnie jak całej reszty świata. Gardzi twarzą utworzoną z kropel, obarcza ją winą. To nie może być jego ojciec! To ktoś obcy i nieznajomy. Tak go będzie nazywał. Obcy facet, od którego wszystko się zaczęło. To była jego i tylko jego wina. Tak jest lepiej.

Wszystko miało swój początek właśnie wtedy.

Przedszkole. Oaza szczęśliwego dzieciństwa, sielanka, chociaż Paweł zapamiętał ją nieco inaczej. To było parę miesięcy po odejściu „obcego”. Matka nie miała dla niego czasu. Miała go za to dość dla wielu obcych facetów, ale nie dla własnego syna.

– Pójdziesz do dzieci, będziesz się ładnie bawił, prawda, Pawełku?

Tak mogła mu powiedzieć, bo zawsze dobrze kłamała. Spędził w tym dziecięcym więzieniu trzy lata; nie nauczył się budować zamków z piasku, nie wzlatywał na huśtawkach ponad grzbiety chmur. O nie, on zdobył tam inną umiejętność; dowiedział się, jak ukrywać łzy. Zrozumiał, że i tak nie ma ich komu pokazać. Szczególnie po południu, gdy po inne dzieci przychodzili ojcowie z uśmiechniętymi twarzami, gdy ich szorstkie dłonie pomagały kolegom sznurować buty, wkładać kurtki i czapki z czerwonej włóczki, nakładać rękawiczki z jednym palcem.

A on tylko mógł na to patrzeć. Zwykle siedział tam sam. Siedział i czekał, a w bijącym coraz mocniej sercu rosło uczucie, którego jeszcze nie potrafił nazwać. Nie wiedział, dlaczego widok tych mężczyzn, odgłos ich śmiechu i dudniące słowa budzą w nim jedynie gniew. Gniew i zazdrość o przynależność do grona szczęśliwców, którzy dzielili się opowieściami z cholernej krainy ich szczęścia.

On nie mówił nikomu o sobie. Nie miał nikogo. Pogrążony w samotności chłopiec zdołał już zrozumieć, że jego ojciec nie wróci, że cień, który padał na podłogę przy każdym skrzypnięciu drzwi przedszkolnej szatni nie oznacza niczego więcej, niż konieczność ukrycia łez. On, chłopiec z twardej ławki, nie zrywał się do biegu, nie wpadał w niczyje ramiona, nie wtulał warg w chropowaty policzek. Pamiętał za to, och jak dobrze pamiętał tę zazdrość, gdy inne dzieci wzlatywały aż pod sam sufit, gdy śledził ich radość, gdy patrzył na świat ich oczami.

Kurwa, po co mu to wszystko?

Przecież teraz i tak już niczego nie zmieni. Nie cofnie czasu, nie wypieprzy z pamięci wszystkich przyjaciół mamy. Tej całej rzeszy „wujków”, dla których wiecznie głodny trzylatek był czymś w rodzaju maskotki. Potrzebny, gdy zaczynali dobierać się do jego starej, gdy wsuwali ręce pod jej spódnicę i gdy udawała jeszcze, że wcale tego nie chce.

Wtedy ich spojrzenia jeszcze go nie omijały. Być może dlatego, że lgnął do nich jak do nieistniejącego już ojca. Zwykle, gdy do nich podbiegał, to zrzucał na podłogę popielniczkę i czepiał się nogawki ich spodni. Kilka razy zasłużył tym na wybuch śmiechu. Kiedyś próbował wypić coś, co napełniło gardło płynnym ogniem i niemal oślepiło.

– Jeszcze masz czas na gorzałę, smyku – usłyszał i ręka „wujka” wymierzyła mu klapsa, a matka odesłała bez kolacji do łóżka.

Żaden z „wujków” nie przyszedł jednak nigdy, żeby go odebrać z przedszkola. Nie mieli zamiaru wybawiać go od udręki czekania, wpatrywania się w wielki zegar, na którym wskazówki odliczały kolejne godziny. Niebieskie oczy śledziły ich drgania, twarze uszczęśliwionych kolegów, a potem już tylko puste wieszaki.

Jego matka zawsze przychodziła jako ostatnia. Jakby się go wstydziła, jakby czekała na moment, w którym nie będzie musiała niczego udawać, chociaż i tak witała go uśmiechem, i zostawiała na jego policzku ślad przeprosin.

– Tylko szybko, Pawełku – ponaglała go za każdym razem. – Wujek już na ciebie czeka.

Grymas znikał jednak, gdy chłopiec męczył się ze sznurówkami albo rękawami starej kurtki.

– Znowu się grzebiesz! – syczała mu tuż nad uchem. – Żadnego z ciebie pożytku, podobnie jak z twego ojca!

Zaciskał wtedy powieki i pięści; to jedno nie zmieniło się przez lata. Nawet teraz, w chwili dość nieoczekiwanej słabości, kości bielały mu pod naciągniętą skórą. Matka miała szczęcie, że nie rozumiał wtedy wszystkiego.

Być może dlatego pewnego dnia postanowił, że ucieknie ze swego dziecięcego więzienia. Chciał wyruszyć na poszukiwanie mężczyzny, który nie będzie na niego krzyczał. Właściwie nie wiedział, kto nim będzie. To nie miało już znaczenia. Pragnął jedynie spotkać kogoś, kto zawsze znajdzie dla niego czas. Kogoś, kto nauczy go jeździć na rowerze, a na urodziny kupi mu torbę cukierków, którymi będzie mógł poczęstować swoich kolegów.

Nikt oczywiście nie zwrócił uwagi na jego zniknięcie. Każdy był zajęty swoimi sprawami, jak zwykle. Nie miał kolegów, przynajmniej nie takich, których mógłby wtajemniczyć w swój plan.

Nie miał problemów z pokonaniem ogrodzenia. Przelazł przez siatkę i wyszedł przez bramę, prosto na ulicę. Pamiętał ten dzień, jakby to było wczoraj. Świeciło słońce, a miasto wydawało się ogromne. Kamienice pięły się pod samo niebo, zdawały wyrastać nad jego głową. ciążyły niemym oskarżeniem. Ludzie, których mijał w coraz szybszym marszu, nie zwracali na niego uwagi. Nic się nie zmieniło. Nikt nie zamierzał go wpuszczać do swojego bezpiecznego świata, okazywać mu uczuć, których nie znał. Zawsze tak było. Bez względu na to, ile miał lat, albo jak się zachowywał, pozostawał gdzieś na uboczu. Nawet w tej pieprzonej arkadii. w przedszkolu, naprawdę go nie chciano.

Pamiętał to wszystko. Te głosy pełne zniecierpliwienia. Te dłonie, które spychały go gdzieś na bok, stawiały do kąta, przesuwały. Dom, przedszkole, tamta ulica.

– Zejdź z drogi!

Kątem oka zobaczył, że towarzysz kierowcy obraca głowę w jego stronę.

– Zejdź mi z drogi? – spytał zdziwiony mężczyzna. – A co to ma znaczyć. Wariat?

– Gówno – warknął Paweł, zły na siebie. Naprawdę powiedział te słowa na głos?

– Widzę, że Wariacik trzyma fason – powiedział kierowca. – No i git! Przyda się w Klasztorze, jak już tam wylądujesz.

Paweł chowa twarz w kolanach. jest wściekły, chociaż bardziej na siebie. Zachciało mu się wspomnień, a przecież powinien myśleć o tym, co powie w sądzie. Tylko jak ma to zrobić, skoro wszystko i tak ląduje na tamtej ulicy, w dzień pełen słońca i ludzi, którzy nie zwracali na niego uwagi.

– Zejdź mi z drogi!

– Zejdź mi z drogi!

– Zejdź mi z drogi!

Nie pamiętał, ile razy słyszał te słowa.

W albumie pamięci zachowało się inne wspomnienie: szarzejące z wolna niebo, ból nóg i pragnienie. Chciało mu się pić i był głodny, a nadal nie odnalazł mężczyzny, którego twarz wciąż pamiętał.

Chyba.

Ale nie zamierzał się poddawać. Dzielny malec. Nie poddawał się, chociaż... Pamięć podsuwa Pawłowi teraz inny obraz. Oto chłopiec stojący na środku chodnika zagryza wargi i trze pięściami oczy. Cholerny, słaby mazgaj!

– Co się stało, mały? – pyta kurier w zielonym kasku.

Młody chłopak ma na głowie kask o barwie trawy, a na dłoniach rękawiczki ze skóry. On jeden zauważył płaczącego chłopca, zsiadł z roweru i podszedł zaniepokojony.

– Zgubiłeś się?

Chłopczyk nie odpowiada. Próbuje jedynie powstrzymać łzy, chociaż to próżny wysiłek. Słone krople tworzą na twarzy szlak kolejnego upokorzenia.

– Gdzie masz mamę albo tatę? – dociekał chłopak, który tego dnia nie dostarczył na czas przesyłki.

Wolał zająć się zagubionym chłopcem, czego Paweł nie potrafił teraz zrozumieć. Przecież się spieszył, tak jak wszyscy pozostali. Nie miał czasu, a zwrócił uwagę na dziecięce łzy .

– Chodź, poszukamy ich razem.

Kurier wsadza szlochającego chłopca na rower i zawozi na najbliższy komisariat. Na policji zgłoszono już, że z nieodległego przedszkola zginęło dziecko. Wychowawczynie zorientowały się, że brakuje jednego z podopiecznych , gdy trzeba było położyć dzieci do popołudniowej drzemki. Anioły stróże, które nie zauważyły nawet, że zniknął!

Teraz jeden z nich czekał na niego z dziwnie zaczerwienioną twarzą.

– Jak mogłeś nam to zrobić, Pawełku? – przedszkolanka usiłowała go przytulić. – Wszyscy odchodziliśmy od zmysłów.

Oczywiście przesadzała.

W gronie ludzi, którzy przeczesywali ulice w poszukiwaniu małego uciekiniera zabrakło jego matki. Ponad kwadrans zajęło wybudzenie jej ze śpiączki, w jaką zapadła po przyjęciu z okazji urodzin kolejnego „wujka”. Z trudem odzyskiwała przytomność, gdy policjantka szarpała ją za ramię. Prawie złamała nogę na rozrzuconych na dywanie butelkach i nie za bardzo potrafiła odpowiedzieć na pytanie, jak ma na imię chłopiec, którego strażniczka prawa trzymała za rączkę. Bełkotała tylko coś, szlochając i śmiejąc się na przemian.

Chłopiec bał się jej, chociaż dzisiaj nie wiedział, dlaczego.

Końcowym efektem ucieczki była noc w izbie dziecka; pierwsza z wielu podobnych do siebie. Ciemność i mrok, cienie, które pełzały po ścianie i napełniały lękiem jego serce.

Bał się coraz bardziej.

Później było jeszcze gorzej. Początek szkoły: nowe wyzwania i koledzy, którzy w każdy poniedziałek wracali w swych rozmowach do minionego weekendu. Nauczył się nienawidzić przerw. Och, jakże nienawidził kolegów szczebioczących radośnie: „Graliśmy wczoraj w piłkę, byliśmy w wesołym miasteczku, łowiliśmy ryby, oglądaliśmy film, zrobiliśmy ognisko, spaliśmy w namiocie…”

Oni i ta ich pieprzona rodzina! W takich chwilach milczał. Jego soboty i niedziele, wszystkie dni wolne, święta, kolejne urodziny – żaden z takich dni nie różnił się od poprzedniego. Był jeszcze gorszy, bo dłużył się w nieskończoność, kiedy Paweł w swoim pokoju wysłuchiwał stękania matki i jej kochanków.

I nienawidził. Nienawidził tych wszystkich pijanych i brudnych facetów, którzy drapali się po kroczu i od czasu do czasu szukali czegoś w kieszeniach.

– No mały, masz. To chyba powinno wystarczyć – mówili i wciskali w jego dłoń parę zmiętych banknotów.

Później widywał już tylko ich zaciśnięte pięści.

– Znikaj, szczylu, i nie przeszkadzaj dorosłym! – nakazywały chrapliwe głosy.

Parias, którego obecność zakłócała chwile ulotnego szczęścia. Nie potrzebowano go. Stał na drodze do ich szczęścia, szkodził blaknącej z roku na rok urodzie. Matka piła coraz więcej i coraz częściej, a jej wdzięki więdły i musiała zadowalać kolejnych „wujków” czymś innym.

W tej układance nie było dla niego miejsca.

„Balast”, „zawada”, „ciężar”, „zawalidroga” – tak, znał te słowa lepiej niż ci gnający przed siebie ludzie. Poznał ich smak, bo nie żałowała ich ani mamusia, ani jej kochasie.

Dla nich nie był nikim więcej.

Większość dni spędzał więc na błąkaniu się po całej dzielnicy, zwiedzaniu zakurzonych strychów i piwnic. Tam mógł być kimś innym, nieustraszonym zdobywcą, który pokonywał ciemności i pokryte pajęczynami korytarze, wyganiał bezdomne psy i koty. Całymi dniami włóczył się po Węglowej i okolicach, toczył bitwy z chłopakami z innych podwórek, aż jego imię stało się sławne, aż zdobył przydomek, na dźwięk którego drżeli nawet starsi od niego.

Wariat.

Nie, to nie było wtedy! Dopiero później, po kilku latach.

Na początku szkoły nie miał zbyt wielu kolegów. Zaledwie kilku kumpli, którzy zawsze mogli wrócić do domu na ciepły obiad. On nie mógł, a w szkole chwalił się jedynie nowymi awanturami, sińcami na plecach i dupie oraz matką, która przychodziła po niego, gdy po raz kolejny pobił się z kimś na boisku.

– Ty, słyszałem, że twoja stara rucha się za pieniądze – próbowali się z niego śmiać.

On jednak nauczył ich, dobrze ich nauczył, że to zwykła głupota.

Sam jednak znał prawdę. Obrazy tamtych lat tkwią w jego pamięci do dzisiaj. Zawsze z nim będą.

Zalewała go zazdrość, niepowstrzymany żywioł chłopięcej zawiści, który piętrzył się i burzył za każdym razem, gdy opowiadano mu o naprawach z ojcem starego roweru, wspólnych poszukiwaniach ukrytego skarbu czy nauce pływania na miejskim basenie. Tam ojcowie byli bohaterami, herosami z pieprzonych bajek, wzorami do naśladowania.

On nauczył się pływać, gdy sąd oddał go pod opiekę babci. Miał dziewięć lat, a mężczyzna w todze zniecierpliwił się monitami kuratora. Zabrano go więc od matki, ale nie odszedł daleko. Klatkę dalej, do staruszki, u której zwykle szukał schronienia przed rozwścieczonymi „wujkami”. Babcia zawsze otwierała drzwi, bo wtedy jeszcze nie bała się krzyków i wrzasków.

– To będzie dla chłopca lepsze niż dom dziecka – zdecydował sędzia. – Rodzina zawsze pozostaje rodziną.

I tak się stało. Przeprowadzka do babci nie rozwiązała wszystkich problemów. Ojciec nie wrócił, do nich, nowe mieszkanie nie wywołało żadnej magicznej sztuczki. a Paweł nadal nie miał z kim pójść do kina ani rozbić namiotu. Odzyskał tylko poczucie bezpieczeństwa i nie musiał się już bać. Dwa pokoje babci stały się portem, do którego zawsze mógł zawinąć. Miał tam swoją przystań i to bez względu na pogodę czy narastające problemy. Babcia nie krzyczała na niego, nigdy nawet nie podniosła głosu. Ona jedna potrafiła go wysłuchać, czasami doradzić. Broniła go przed większością zagrożeń, przed gachami matki, którzy krzyczeli coś o rozpieprzonych na ścianie głowach i gnojach, których zaraz nauczą szacunku.

Paweł poczuł skurcz, który wykrzywił mu twarz. Babcia. Pokłócił się z nią wczoraj, chociaż dokładnie nie pamięta, o co. Chyba znowu próbowała mu coś wytłumaczyć. Zapomniała już, że jest dorosły, że nie ma już dziewięciu lat.

Miał dwanaście, kiedy jej zdanie przestało się dla niego liczyć.

Nie mogła zmienić ani rzeczywistości, ani swojej biedy. Posada salowej w miejskim szpitalu nie dawała zbyt wiele. pozwalała na to, aby jej wnuk mógł wziąć udział w wyścigu, którego czołówka chodziła w dresach z trzema paskami i butach z łyżwą. Paweł nie mógł nawet marzyć o telefonie, konsoli czy komputerze. Nie dostawał kieszonkowego; te parę groszy, które babcia odkładała dla niego co miesiąc, przypominały bardziej jałmużnę.

Musiał namalować dla siebie inny obraz. Pejzaż granicy dobra i zła, bez wskazania miejsca, którego przekroczenie uniemożliwia powrót. Dwunastolatek podjął grę, a zło skorzystało z nadarzającej się okazji. Zawładnęło jego sercem, pomogło też w pozbyciu się zasad, jakich usiłowała go nauczyć babcia.

Sojuszniczką w tej grze stała się codzienność, w której wysłuchiwał uwag o łatach, które staruszka wieczorami naszywała na spodnie, używanych podręcznikach, butach z rozklejoną podeszwą i kanapkach z jajkiem, które wyczuwano, zanim zdążył je wyjąć z tornistra.

– Ty, Paweł, nie przyniosłeś chyba znowu tych zbuków ze sobą – śmiali się koledzy z klasy.

To oni go zmusili, to dzięki nim przechyliła się szala jego przeznaczenia. On nie ponosił za to winy. Nie, na pewno nie był niczemu winny.

Nie miał przecież wpływu na tamten dzień, na to, że znalazł w szatni telefon.

Uśmiechnął się do tego wspomnienia i tamtego chłopca, który miał dwanaście lat i był jeszcze niewinny. Tak mały głupek, który na początku chciał zwrócić telefon szatniarce. Chyba dlatego, że kobieta, która dorabiała pilnowaniem uczniowskich kurtek i butów, odpowiadała za takie rzeczy. Przypominała mu nawet babcię, chociaż była chyba od niej trochę młodsza. Nieważne.

Liczy się to, że chciał oddać telefon. Naprawdę, pragnął go oddać, chociaż coś go zatrzymało w miejscu. Przypadek, zwykła nieuwaga, zrządzenie fatum – nie kusił się teraz o znalezienie nazwy. To i tak nie miało znaczenia. Wystarczyło natomiast do przejścia przez cienką linię.

Przez nieuwagę włączył jedną z kolorowych ikonek. Przestraszył się, więc naciskał kolejne. Pięć, może dziesięć minut bawił się znaleziskiem, ale potem chciał je oddać. Nie mógł tylko oderwać spojrzenia od rozświetlonego ekranu. Może zdecydował wtedy, że poczeka jeszcze chwilę. Przecież to nie było nic złego. Niczego nie ukradł, jedynie znalazł, miał więc prawo trochę się tym nacieszyć.

I kiedy usłyszał za swoimi plecami szmer, ręka sama schowała telefon do kieszeni.

– Nie widziałeś gdzieś mojej komórki? – zapytał kolega, za którym Paweł nie przepadał.

Ojciec tego tęgiego chłopaka, przywódcy grupy, która od czasu do czasu goniła za nim, rzucając kamieniami, miał kilka dobrze prosperujących sklepów. To wystarczało, aby dać jedynakowi wszystko, czego ten pragnął. Nauczył go też, że ludzi, do których nie uśmiechnął się los, należy traktować z góry.

– Wydawało mi się, że zostawiłem ją tutaj – gruby chłopak patrzył na Pawła z podejrzliwą miną. – Naprawdę jej nie widziałeś?

– Jak babcię kocham! Nie widziałem! – odparł głos, którego Paweł w pierwszej chwili nie rozpoznał. Brzmiał znajomo, ale jednocześnie dochodził jakby z oddali, przytłumiony przez bijące coraz szybciej serce. W głowie mu huczało i coś szeptało, że robi źle, ale pokręcił głową. – Jesteś pewien, że wziąłeś ją z domu?

– Tak, raczej tak.

– A sprawdzałeś w klasie? Może nadal gdzieś tam leży?

Czasami parę słów wystarczy, aby znaleźć się w smudze cienia. Nie musi być to mrok przerażający, władca najczarniejszej z czerni. Czasami wystarczy szarość, cień na szybie, który rozlewa się jak smoła. Zło jest cierpliwe, nie rzuca się na ofiarę od razu, najpierw zaprasza ją do siebie. Wykorzystuje każdą słabość, pokazuje paletę alternatyw, mówi: „Zawsze istnieje coś gorszego, straszniejszego. Wybierz mnie, a nie będziesz musiał przejmować się tym, co będzie dalej”.

– Byłem pewien, że zapomniałem wziąć ją z ławki – rzucił z nadzieją grubas. – Ojciec mnie zabije, jeżeli jej nie znajdę! Kosztowała prawie dwa tysiaki.

Paweł czuł nieznośny ucisk w gardle, jego twarz zdawała się zamieniać w rozżarzoną patelnię, udo przylegające do kieszeni, w której schował telefon, paliło żywym ogniem, ale powtórzył z przekonaniem.

– Ja jej tutaj nie widziałem. Przykro mi.

Ten głos… Ten głos naprawdę brzmiał przekonująco. Chłopiec kłamał, ale czy inni tego nie robią? Gdyby nie ciężar małego pudełka, które rozpychało mu kieszeń dżinsów, sam uwierzyłby w to bez wahania. Mówił głosem mocnego faceta, nie jakiegoś dwunastolatka. Poczuł się dorosły, stał się silny, tak wszechwładny, że nie musiał przejmować się prawdą.

„Przecież to nic złego” – przekonywał się w myślach. „Nie ma potrzeby teraz się przyznawać, nie mogę tego zrobić”.

Nie mógł i nie chciał.

– Dobra, poszukam jej na górze – powiedział gruby chłopak, a przy wyjściu obrócił się raz jeszcze. – Ale gdybyś ją przypadkiem gdzieś znalazł, przyjdziesz do mnie, prawda?

– Spoko! Możesz na mnie liczyć.

Głaz pierwszego kłamstwa potoczył się już wcześniej. Kolejne przypominały pióra gołębi, które Paweł ganiał na Węglowej.

– Możesz na mnie liczyć – zachichotał, mówiąc sam do siebie. – Naprawdę, stary, oddam ją, gdy tylko zobaczę.

To go rozbawiło. Poruszył lawinę, dzięki której w końcu mógł poczuć się kimś lepszym.

To wtedy znalazł w sobie tę obecną siłę. Jego serce nadal biło oszalałym tempem, z gardła nie znikała wielka bryła strachu i przez krótki czas musiał walczył z pragnieniem zwrócenia zguby jej właścicielowi, a jednak nie pobiegł za wychodzącym kolegą. Niech się grubas trochę pomartwi. Zasłużył na nauczkę, a telefon znajdzie się za kilka minut w szatni.

Kilka minut?

Nie, to nie miało trwać tak krótko. Nienawidził tego grubasa najbardziej ze wszystkich. Miał zamiar oddać mu telefon na drugi dzień. Chciał się nacieszyć czymś, na co nie było go stać. Tak. Zdecydował pobawić się znaleziskiem i podłożyć je później pod jedną z ławek.

Na szczęście skończyły się już wtedy lekcje; chłopiec nie wyobrażał sobie czterdziestu pięciu minut spokojnego siedzenia w ławce ze swoim „skarbem”. Był jego, tylko jego i pragnął wraz z nim ukryć się na podwórku. Tam, w zaciszu kamienicy, w cieniu, który chronił go przed całym światem wyciągnie telefon z kieszeni i raz jeszcze spojrzy na błyszczący ekran.

Wymówił się nawet od pizzy, na którą zapraszali go koledzy.

– Nie mam czasu, chłopaki Obiecałem babci, że sprzątnę mieszkanie.

– Daj spokój, Paweł. Chodź z nami!

– Nie mogę. Babcia czeka.

Nigdy wcześniej nie pokonał tak szybko drogi, jaka dzieliła szkołę od domu. Biegł przez ulice i skrzyżowania, lawirował pomiędzy spieszącymi się ludźmi, mknął przez spaliny i wyziewy miasta, jakby goniło go sto tysięcy demonów.

Jednego z nich przywitał niemal z otwartymi ramionami.

Czuł, że wyrastają mu skrzydła. Nie męczył go ciężar tornistra, nie przejmował się padającym deszczem i kałużami, które zabrudziły wyprane dopiero przez babcię dżinsy. Jego myśli skupiały się wyłącznie na kawałku plastiku. Kilka złączonych ze sobą płytek; ekran, który reagował na pieszczotę dłoni i świat, do którego chłopiec wcześniej nie miał wstępu. Kiedy dopadł do bramy, nie wytrzymał. Wyciągnął telefon z kieszeni i włączył jedną z tych gier, za które płaci się kilkoma esemesami.

Jak to fajnie, że Gruby kupił dla niego tę grę.

– Co tam masz, małolat? – zaskoczył go czyjś głos.

Przestraszony schował rękę z telefonem za plecy. Nie, nie pozwoli go sobie odebrać. Był jego, tylko jego.

Do jutra.

No może do pojutrza.

Przełknął ślinę.

– Ja? Nic.

– Nie ściemniaj – powiedział starszy od niego chłopak.

Chłopiec znał go z widzenia. Mieszkał w tej samej klatce i chyba nie chodził już do szkoły. W każdym bądź razie widywał go często, jak przesiaduje z innymi na ławce koło śmietnika. Dwunastolatki nie miały wstępu do świata, w którym tliły się pierwsze papierosy, a na ziemi leżały rozbite butelki po wypitym winie.

– Widziałem, że masz tam coś fajnego – cmoknął chłopak. – Pokaż!

– Nie!

– Pokaż, albo cię złapię i sam to sobie wezmę!

Z ociąganiem, jakby zanurzona w smole, ręka z telefonem powędrowała do przodu.

– Fiu, fiu! Ale zajebista komóreczka – rozległ się gwizd. – Skąd wziąłeś taki bajer, mały?

– Znikąd. To moje!

– Mówiłem, żebyś przestał ściemniać – sąsiad uśmiechnął się i puścił do niego oko. – Znam twoją Jarecką i babkę. Wiem, ze nigdy nie kupiłyby ci komy. Pucuj się, skręciłeś ją komuś?

– Nie – odparł Paweł, ale w głosie, który usłyszał nie było już wcześniejszego przekonania. – Jest moja. Dostałem ją od ojca.

– Niezły kit, smarkaczu, ale jak chcesz bajerować starszych, to musisz się bardziej postarać – chłopak błyskawicznym ruchem wyrwał mu telefon z ręki.

– Oddaj to! – Paweł doskoczył do niego z zaciśniętymi pięściami. – Słyszysz?! Oddaj mi to!

– Spokojnie! – chłopak bez trudu odsunął go od siebie. – Chcę tylko popatrzeć.

Po chwili, w której Paweł poznał znaczenie słowa „bezradność”, chłopak zwrócił mu telefon.

– Dam ci za niego trzy paczki. – W ręku sąsiada pojawił się plik banknotów. – Wiem, że jest trefny, ale podoba mi się ten model. Odkupię go od ciebie.

Wcześniejsza obietnica zwrotu telefonu nagle zbladła, zachwiała się, a potem ulotniła się, nie pozostawiając po sobie śladu. Zastąpił ją nieco trwalszy widok sześciu niebieskich papierków, odliczonych ze starannością, która zdawała się zatrzymywać świat i czas w miejscu. Paweł przełykał ślinę i trochę się spocił. Nie znał jeszcze dobrze na wartości pieniędzy, ale wiedział, że trzysta złotych jest czymś więcej, niż te parę monet od babci. Cieniutki głosik, który piszczał mu gdzieś w środku, zdusił z łatwością.

Ile mógł za to wszystko kupić?

Jeden z wielkich poetów, ten, który napisał „Bal w operze”, powiedział kiedyś, że tym głosikiem jest sumienie, które szepce, że ktoś patrzy. Niestety, tego dnia w bramie kamienicy przy Węglowej nie znalazł się nikt, kto patrzyłby, jak mały chłopiec odbiera zapłatę za skradziony telefon.

A ten cichy, cieniutki i szybko milknący głosik odtąd przestał mieć dla Pawła jakiekolwiek znaczenie. Tym bardziej że nowy właściciel czarnej komórki dodał na odchodne:

– Wiesz co, mały? Mam dla ciebie propozycję. Jeżeli jeszcze wpadnie ci coś takiego w ręce, przyjdź od razu do mnie. Obiecuję, że nie wyjdziesz na tym źle.

Człowiek nigdy nie wie, czyja ręka obraca kalejdoskop, w którym układa się mozaika jego losu. To dziwna układanka, pełna tajemniczych symboli, z jakich dwunastolatek nie mógł złożyć zbyt wiele. W życiu tego małego człowieka o imieniu Paweł rozległy się surmy triumfu, w które zadęło zło. Odniosło przecież pierwsze zwycięstwo; na razie małe jeszcze i niewiele znaczące, ale, jak pokazała najbliższa przyszłość, tyle wystarczyło. Przynajmniej temu chłopcu.

On zaś cieszył się ze zmiany, jaka nastąpiła. W końcu przestał się wstydzić starych swetrów czy butów. Nie unikał już wizyt w szkolnym bufecie, znalazł nawet kilku nowych kolegów. Teraz mógł wreszcie podnieść głowę. Nie przejmował się też szyderstwami. Właściwie to zaczął z nich kpić, podobnie jak z naiwności swych wcześniejszych prześladowców. W duchu śmiał się z ich niepewności czy przerażenia, z min, które pojawiały się na ich twarzach, gdy szukali zegarków, odtwarzaczy, przenośnych konsol, łańcuszków. Już się tym nie przejmował, raczej go to bawiło i gasiło rosnące pragnienie. Stał się mistrzem w wynajdowaniu okazji, dzięki którym których mógł zdobyć jeden z „drobiazgów”. Zostawał w szatni dłużej niż wszyscy inni, sprawdzał kurtki, torby i plecaki, wymykał się z lekcji gimnastyki, aby przeszukać rzeczy w przebieralni, korzystał z chwili czyjejś nieuwagi, aby wsunąć do kieszeni leżące na ławce wieczne pióro, a kolega z bramy nauczył go, jak sięgać do cudzej kieszeni bez zwracania na ten fakt uwagi.

Wkrótce musiał wciągnąć do współpracy paru zaufanych przyjaciół. Nie wszyscy mogli liczyć na prezenty od rodziców, więc nie musiał ich długo przekonywać. Razem łatwiej było też pokonywać przeszkody i nie słuchać przestróg, które wyśpiewywał coraz ciszej wewnętrzny głosik. Paweł przekonał się, że wspólne działanie przynosi więcej korzyści. „Razem możemy więcej”, tak brzmiał slogan jednej z partii politycznych, który w życiu nastolatka z Węglowej wprowadził tak wielkie zmiany. Paweł został nieformalnym przywódcą. Stał się kimś, na kogo patrzono z podziwem, kto wyznaczał nowe granice, kto pokazywał, jak można wyrównać szanse, czego dotąd odmawiał im okrutny los.

Okrutny los? – Paweł uśmiechnął się do siebie z przekąsem. Dzieciak ze wspomnień już rok później przekonał się na własnej skórze, że dopuszczanie innych do wszystkich tajemnic nie należy do najrozsądniejszych rzeczy. Jego paczka nie stała się monolitem; musiał walczyć o przywództwo, a nieustanna rywalizacja prowadziła do dziesiątek kłótni. Nie pamiętał już dokładnie, o co chodziło. Zazdrość o kolejny telefon, kilka słów, zaciśnięte pięści i krwawiący nos – niezbyt wiele, lecz wystarczyło, aby rozbić nastoletnią lojalność. Jego sekrety w końcu ujrzały światło dnia, a w ustach ludzi, którzy zwykle współczuli mu i próbowali pomagać, pojawiło się to brzydkie słowo. Słowo-stygmat wypowiedziane wtedy po raz pierwszy i powtarzane przez kolejne lata. Jego echo docierało do niego zawsze, kiedy jeszcze próbował zawrócić z wcześniej obranej drogi.

Złodziej.

Gorzką ceną tego doświadczenia stała się druga wizyta na komendzie. Tym razem nikt nie wkładał mu jednak na głowę czapki, nie poczęstowano go kanapką. Na twarzy przesłuchującego nie zobaczył uśmiechu. Mężczyzna wyglądał na groźnego. Jego surowy głos żądał przyznania się do wszystkich kradzieży.

– Masz mi tutaj zaraz wszystko powiedzieć, Paweł – padło stanowcze żądanie. – Jak na spowiedzi, bo ja i tak wszystko wiem.

Trochę z obawy przed karą (bo policjant straszył go wysłaniem do poprawczaka i kazał przysięgać na jakąś książkę w twardej okładce, że jak nie powie prawdy, to ciężko zgrzeszy), trochę ze strachu przed laniem (nowy „wujek” mamy obiecał, że spierze go na kwaśne jabłko) i trochę ze wstydu przed babcią (która siedziała zasmucona na krześle tuż obok niego), Paweł nie wykrztusił z siebie ani słowa.

– Zdajesz sobie sprawę, chłopcze, że to, co zrobiliście, jest złe i niezgodne z prawem? – pouczał go niezadowolony policjant. – Nie wolno okradać innych ludzi.

Odpowiedziały mu tylko szeroko otwarte oczy.

– Na wszystko, co człowiek dostaje od życia, trzeba uczciwie zapracować.

Oczy otworzyły się jeszcze szerzej. Paweł otworzył także usta, ale nie wydobył z nich żadnego dźwięku. Nie był przerażony, spodziewał się takiej rozmowy od dłuższego czasu. Starsi koledzy przygotowali go na coś znacznie gorszego.

– Jest za młody, aby odpowiadać przed sądem. – Policjant odwrócił głowę do jego babci. – Ale będę musiał napisać wniosek o ustanowienie kontroli kuratora.

Na pomarszczonym policzku pojawiła się łza.

– Dla jego i pani dobra – dodał policjant. – Wierzę, że każdego z nich da się jeszcze uratować.

Pokręcił głową, a jego twarz straciła wcześniejszą srogość.

– Jeżeli tylko wcześniej poczyni się odpowiednie kroki.

Być może ten moment był ostatnią z szans Pawła na zawrócenie ze ścieżki, którą obrał w tamtej bramie. Być może, gdyby ustanowiony kurator, który oprócz złodziejaszka miał jeszcze sześćdziesięciu o wiele trudniejszych podopiecznych, znalazłby dla chłopca więcej czasu, Paweł dokonałby w życiu czegoś wzniosłego; zostałby lekarzem lub nauczycielem, adwokatem lub nawet lokalnym politykiem. Być może cieszyłby się powszechnym szacunkiem i nie musiałby się wstydzić biedy i pochodzenia. Być może. Gdyby udało się go wyrwać z zaklętego kręgu ubóstwa i rzeczywistości, w której kradzieży nie uznawano za łamanie przykazań Dekalogu, tylko za zwykłą życiową konieczność, odnalazłby swoje miejsce w innym, lepszym świecie. Być może, gdyby udało się zarysować przed nim coś więcej niż perspektywę spędzenia reszty swoich dni w przedwojennej kamienicy z cegły, gdzie stygmat wykluczenia naznaczał człowieka już chwili wydania z piersi pierwszego okrzyku, chłopiec ten odniósłby sukces właściwy dla tysięcy innych dzieci. Być może gdyby był trochę starszy, potrafiłby dokonać innych wyborów.

Być może…

W przeszłości, która nakłada się na człowieka warstwami, oblepia go, otacza i towarzyszy w każdym z przeżywanych dni, nie brakuje miejsca na tryb warunkowy. Można przypuszczać, zakładać, rozpatrywać ją pod różnym kątem i z wielu perspektyw. Istnieją tam punkty alternatyw; światy równoległe, gdzie życie toczy się według lepszego planu. W przeszłości każdy z wyborów wygląda zupełnie inaczej. Można na niego spojrzeć przez lunetę wiedzy, wyostrzyć jego obraz dzięki okularom świadomości, marzyć…

W teraźniejszości każdy krok to tylko kolejna niewiadoma.

Sąsiad Pawła, nazwijmy go Tomkiem (ten, który kupił od niego telefon) nie ukrywał swojego zadowolenia. Kiedy usłyszał, że „policjant chciał wiedzieć, komu sprzedawałem te wszystkie rzeczy, ale mu nie powiedziałem”, na jego obliczu pojawił się wyraz uznania.

– Dobrze żeś się zachował, małolat. Pamiętaj o tym, że lojalność to podstawa!

Potem dał mu dwieście złotych, co ucieszyło Pawła bardziej niż wcześniejsza pochwała. Nie bardzo wiedział, czym jest ta cała lojalność, ale Tomek wytłumaczył mu, że właśnie zdał bardzo ważny egzamin.

– Możesz być z siebie dumny – rzekł, zapalił papierosa i poczęstował nim Pawła.

Chłopiec był naprawdę szczęśliwy i chociaż dym go gryzł w gardło, wypalił go do końca.

– Teraz chyba musimy zająć się czymś lepszym niż te drobiazgi w szkole – dodał Tomek. – W końcu jesteś już dorosły. Byłeś na psiarni i dobrze się zachowałeś. Nie ma sensu dalej babrać się w tej drobinie. Od dzisiaj będziesz biegał z nami.

Biegał z nami! Twarz Pawła rozjaśnia się w uśmiechu. Chyba wtedy zaczęło się jego prawdziwe życie. Poznał kolegów Tomka, tych, którym zazdrościł miejsca na ławce obok trzepaka i wielu innych rzeczy. Nie odmówił też, gdy zaproponowali, że zabiorą go na pierwsze włamanie. Był drobnym chłopcem i bez trudu przecisnął się przez szczelinę w kracie.

Potem zostało tylko wyniesienie towaru, na który czekali wspólnicy. Starsi i więksi od niego, dobre chłopaki z Węglowej, prawdziwi twardziele, dla których nie istniały żadne granice. Paweł pamiętał, że kradli wszystko: papierosy, alkohol, słodycze, kosmetyki. Wtedy nikt nie przejmował się fakturami czy rachunkami z hurtowni, nietrudno więc było im znaleźć kupca. Wewnętrzny głosik, który chłopiec słyszał jeszcze przed paroma miesiącami, teraz zamilknął na dobre. Paweł nie mógł sobie jedynie przypomnieć, czy to wtedy przestał też zwracać uwagę na coraz większy smutek malujący się w oczach babci. Przecież nie mogła mu zapewnić szacunku; cały czas ględziła tylko o uczciwości, o uczciwej pracy i innych tego rodzaju bzdetach.

Była słaba, a on nienawidził słabości.

Z trudem ukończył gimnazjum. Trzecie z kolei, bo z pierwszego wyrzucono go za wcześniejsze kradzieże. W drugim był jedynie gościem, a liczba nieobecności wystarczyłaby do wpisania go do „Księgi rekordów Guinessa”. Babcia załatwiła mu przeniesienie do innej szkoły, chociaż zupełnie tego nie potrzebował. Nie lubił tracić czasu na naukę; w nowej rzeczywistości liczyli się tylko ci, którzy potrafili brać los w swoje ręce.

– Daj spokój, babciu – mówił przy każdej okazji. – Przecież nauka i tak do niczego mi się nie przyda. Życie nie będzie na mnie czekać.

Nie czekało. Poznał nowych kolegów, wreszcie imponował swoją siłą, kasą, znajomościami. Był małolatem z Węglowej, a to wystarczało, żeby darzono go szacunkiem. Dobrze wiedział też, że większość rówieśników oddałaby wiele, aby cieszyć się taką jak on wolnością.

Wolność. Smakował to słowo przez dłuższą chwilę. Wtedy był naprawdę wolny. Mógł sam dokonywać wyborów; nie miał nawet szesnastu lat, a już korzystał ze swobody dorosłego. Nikt nie miał przecież prawa go ograniczać. Wariat, małolat z Węglowej, nie słuchał nikogo, nikomu się nie poddawał, nie bał się już, czuł, że nie ma już bariery, której nie potrafiłby przeskoczyć.

Dobry dzieciak, naprawdę dobry dzieciak!

Wraz z otrzymaniem świadectwa ukończenia gimnazjum musiał wybrać sobie następną szkołę. Wychowawczyni nawet nie starała się ukrywać swojej niechęci. Stara flądra! Wielokrotnie powtarzała, że miejsce takich jak on jest w więzieniu. Nie zależało jej na nim, na dzieciaku, którego przeznaczenie mogło jeszcze odmienić swój bieg. Wolała martwić się o innych, o tych, którzy nie odpłaciliby jej przekleństwem, splunięciem pod nogi albo nawet uderzeniem.

– Z twoimi ocenami i zachowaniem nie masz co liczyć na liceum. Nie składaj tam nawet papierów. Twoja przyszłością jest łopata i kopanie rowów.

Paweł tylko kiwnął głową. I tak nie zamierzał tracić czasu na ślęczenie nad książkami. Po co mu te wszystkie bzdury? W życiu liczył się fach, a nie wiedza, której nie można dobrze wykorzystać.

– Buda to złuda – śmiał się, otwierając piwo.

Mimo to wybrał „samochodówkę”. Trafiali tutaj wszyscy, którym nie poszczęściło się gdzie indziej, a poza tym miał swoje powody. Nie chciał robić przykrości babce (w końcu nadal u niej mieszkał), no i musiał czymś zadowolić kuratora. Facet w tanim garniturze zaczął poświęcać mu więcej czasu niż dotychczas. Nachodził go w domu i w szkole, czasami nawet groził umieszczeniem w poprawczaku. Paweł nie był głupi; zdawał sobie sprawę, że nie będzie traktowany z wcześniejszą pobłażliwością w nieskończoność.

Od czasu do czasu dostrzegał nieuniknione następstwa życia, jakie wybrał. Odprowadzał spojrzeniami kolegów, których głowy schylały się dopiero przed drzwiami radiowozu. Obserwował ich skute ciężarem żelaza nadgarstki i śledził wzrokiem drogę swych kumpli tam, skąd wracali dopiero po kilku latach. Ich twarze były wtedy bledsze, a na ciałach przybyło tatuaży, lecz nadal byli gotowi kreślić plany zdobycia wielkiego bogactwa, wiecznej zabawy, prawdziwego życia.

Dla większości z nich wolność była tylko przystankiem pomiędzy odsiadkami. Kiedy wysiadali na tym przystanku, siadali na ławce, którą przesunięto spod trzepaka, pod ścianę z cegły i rozprawiali o kolejnym skoku.

– Teraz już wszystko pójdzie dobrze. Wszystko jest gites, przygotowane na tip-top. Psiarnia nigdy nie dowie się, kto tam wlazł.

Osuszając butelki, tkali pajęczyny marzeń: wille z basenami, długonogie kochanki, szampan i truskawki, pagórki z kokainy, które do tej pory oglądali jedynie w „Człowieku z blizną”. Żaden z nich nie był jednak Alem Pacino, a ich sny kończyły się przy ujrzeniu dna butelki. Wtedy musieli dokonać wyboru, co oznaczało powrót do szarego świata na Węglowej; stara kamienica, brama z cegły, pokryte ptasimi odchodami podwórko. Ani śladu dyskoteki z Miami Beach, ani śladu Michelle Pfeiffer. Tylko smutne życie, w którym psiarnia pojawiała się w najmniej odpowiedniej chwili.

A wtedy znowu trafiali do Klasztoru, w mury, w których tracili cenne momenty swojego życia; pierwsze kroki nowo narodzonego syna, pierwsze słowa córki oraz wszystko inne.

Paweł nie chciał tak skończyć. Miał swój rozum, o tak! Nie myślał wprawdzie o zakładaniu rodziny, ale nie zamierzał iść tropem kompanów. Przecież był od nich sprytniejszy i zawsze mu się udawało.

Wyhamował nieco, co okazało się niezbyt trudne. Pomógł mu wyrok w zawieszeniu; przez ten cień podróżowało się nieco wolniej. Musiał przyznać, że i tak miał dużo szczęścia. Dużo, chociaż nie na wiele by się ono zdało, gdyby nie babcia. Staruszka wzięła kredyt, wynajęła adwokata i wzruszyła sędziego swoimi łzami.

– Mogę dać mu szansę – powiedział mężczyzna w todze. – To młody człowiek, zaledwie na początku swojej życiowej drogi. Niech ta rozprawa czegoś go nauczy.

Paweł podniósł obie ręce i niemal dotknął twarzy na szybie. Nauka? Dobre sobie! Przecież to on zdecydował, że zatrzyma swój pociąg pragnień, nikt inny. Nie czuł się wtedy gotowy na podróż torami systemu wychowywania trudnej młodzieży, nie chciał trafić do przedsionka piekieł. Nie bał się poprawczaka, ale po prostu wolał mieszkać u babci, słuchać jej narzekań na coraz słabsze zdrowie i ludzi, którzy rzadko dzielili się ze starą salową dobrym słowem.

– Człowieka trzeba szanować bez względu na to, kim jest – powtarzała mu bez końca. – Można być biednym, nie mieć niczego, ale dopóki zachowujesz godność, pozostajesz człowiekiem.

Cóż za cholerna bzdura! Babcia nigdy nie rozumiała, że człowiek biedny nie ma prawa mieć godności. Bieda odbierała godność i nadzieję na przyszłość, stawiała gdzieś na końcu szeregu, w którym on nie miał zamiaru pozostać. Babcia nie miała prawa tak mówić, nie miała…

Wzruszył ramionami. Teraz i to było już bez znaczenia, ale wtedy jego życie się skończyło, chociaż mogło potoczyć się zupełnie inaczej. Ku swojemu zdziwieniu przekonał się bowiem, że nie musi traktować nauki w „samochodówce” jako zła koniecznego. Polubił poznawanie różnic pomiędzy silnikiem spalinowym i diesla, czterosuwem i dwusuwem, pracą tłoków i cylindrów. Nie przejmował się brudzeniem rąk, nie miał oporów przed zanurzeniem ich w smarze, całymi godzinami grzebał w silnikach. To był dla niego całkiem dobry czas; nie uważał, żeby coś stracił i chyba mógłby żyć tamtym życiem.

Najbardziej lubił jednak jeździć. Nie miał wprawdzie prawka; jacyś cholerni głupcy ustanowili przecież granicę siedemnastu lat, żeby móc je otrzymać, ale i tak siadał za kierownicą. Miał własny tor wyścigowy – ulicę, na której nie musiał stosować się do żadnych zasad.

Radiowóz zatrzymał się na czerwonym świetle. No tak, psy musiały przestrzegać przepisów. Żaden z nich nie zasłużyłby nawet na jedno pochlebne spojrzenie Miecznikowskiego, właściciela warsztatu, w którym Paweł miał pierwsze praktyki. Ten facet znał się na ludziach. Zauważył go na samym początku; pokaz palenia gum na podwórku jego warsztatu sprawił, że go docenił.

– Nieźle, całkiem nieźle – powiedział mężczyzna, schodząc po schodach. – W zasadzie mógłbym wyjebać cię stąd za wzięcie kluczyków i niszczenie samochodu klienta, ale mam inną propozycję.

Paweł, wściekły na siebie za głupotę, spuścił głowę.

– Jesteś u mnie dopiero od pół roku, a potrafisz tyle, co niejeden z tych głupców – mówił właściciel warsztatu. – Moi klienci są zadowoleni, co mnie cieszy. Wygląda na to, że masz talent, a ja lubię utalentowanych ludzi.

– To nic takiego – bąknął Paweł pod nosem. Nie był przyzwyczajony do zbierania pochwał. Do tej pory nie żałowano mu jedynie upomnień. Miał ich z wolna dosyć. Nauczyciele, policjanci, matka, czy babcia – ludzie bez przerwy go ganili. – Po prostu trafiłem z odpowiednim ustawieniem. Każdy mógł to zrobić.

– Uwierz mi, chłopcze, że nie każdy. Co to, to nie! Nie każdy – mężczyzna powtórzył, nie przestając się przyglądać nastolatkowi.

Jego wzrok w niczym nie przypominał jednak spojrzeń, z jakimi Paweł spotykał się podczas wizyt w referacie do spraw nieletnich.

– Reszta gamoni, których mi tutaj przysłała twoja samochodówka, nie nadaje się nawet do noszenia śrubek – dodał po chwili, kręcąc osadzoną na byczym karku głową z dezaprobatą.

Paweł mógł odetchnąć z ulgą; chyba mu się upiekło, chociaż ślady jego wyczynu pokrywały całe podwórze.

– Jak już mówiłem, mam dla ciebie pewną propozycję – przypomniał mężczyzna i położył mu dłoń na ramieniu. Na nadgarstku lśniła gruba bransoleta ze złota. – Przydałby mi się ktoś taki jak ty. Ktoś, kto nie wymięknie, jeśli będzie potrzeba.

Paweł poczuł, że pęcznieje z dumy. Nie miał pojęcia, do czego mógłby przysłużyć się facetowi, który ma forsy jak lodu. Sama bransoleta musiała kosztować z dziesięć tysięcy.

– Mógłbym dać ci trochę zarobić – mruknął pan Stanisław. – Parę złotych więcej niż te miedziaki, co dostaniesz za praktyki.

Cichy głosik coś pisnął, ale Paweł stłumił go bez litości. Nauczył się już jak wykorzystywać te nieliczne szanse, jakie dawało mu życie.

A teraz otrzymywał następną.

– Co miałbym robić?

Ręka o rozmiarach szpadla uwolniła jego ramię.

– Mądry chłopak – cmoknął zadowolony mężczyzna. – Przyjdź wieczorem, to pogadamy.

Propozycja spadła Pawłowi jak manna z nieba. Nie zamierzał się nad nią zastanawiać. Miał wyrok, podobnie jak jego dotychczasowi kompani, którzy odsiadywali go w Klasztorze. Nie mógł też wykorzystywać dalej walorów swojego ciała. Urósł, zmężniał i nie dawał rady wejść tam, gdzie wcześniej biło całkiem obiecujące źródło przewidywanych zysków. Miasto i jego dzielnica powoli zmieniały swój wygląd; miejsce słabo zabezpieczonych sklepików, budek z blachy i kiosków, których drzwi otwierało się śrubokrętem, zajmowały duże magazyny, sklepy i galerie chronione przez dziesiątki kamer, alarmów i uzbrojonych ochroniarzy. Na fali zmian odnowiono nawet fronton jego kamienicy. Urzędnicy z miejskiego magistratu doszli do wniosku, że wystarczy położyć cienką warstwę tynku, aby osiągnąć świetny efekt. Nowa fasada nie zmieniła jednak najważniejszego; nadal kryły się za nią ludzkie problemy, które nie zniknęły wraz z usunięciem metalowych rusztowań i odjazdem ekipy remontowej.

Paweł nie zastanawiał się więc długo nad propozycją Stanisława Miecznikowskiego. Facet naprawdę mu imponował. Przyszedł wieczorem na umówione spotkanie; podwórze było puste, bo właściciel warsztatu zwolnił pracowników wcześniej.

– Mądry chłopak! – Mężczyzna podał mu na przywitanie dłoń. – Wiedziałem, że potrafisz skorzystać z okazji.

Potem wskazał mu miejsce w fotelu z czarnej skóry, co sprawiło, ze Paweł poczuł się naprawdę ważny. Wkrótce miał w dłoni papierosa wprost ze złotego pudełka, a na stoliku obok wylądowała szklanka z whisky.

To było życie, jakiego dla siebie pragnął.

– Mamy paru wspólnych znajomych, którzy dużo mi o tobie opowiedzieli. Wiem, że potrafisz trzymać język za zębami – odezwał się mężczyzna. – Ktoś dyskretny z twoimi umiejętnościami może mi się przydać. Mam kilka ciekawych pomysłów, a taki chłopak jak ty nadaje się do nich lepiej niż inni.

– Co miałbym robić?

Stanisław Miecznikowski kiwnął głową.

– Od razu do rzeczy! To mi się naprawdę podoba – mruknął i podniósł swoją szklankę do góry. – Potrzebuję kierowcy. Dobrego kierowcy.

– Tylko że ja nie mam prawa jazdy – odparł Paweł. – Muszę poczekać jeszcze rok.

– Wyglądasz dużo poważniej, a poza tym wiek nie odgrywa tutaj większej roli.

Mężczyzna sięgnął po coś do biurka. Wyjął z niego mały plastikowy prostokącik i rzucił go na biurko. Zaskoczony Paweł wpatrywał się w dokument ze swoim zdjęciem. W magiczny sposób stał się właśnie dorosłym człowiekiem.

– Jedynym problemem jest to, czy zgodzisz się dla mnie pracować?

– No pewnie! – krzyknął uradowany Paweł. – Mów pan, czego trzeba! Zrobię wszystko.

Na szerokim obliczu rozlewa się uśmiech zadowolenia. Pan Stanisław przyjmuje zapał Pawła łaskawym skinieniem głowy. Wie, czym przyciągnąć uwagę chłopca. Złota bransoleta pobrzękuje obiecująco.

– To nic skomplikowanego – mówi szeptem, jakby już wpuścił Pawła do swojego świata. Są niemal przyjaciółmi. – Przyprowadzisz mi po prostu jedną furę. Ja zajmę się resztą.

Mechanizm kradzieży rzeczywiście nie należał do zbyt skomplikowanych. Klient, który oddawał swój samochód do naprawy, musiał zostawić w warsztacie komplet kluczyków. Nie podejrzewał, że tego samego dnia, w którym odjeżdżał do domu autobusem, w kieszeni pana Stanisława lądował duplikat tychże kluczyków. Auto zjeżdżało z kanału już po paru dniach i oddawano je w ręce nieświadomego niczego właściciela, który cieszył się niewygórowaną ceną naprawy. Nie mógł on rzecz jasna wiedzieć, że w warsztacie Stanisława Miecznikowskiego skopiowano także wszystkie zabezpieczenia. Radość z udanej naprawy auta, dzięki której spał w nocy spokojnie, ufny, że jego samochód jest w pełni bezpieczny, rozpływała się w kilka kwadransów. Stanisław Miecznikowski, informatyk z zamiłowania, elektronik z wykształcenia i złodziej z powołania dość wcześnie odkrył możliwości, jakie przynosi posiadanie warsztatu.

– Cholerny gnój! – warknął do siebie Paweł. – Sam niczym nie ryzykował, miał od tego całą gromadę takich jak ja!

Gdyby wiedział, jak to wszystko się skończy, gdyby tylko wiedział…

Był zbyt głupi i zbyt naiwny, żeby dostrzec podstęp. To, że nie miał żadnego doświadczenia, nie obudziło cichutkiego wewnętrznego głosiku. Nie słyszał go już od dawna, a właściwie skutecznie zagłuszał. Nie potrzebował zbędnych hamulców, a poza tym nie był nowicjuszem. Sklep czy samochód – jaka to różnica. Wsiądzie do tej fury, wyprowadzi ją z parkingu i odda za kilka tysięcy w ręce Miecznikowskiego. Taki był plan, chociaż wszystko skończyło się o wiele gorzej.

Przeszedł wprawdzie przez ogrodzenie i znalazł beemkę, którą miał ukraść. To nie sprawiło mu żadnej trudności. Zgodnie z zapowiedzią właściciela warsztatu kluczyki pasowały do drzwiczek, więc nie uruchomił alarmu. Czuł niemal, jak rosną mu skrzydła, już widział na swoim nadgarstku złotą bransoletę. Może nie kupi jej za ten samochód, ale przecież będą następne auta. Miecznikowski mu to obiecał.

Złapał za kierownicę. Chyba nie działały światła, bo musiał pochylić się, żeby trafić kluczykiem do stacyjki.

– Co ty tutaj robisz, smarkaczu?! – dobiegł do niego stłumiony krzyk

Jak on mógł wtedy nie zauważyć tego starucha?

– Wychodź z tego samochodu! Ale już!

Twarz Pawła ściąga się w grymasie gniewu. Nie ma zamiaru się poddawać, chociaż mężczyzna krzyczy coraz głośniej. W jego dłoni pojawia się gwizdek, którego dźwięk zaczyna zapalać światła okien w pobliskich blokach. Głupi, uparty staruch! Co mu z tego przyszło? Zamiast opiekować się wnukami, ślęczył nocami na parkingu.

– Zostaw ten samochód, przeklęty złodzieju! – Dozorca krzyczy przez cały czas. Krzyczy i dmucha w ten przeklęty gwizdek. – Natychmiast z niego wyjdź!

Paweł zaciska pięści i grozi mężczyźnie. Potem przypomina sobie, że ma kluczyki. Może stąd odjechać, musi stąd odjechać. Dlaczego wszystko się tak poplątało?

Światła i gwizdy. Tyle pamięta. Chyba upuszcza kluczyki. Tak, coś wyrywa mu je z dłoni. Nikną w śmieciach: torebki po chipsach, zgniecione puszki, niedopałki. Kto jeździ takim samochodem? Nieważne, przecież musi odnaleźć kluczyki. Zanim go stąd wyciągną, zanim dozna upokorzenia i porażki. Nie przywykł do porażek, on nie przegrywa.

– Ludzieeee! Ludzieeee! Złodziej! Złapałem złodzieja!

Szukająca na oślep ręka w końcu dotyka zbawiennego kawałka metalu. Paweł wzdycha, jego pierś unosi się w westchnieniu ulgi, a serce zwalnia tempo uderzeń. Powrócił do gry, nie musi już niczego się obawiać. Wie, co ma zrobić, zawsze to wiedział, więc wkłada kluczyk do stacyjki. Wprawdzie stróż nadal stoi przed maską, ale to już nie ma znaczenia. Sam jest sobie winny, stary głupiec. Mógł zostać w tej pieprzonej budce; wystarczyło przymknąć oczy, bo to nawet nie był jego samochód.

Głosy rozgrzeszenia płyną z każdej strony. W przeciwieństwie do krzyków z zewnątrz są o wiele bardziej wyraźne. Dobrze, że je słyszy.

– Pan go trzyma, panie Zygmuncie, niech pan go trzyma! Policja już tu jedzie! – ktoś woła z oddali.

Jakie to teraz nieważne, pozbawione wcześniejszej grozy. Teraz to on jest panem tej sytuacji, więc przekręca kluczyk.

– Stój złodzieju! Stój!

Silnik mruczy i zapala bez problemu. No tak, przecież to niemiecka solidność. Bayerische Motoren Werke. Paweł zna tę nazwę z jednego z folderów. Taki samochód musi ruszyć do przodu jak rakieta i niewielka przeszkoda w postaci ludzkiego ciała nie może go powstrzymać. Półtorej tony wygrywa starcie z kilkudziesięcioma kilogramami. Słychać przeraźliwy wrzask, koła przetaczają się po kościach i łamią je w paru miejscach.

I kto jest teraz zwycięzcą?

W tej samej chwili jedna z bocznych szyb rozpryskuje się na tysiąc kawałków. Ktoś uderza w nią pałką z drewna. Krzyk i kolejne ciosy, cała karoseria poznaje siłę tej wściekłości. Tłum najwyraźniej chce zlinczować złodzieja; nikt nie okazuje litości.

– Zostawcie samochód! Jego bierzcie, jego! – głos właściciela beemki nie może przebić się przez odgłosy uderzeń.

Paweł wie, że musi uciekać, ale wokół jest zbyt wielu ludzi.

Kupon z wygraną w totolotka, który widział jeszcze przed paroma godzinami, niknie w jego świadomości. Pozostaje pragnienie jak najszybszego wydostania się z parkingu. Wciska pedał gazu w podłogę, podrywa potwora do przodu. Bestia pędzi przed siebie z rykiem, roztrąca stojące wokół ciała, miażdży je szerokimi kołami.

Paweł nadal siedzi w fotelu ze skóry, ale na jego twarzy brakuje uśmiechu. Nie myśli już o szklaneczce z whisky, która tak naprawdę wcale mu nie smakowała. Widzi jedynie rozmazane światła ulicznych latarni. Jego droga rozmywa się w powstrzymywanych łzach. Znowu się pojawiły.

Ślady jego słabości.

Chyba wtedy płakał po raz ostatni. Łykał słone krople strachu i upokorzenia, gnając przez ulice miasta. W oddali, lecz coraz bliżej, słyszał jedynie odgłosy syren. Ścigali go, lecz on nie czuł się jak bohater filmu. Bał się tego, co za sobą zostawił. Bał się leżących ciał, jęku i okrzyków bólu.

W końcu jednak zdołał się uspokoić. Otarł krople łez z twarzy. nie potrzebował ich już więcej. Był wolny; krok zrobiony przed laty w śmierdzącej uryną bramie stał się biegiem, wręcz dzikim pędem ku nieuchronnemu przeznaczeniu.

Chłopak, który dotarł do końca tego etapu, w niczym nie przypominał już dziecka. Był prawie dorosły, miał piętnaście lat i niedawno zaczął się golić. Wiedział też, w jakich miejscach należy dzielić rzeczywistość, gdzie spotyka się zło i dobro. Poznał granice i umiał je przekroczyć. Każdą z nich. Może jeszcze nie wszystko rozumiał, wszak adrenalina buzowała w jego żyłach, a strach zastąpiło podniecenie, ale zepchnął już wszelkie wątpliwości w mroki podświadomości.

Nie zamierzał już korzystać z rad cienkiego głosika.

Był twardy.

Już nie bał się, kiedy dojechał na złomowisko.

– Coś ty, kurwa, najlepszego narobił?!

Właściciel warsztatu wyciągnął go z samochodu. Palce zacisnęły się na szczupłych ramionach z siłą imadeł. Paweł nawet nie próbował się bronić. Miecznikowski ważył dwa razy tyle co on i był wyższy o głowę. Rzucił go na maskę, a jego pięści zaczęły wymierzać ciosy. Cóż za cholerne upokorzenie. Paweł nie mógł się obronić, ciosy spadały na twarz, brzuch i plecy. Wkrótce poczuł słony smak krwi, a kawałki pokruszonych zębów wbiły się w podniebienie.

Ten facet chyba chciał go zabić.

– Spierdoliłeś mi robotę! – Nocne powietrze przecinał jego gniewny krzyk i kolejne ciosy. Miecznikowski zepchnął go na ziemię. Miał na nogach pantofle z miękkiej skóry, ale nie zamierzał ich oszczędzać. – Ty zajebany gnoju! Ty śmieciu!

To zabawne, że Paweł nie słyszał wszystkiego. Do nieruchomego ciała słowa mężczyzny docierały jakby z opóźnieniem. Z trudem przedzierały się przez rwącą tępym bólem czaszkę. Paweł miał wrażenie, jakby wykrzykiwano je gdzieś w oddali, w świecie, któremu mógł się jedynie przyglądać. Przeżywał złodziejską inicjację i ta lekcja pozostała w jego pamięci na następne lata. Miał szczęście, że Stanisław Miecznikowski nie zamierzał spędzić reszty życia w więzieniu.

Poczuł, że mężczyzna daje za wygraną.

– I żebym cię więcej na oczy nie widział, gnoju! Bo zatłukę jak psa!

Mechanizm blokowania bólu zadziałał bez zarzutu. Gachowie jego matki nauczyli go wiele, chociaż nie sądził, że przyda mu się to właśnie dzisiaj. Gdy zobaczył, że nic mu już nie grozi, a mężczyzna wsiada do swojego samochodu, podniósł się z ziemi.

– Jeszcze zobaczymy, kto kogo zatłucze, cwelu! – wysyczał, ale niezbyt głośno. Nie był pewien, czy na pewno jest tu sam. Nie chciał ryzykować ponownego spotkania ze swym niedawnym „dobroczyńcą”.

Podczas drogi do domu, którą, gdyby uważał na lekcjach historii, mógłby porównać do odwrotu Napoleona spod Moskwy, miał wystarczająco dużo czasu, aby obmyślić plan zemsty. Szedł wolno, próbując na próżno zatamować krew. Paliło go pragnienie odwetu. Miecznikowski go upokorzył. Oszukał i upokorzył. Czegoś takiego nie można było odpuścić.

– Zobaczymy, czy będziesz taki cwany, jak wrzucę do tej twojej graciarni kilka butelek z benzyną – cedził przez puchnące wargi.

Mamrotał coś przez całą drogę do domu. Na Węglową dotarł dopiero o świcie i miał prawdziwego pecha. Drzwi do mieszkania stały otworem, a w nich czekała babcia, która zasypała go gradem pytań.

– Jak ty wyglądasz? Gdzie byłeś? Co znowu zrobiłeś?

Bronił się przed nią, wymachując rękami. Miał jej dość, męczyła go, choć widziała, jak strasznie wygląda.

– Daj mi spokój – odepchnął staruszkę i wybiegł z klatki.

Poszedł do matki. Wprawdzie nienawidził meliny, w którą zamieniła ich dawne mieszkanie, ale nie miał wyboru. Matka nie zadawała mu żadnych pytań, nie prawiła morałów. Widząc jego obitą twarz, wzruszyła tylko ramionami.

– Uważaj tylko, żeby nie obudzić Romana! Niedopity jest, to i nie w humorze – wychrypiała. – Rozłóż se w kuchni leżankę. Wiesz, gdzie jest.

Wiedział, ale tej nocy nie spał zbyt dobrze.

Przyśniła mu się twarz, której nie znał. Nieoczekiwanie wyrosła przed nim wypełniona uśmiechem, dziwnie zadowolona z siebie. Krył się w niej jakiś sekret, coś nieodgadnionego, coś, co obudziło w nim lęk. Spojrzał jej prosto w oczy, chociaż nie potrafiłby odpowiedzieć, jaki mają kolor. Były bezbarwne, puste niczym otchłań, jaka zdawała się go wciągać coraz głębiej i głębiej. Oczy bez źrenic, bez wyrazu, jakby utkała je mgła.

Nie mógł uciec przed tą twarzą i tymi oczami. Bał się jej, bał się odwzajemniać spojrzenie, które groziło uwięzieniem w głębi tej mgły, w rozmazanych konturach chmur, które rozpłynęły się, gdy tylko poruszył dłonią. Twarz na chwilę straciła swą wyrazistość, ale po chwili znowu znalazła się tuż przed nim. Dziwne. Wydawała się być na wyciągnięcie ręki, a mimo to, gdy próbował jej dotknąć, uciekała, zmieniając się w obłok. Musiał na nią patrzeć, więziła go, a to, co ukazywała, nie pomagało w odkryciu jej sekretu. Pragnął poznać ten sekret, a jednocześnie odczuwał strach. Dwa uczucia splecione ze sobą jak ciała kochanków. Nierozerwalne, a przecież na co dzień obce. Tak samo było z tą twarzą. Nie znał jej, ale czuł, że gdzieś już ją widział. Musiał gdzieś ją widzieć. Na ulicy, w szkole, w sklepie, nieważne gdzie, lecz z pewnością ją widział.

Poczuł gniew. Fala ognia przetoczyła się przez umysł, dręczyła go kolejnymi przypływami. Skąd ja cię znam? Pytanie to nie doczekało się jednak żadnej odpowiedzi. Twarz wykrzywiła się tylko i obdarzyła go złośliwym uśmiechem. Nie chciała niczego zdradzić. Postanowiła się z nim zabawić. Suka! Przejrzał jej plan, a mimo to droczyła się z nim jak tania dziwka.

Dobrze, podejmę ta grę. Wystarczy, że znajdę jeden szczegół; punkt, który pozwoli odszukać w tym labiryncie właściwą ścieżkę. To nic trudnego, nie przeszkodzisz mi w niczym. Jedna iskra, tyle powinno wystarczyć.

Nic.

Wykrzywione rysy zniekształciły obraz, pozbawiły go wyrazistości, zamazywały odpowiedź. Im bardziej wytężał wzrok, im więcej sił wkładał w swoje próby, tym większy ogarniał go gniew. Kolejny przypływ. Już chyba nie było miejsca, w którym mógłby znaleźć ocalenie. Ognisty żywioł spopielał każdą jego myśl, wysysał resztki sił, zamieniał go w obserwatora, pozbawionego woli.

Kim jesteś? Kim?

Kurwa.

Twarz wynurzała się z mgły, a mgła stawała się twarzą. A on stał pośrodku jednej wielkiej maski pełnej nienawistnego uśmiechu.

Kim jesteś?

Zniechęcony kolejnym niepowodzeniem, opuścił głowę. Nie chciał patrzeć na złowieszczo uśmiechniętą twarz. Nie miał zamiaru uczestniczyć w tej chorej grze.

Nie jestem twoim pionkiem.

Uderzyła go tak niespodziewanie, że niemal stracił równowagę.

Co?! Jak?!

Kolejny cios był jeszcze mocniejszy. I jeszcze jeden. Poczuł ból. Wielki ból. Skulił się i próbował ukryć głowę między kolanami. Zamknął też oczy, ale twarz wciąż przed nim była. Jeszcze większa, zdawała się rosnąć z każdym jego oddechem, jakby coś ich łączyło, a przecież nawet jej nie znał. Większa, o wiele większa niż wcześniej. Wręcz ogromna. Przytłaczała go, a ta nagła zmiana ponownie go przestraszyła.

Nie. Przeraziła.

Podniósł ręce. Musiał się przed nią bronić, przed nim bronić, przed tym czymś lub kimś. Nie wiedział już, przed czym.

Niewidzialny przeciwnik nie zdecydował się na ponowienie ataku. Chłopak podniósł się i opuścił ręce. Nie musiał chyba już się bać. Nie było tutaj niczego poza nim i tą twarzą.

Uniósł głowę, ale twarz wciąż tam była. Nie mógł się od niej uwolnić. Nie wiedział, jak się od niej uwolnić.

Na twarzy pojawił się okrutny grymas. Cieszyła się jego upokorzeniem. Ten grymas zdradzał wszystko. Nie znikał, a twarz przez cały czas unosiła się tuż przed nim i dzieliło go od niej może parę centymetrów, może na jeden krok, którego nie umiał zrobić.

Jeszcze.

Maska z koszmaru znowu się uśmiechnęła. Nie miał wątpliwości. Uśmiechała się do niego prawie przyjaźnie. Chyba przyjęła jego kapitulację, bo odczuwał jej zadowolenie każdą cząstką swej jaźni; wzrosło teraz razem z nim, z każda kolejną myślą. Jak to dobrze, że zrozumiał ich połączenie, że nie próbował dalej walczyć. Właściwie to już nie odczuwał strachu. Twarz nie chciała go skrzywdzić, byli ze sobą połączeni; kochankowie, tak powinien o nich myśleć.

Wpatrywał się w twarz z tak wielka intensywnością, że niemal poczuł powód symbiozy. Z tyłu głowy zaczął promieniować ból świadomości. Twarz nie straciła uśmiechu i wykrzywiła się w nowym grymasie. Znał ten grymas! Odkrywała się przed nim. Pozwoliła poznać uczucie, które ją utworzyło.

Nienawiść.

To ona zrodziła mgłę i chmury, to ona się tutaj ukryła. Czysta nienawiść. Odkrycie to zaskoczyło go, lecz nie odrzuciło. Zdziwił się, bo nie czuł wstrętu czy obawy. Właściwie pragnął tej twarzy jeszcze mocniej, wszedł w nią całym sobą, zanurzył się we mgle, bo dopiero teraz odnalazł spokój. Nienawiść. Siła, jakiej potrzebował, jakiej pragnął przez te wszystkie lata. Nagle zapragnął jej całym sobą. Niech go wchłonie, chciał, żeby go wchłonęła, pragnął poczuć jej smak na języku, w sercu, w myśli i oddechu.

Coś jednak stanęło im na przeszkodzie. Nie mogli jeszcze złączyć się w całość.

Drogę pomiędzy nimi przecinała niewidzialna ściana. Jak mógł jej wcześniej nie dostrzec? Wysunął przed siebie drugą rękę, ale bariera nie chciała ustąpić. Naparł na nią, najpierw samymi nadgarstkami, potem ramionami, w końcu całym ciałem. Dyszał ciężko, był wściekły na blokadę, która nie chciała ustąpić. Niewidoczna granica stanęła pomiędzy nim a wykrzywioną twarzą, skazując oboje coraz bardziej zachłanną obserwację.

Nienawiść.

Obudził się z wrażeniem, jakby jakiś uparty kowal rozpoczął pracę gdzieś w środku jego czaszki. Młot ze stali uderzał tam raz za razem i nie miał zamiaru przestać. Łup, łup, łup. Łup, łup, łup. Zamknął ponownie oczy, ale kowal nie zwolnił tempa uderzeń. Łup, łup, łup. Otworzył oczy, czego niemal natychmiast pożałował. Każde drgnięcie sprowadzało jeszcze większy ból. Łup, łup, łup. Co jest, kurwa? Sięgnął ręką do opuchniętej twarzy; nie znalazł miejsca, którego dotkniecie nie kończyło się bólem. Przypomniał sobie wszystko. Nieźle go załatwił ten skurwysyn.

Zacisnął zęby i spróbował wstać. Nie było mu łatwo. Kowal z głowy zaczął się zataczać wraz z całą kuchnią. Drogę do łazienki znaczyły jego wściekłe wrzaski, które słyszał tylko Paweł. Reszta świata dowiadywała się jedynie o jego cierpieniu poprzez jęki i syknięcia. „Pożałujesz, ty cwelu, pożałujesz tego” – składał w myślach obietnicę zemsty.

Wreszcie dotarł do łazienki. Droga do niej wydawała się trwać w nieskończoność, a każdy krok oznaczał kolejne uderzenie bólu. Paweł zawisł nad umywalką, odkręcił wodę. Jej chłód niemal wprawił go w ekstazę. Tego właśnie potrzebowałeś, Wariat! Umyjesz twarz i zobaczymy, co się dalej stanie.

– Nieźle, całkiem nieźle – chrypiący głos podsumował widok z lustra nad umywalką.

Twarz przed nim należała chyba do kogoś innego; pokryta resztkami krwi i opuchlizną, przypominała bardziej kawałek stłuczonego mięsa.

– Nieźle – mruknął i wyszedł z łazienki.

Pozwolił sobie nawet na uśmiech; może i nie wyglądał najlepiej, ale Miecznikowski popełnił błąd. Podniósł na niego rękę, a to będzie go słono kosztować.

Zaczął się śmiać. Głośno, mimo bólu, który rozlał się po brzuchu i poobijanych żebrach.

– Gdyby to moja morda przypominała rozgniecionego arbuza, nie byłoby mi tak wesoło – cedził przez zęby mężczyzna, który wszedł za nim do kuchni. Jego ubranie składało się z brudnego podkoszulka. spod którego wystawał spory brzuch i ramiona porośnięte czarnymi włosami. Paweł starał się nie patrzeć na kutasa, po którym kochanek matki zaczął się właśnie drapać. – Zgadza się, nieźle. Ktoś ci nieźle przypierdolił, szczylu.

Paweł nie planował dłuższej rozmowy w tym nowym „wujkiem”. Zaczął zbierać swoje rzeczy, wszystkie umazane krwią i ziemią ze złomowiska. Przełknął kilka kolejnych uwag bez słowa. Mężczyzna czegoś szukał, ale on nie miał zamiaru mu pomagać. Z biegiem lat zrozumiał, co oznaczają pobłażliwe spojrzenia, kiwnięcia głowami i mruknięcia wypełnione dziwną wyrozumiałością, jakimi go obdarzano ilekroć przez podwórko przechodziła matka ze swoimi kochankiem. Na początku nienawidził tych facetów, potem dodał do nich także matkę. Skoro wolała się puszczać…

Paweł nauczył się, jak odpowiadać herosom w brudnych podkoszulkach, dla których szczytem męskości było bicie pijanej kobiety i jej dziecka. Kiedy zaprzyjaźnił się z Tomkiem, „wujkowie” dowiedzieli się, ile znaczy jego nienawiść. Ich odwaga kurczyła się nagle, gdy w ciemnej bramie ktoś podcinał im nogi, a głowę spadał grad ciosów. Tracili wtedy swój animusz, błagali o litość, mieli łzy w oczach, wręcz skamleli o łaskę.

W tej pozycji Paweł lubił ich najbardziej.

Niestety, teraz nie mógł liczyć na pomoc kumpli. Tomek wraz z większością z nich odpoczywali na wczasach w Klasztorze, więc był zdany tylko na siebie. Kotłowało się w nim pragnienie rzucenia mężczyźnie paru słów, ale nie chciał doznać kolejnego upokorzenia. Wystarczy, że miniona noc zakończyła się porażką. Kolejnych nie potrzebował.

Kochanek matki nie przestawał się drapać jednak po jajach. Jak ten frajer miał w ogóle na imię? Roman? Nieważne, przecież stał w tej cholernej kuchni, wprost w drzwiach i zezował na niego ze złośliwym uśmiechem.

– Nie wiesz, gdzie ta twoja stara poszła? – spytał i rękę z krocza przeniósł prosto na nieogoloną twarz. – Jarać mi się chce, a ona zabrała wszystkie fajki.

Paweł wzruszył ramionami. To nie był jego problem. Bardziej interesował się ubraniem poszarpanej i brudnej koszulki. Okazało się, że wciągnięcie jej na grzbiet zamieniło się w dość długi i bolesny proces. Mozolnie wsuwał w jej rękawy jedną, potem drugą rękę i przesuwał ją przez głowę. Miecznikowski, Miecznikowski, Miecznikowski – powtarzał w myślach nazwisko właściciela warsztatu. Kilka butelek z benzyną wrzuconych w nocy na teren warsztatu powinno załatwić sprawę. Frajer nauczy się, żeby nie podnosić łapsk na słabszych.

– Nie słyszałeś mnie, gnojku? – zarośnięty mężczyzna położył rękę na jego ramieniu. – Jarać mi się chce!

– A co mnie to obchodzi? – warknął Paweł. Strząsnął ciężar z ramienia jednym ruchem. – Odczep się facet i puść mnie!

– Kopsnij szluga!

– Spierdalaj!

Poczuł przeraźliwy ból w uchu. Kochanek matki uderzył go jakby od niechcenia. Masował teraz otwartą dłoń i znowu się uśmiechał.

– Nie wiesz, jak się zwracać do starszych? – Roman zaprezentował galerię pożółkłych zębów. – To może najwyższy czas na lekcję. Zaraz co nieco cię nauczę!

Wzniósł dłoń do następnego uderzenia.

Paweł nigdy nie zdobył się na poszukiwania odpowiedzi, jakim sposobem w jego ręku znalazł się tamten nóż. Leżał na stole, więc po prostu po niego sięgnął. Nie pamiętał, co stało się później, ale nie poszukiwał rozwiązania tej zagadki.

– Sprawca ma dopiero piętnaście lat? – zdziwił się chirurg, kiedy przeczytał raport. – To prawie niemożliwe. Ciosy zadawano z o wiele większą siłą osoby dorosłej. Z siłą i nienawiścią. Mieliśmy szczęście, że ten człowiek nie stracił życia.

Dotychczas Paweł dopuszczał się tylko drobnych przestępstw, dokonywał wyborów, które w większości kładziono na karb okoliczności, w jakich przyszło mu dorastać: trudnego dzieciństwa, alkoholizmu matki, domu, w którym nie było pozytywnych wzorców. To wszystko sprawiało, że mógł liczyć na pobłażliwość sądu, na wyrozumiałość bogini z zawiązanymi oczami, w której dłoniach widnieje waga losu i miecz sprawiedliwości.

Ten jeden dzień zmienił wszystko.

Kradzież, potrącenie dozorcy i nocny rajd po ciałach ludzi, którzy usiłowali go zatrzymać, staranowanie kilku samochodów, a nade wszystko usiłowanie zabójstwa Romana Kaliniaka – zarzutów wystarczyło do odwieszenia wcześniejszego wyroku. Kapłan w czarnej todze pogładził dłonią łańcuch, który ozdabiał mu pierś i westchnął:

– Faktem jest, że kiedy przed obliczem sprawiedliwości staje tak młody człowiek, sąd powinien wziąć pod uwagę każdą możliwość przywrócenia go na łono społeczeństwa, ale na tej sali już raz podano ci pomocną dłoń, mój synu. Niestety, nie zechciałeś z niej skorzystać, więc teraz to państwo weźmie na siebie ciężar twego wychowania – wyrzucił z siebie niemal jednym tchem.

Paweł nie słuchał go zbyt uważnie. Wiedział, co go czeka. Siedział z na wpół przymkniętymi oczami i starał się nie patrzeć w stronę babci. Staruszka przyszła do sądu i znowu próbowała go bronić, chociaż tym razem nie było na to szans.

– W imieniu Rzeczypospolitej Polskiej sąd orzeka osadzenie małoletniego w zakładzie poprawczym do dnia, w którym ukończy on dwudziesty pierwszy rok życia. Niech ten wyrok uświadomi ci, synu, że to ostatnia z szans na poprawę. Dalej będą już tylko mury więzienia.

Paweł wzruszył ramionami. Więzienie i tak było lepsze od zakładu, tylko ten stary cap udawał, że o tym nie wie. Zakład rządził się gorszymi prawami; ci, którzy tam trafiali, wciąż mieli siłę i wystarczająco dużo nienawiści, aby uprzykrzać sobie nawzajem życie.

Rozejrzał się, szukając matki, ale nigdzie nie mógł jej dojrzeć.

– Pawełku, Pawełku! – babcia zanosiła się płaczem. – Nie bój się Pawełku!

Chłopak potrząsnął głową. Nie miał pojęcia, czemu staruszka myśl, że on się czegoś boi. O nie! On nie odczuwał już strachu. Wybrał swoją drogę, a skoro, idąc nią, trafi do zakładu, to cóż...

W jednej kwestii sędzia nie popełnił błędu. Paweł skorzystał z szansy, jednak nauka, jaką z niej wyciągnął, z pewnością nie była celem blisko godzinnego wywodu.

Chłopak obojętnie patrzył na zaciskające się na jego rękach kajdanki, nie przejął się podróżą, dzięki której babcia musiała pokonywać co tydzień ponad dwieście kilometrów. Drzwi radiowozu zatrzasnęły się z hukiem, ale postanowił, że nie da satysfakcji trójce gliniarzy, których nie wzruszała jego odyseja.

– Masz szczęście, gówniarzu, że to nie my cię złapaliśmy! – powiedział mu jeden z nich, zaglądając przez zakratowane okienko. – My byśmy się z tobą nie cackali. Napadasz na porządnych ludzi, kradniesz samochody, rzucasz się z nożem. Takie zero od razu powinno trafiać do kryminału.

Chłopak z opuszczoną głową nie odpowiada na żadną zaczepkę. Nie płacze, ale oczy szczypią go i po raz pierwszy od dnia ucieczki z przedszkola czuje się trochę bezradny. Nie patrzy na mgłę, która spowija rogatki obojętnego miasta ani na rosnące przy szosie topole. Nie widzi więc coraz większego cienia, w którym widnieje coś dziwnego.

Twarz?

Paweł nie widzi jej, bo głowę podnosi dopiero wtedy, gdy przejeżdżają przez bramę z kutego żelaza. Rozgląda się zaciekawiony i stwierdza, że zakład nie przypomina wcale więzienia. Wprawdzie otacza go mur z czerwonej cegły, ale radiowóz wtacza się na szerokie podwórze, na którym są klomby z kwiatami i ławki. Budynek za podwórzem nie różni się za wiele od jego „samochodówki”, nawet ma takie same okna. Jedyną różnicą są kraty. Paweł dostrzega je po dłuższej chwili, kiedy słońce przestaje go oślepiać, a z jego rąk znikają kajdanki.

– To ten? – pyta mężczyzna w garniturze. Musi być kimś ważnym, bo gliniarze ściskają mu dłoń. – Chodź za mną, chłopcze – zwraca się do Pawła.

Dopiero teraz Paweł dostrzega plamy pierwszych twarzy. W oknach i na parapetach, skąd śledzą go ciekawskie spojrzenia, rozbłyskują płomienie zapalniczek.

– A niech złapię jakieś gnoja, jak jara szlugi, to wpierdol i do lochu! – twarz mężczyzny w garniturze nagle straciła miły wyraz, a niewyraźne ogniki znikły zaraz jak przestraszone elfy. – Zapamiętaj, chłopcze, że tutaj ja jestem twoim ojcem i twoją matką – powiedział do Pawła. – Teraz maszeruj na górę! Twoja sypialnia jest po lewej i radziłbym, żeby się jej trzymał.

Potem zostawił go i odszedł, pogwizdując coś pod nosem. Nie przejmował się kolejnym z diabłów, których ogolone do gołej skóry czaszki zaczęły wychylać się z cieni.

Przed Pawłem wyrósł największy z nich, a w jego oczach lśniła ciekawość.

– No to skąd cię psywiało? – zaseplenił przez zęby, ale nie pozwolił Pawłowi się odezwać. – A zrestą to bez znaczenia, bo i tak musis poznać zasady.

Paweł dostrzegł wzniesioną pięść. Zrobił unik i sam uderzył krótkim hakiem. Chłopak westchnął i przysiadł, ale Paweł nie zdążył nacieszyć się zwycięstwem. Nie wiedzieć skąd na jego głowie wylądował ciężki koc. Kolejne minuty opowiedziały zaś na pytanie, jaka różnica jest pomiędzy szkołą i zakładem. Tutaj liczyła się przede wszystkim lojalność diabłów, a on był dopiero na początku tej drogi.

Do swojej sypialni dotarł po trzech dniach, kiedy zdołał stanąć na nogi. Przywitały go o wiele cieplejsze spojrzenia, bo nie zdradził nikomu, kim byli uczestnicy jego „powitania”. Miał zasady, a to liczyło się za murami zakładu. Jego zachowanie wystarczyło diabłom za inicjację, więc już nie musiał niczego udowadniać. Przyswoił i tę lekcję, chociaż nie miał zamiaru trwać w miejscu.

– Cały czas do przodu! – to wtedy wybrał motto, którym kierował się potem w życiu. – Cały czas do przodu i jedziemy z frajerstwem!

W ciągu kolejnych trzech lat nieraz udowodnił, że w pełni zasługuje na przydomek: Wariat. Nie dbał o swoje zdrowie; połyki, czy sznyty – to nie miało dla niego znaczenia. Stanął nawet na czele buntu, którego skala przerosła nawet jego oczekiwania.

Barykady na korytarzach, dwaj pobici do nieprzytomności pracownicy, płonące materace i łóżka – omal sam nie stracił życia. Kiedy wyciągnięto go spod zgliszczy, mężczyzna w garniturze jedynie kręcił głową.

– Jest w tym chłopaku coś dziwnego – rzucił do strażaków. – To chodząca bomba nienawiści. Nawet mnie nie udało się go zmienić.

Dyrektor zakładu nie miał jednak wyjścia, gdy z domu Pawła przyszedł telegram informujący o śmierci matki. Znaleziono ją martwą na jednej z melin, a on poszedł na rozmowę do psychologa. Po kilku kwadransach pojawił się w drzwiach sypialni z miną zwycięzcy. Zdołał przekonać młodą dziewczynę, że przejął się odejściem matki. Pomogło parę łez i słów skruchy, które nie kosztowały go zbyt wiele.

W rzeczywistości śmierć matki nie zrobiła na nim większego wrażenia. Przyzwyczaił się do jej nieobecności. Przez trzy lata, które spędził w poprawczaku, nigdy go nie odwiedziła, nie napisała nawet listu. Nie widział powodu, żeby rozpaczać po jej odejściu. Przecież i tak byli dla siebie niemal obcy, a teraz wyrównali jedynie swoje rachunki.

Na jej pogrzebie nie uronił ani jednej łzy. Nawet nie starał się zmusić do odczuwania żalu. To był próżny wysiłek; te całe brednie o duszy czy sumieniu nadawały się do kazań, a nie prawdziwego życia. Nie słuchał księży ani w zakładzie, ani na cmentarzu, nie potrzebował ich nauk, tych bzdur o przebaczaniu, lepszym świecie czy poszukiwaniu zbawienia.

– Szacunek trzeba mieć, tylko szacunek się liczy! – mówił, zwracając się do rozbawionych kolegów. – Kto nie ma szacunku, ten niczego nie ma i chuj.

Jego pozyskanie władzy na ulicy nie wymagało już żadnych nauczycieli; wszystkich wskazówek, czy drogowskazów. Nikt nie musiał już trzymać przed nim zapalonej pochodni. On wiedział, dobrze wiedział, jak rozświetlić mroki swego życia. Widział własną ścieżkę bardzo dokładnie; nie zamierzał zaśmiecać jej żadnymi „wartościami”.

– Zasady są dla głupich ludzi – mawiał do siebie, lecz niezbyt głośno.

Nie chciał, żeby ktoś z zakładu usłyszał to bluźnierstwo. Na co dzień wkładał inną maskę, maskę człowieka honoru i wyznawcy dekalogu, według którego miały żyć wszystkie diabły.

Po powrocie na Węglową nie musiał jednak jej dłużej nosić. Udowodnił za wszystkim, że Paweł, którego tu znali wcześniej, odszedł i raczej nie ma zamiaru powrócić. Na ulicy szacunek budziła siła, a on wiedział, jak z niej skorzystać. Zmienił się, w zakładzie dużo ćwiczył, zyskał parę kilogramów, urósł i stracił miano małolata. Teraz nikt nie ośmielał się wysyłać go po piwo i nawet starsi zaczęli się z nim liczyć.

Wariat – tak zaczęli go nazywać. Wariat, który już pokazał, że dla niego nie istnieją żadne przeszkody, żadne nieprzekraczalne granice. Wcześniej też potrafił działać bez zastanowienia; bił się ze starszymi, ale dopiero w zakładzie nauczył się nie odpuszczać. Porażki nie robiły już na nim wrażenia, nie czuł upokorzenia. Potrafił się zemścić. W kieszeni zawsze miał nóż, nosił go jak trofeum i nie pozostawiał nikomu wątpliwości, w jakim celu.

– Zajebałem raz, zajebię i drugi – przechwalał się kumplom, siedząc na ławce. – To nic wielkiego, kosa wchodzi jak w masło.

Krwawe skutki nienawiści, którą pielęgnował w sobie niczym tropikalny kwiat, przekroczyły granice podwórka, a wkrótce też Węglowej i okolic. Znano go już w całym mieście. W końcu zdobył upragniony szacunek; każdy wiedział, że z nim nie opłaca się zaczynać. Nawet Miecznikowski, którego warsztat spłonął do cna. Nawet on nie ośmielił się go ruszyć.

Paweł nie czuł się jednak w pełni szczęśliwy. Jego głównym zajęciem nadal była okupacja ławki pod murem z czerwonej cegły. Zmieniło się tylko to, że dzisiaj to on był jej właścicielem i to jego podziwiały inne małolaty. Kilka desek pokrytych łuszczącą się zieloną farbą stało się jego tronem. Stąd mógł władać okolicą, bo to jemu składano większość hołdów. Każdy wiedział, kto rządzi Węglową, każdy go szanował, a wielu się bało.

A kradzieże, napady pobicia? One stały się jedynie tłem jego codzienności. Nieistotnością, której nie starał się zmienić. Dekalog wraz z innymi podobnymi nakazami to przecież tylko zapisy w pożółkłej księdze. Nie musiał się do nich stosować. Nie on, nie Wariat. On ufał wyłącznie swojej sile. No może jeszcze kawałkowi stali i paru kolegom.

Inni ludzie nie mieli dla niego znaczenia. Stali gdzieś w oddali okryci mgłą. Wiedział, że wzbudza ich strach, widział to w ich oczach. Pamiętał to spojrzenie; gasnącą prośbę o litość.

– Frajer skamlał jak pies – rzekł kiedyś do dwójki kumpli. Dzisiaj był przedostatni dzień jego przepustki i postanowił, że musi ten fakt uczcić. Na razie jednak nie zanosiło się, żeby czekało na niego coś wyjątkowego. Od samego rana niebo zasnuwał płaszcz chmur, z których nie przestawało siąpić. Nie mógł nawet usiąść z kumplami na ławce. Ich zwyczajowe dominium mokło w samotności, a oni musieli zadowolić się schronieniem w bramie. – Pies zawsze pozostanie psem – dodał i wypił łyk wina.

Kolejnym problemem był brak gotówki. Wziął wprawdzie te parę groszy od babki, ale przecież nie wystarczyły one na wiele. Trzy wina, paczka szlugów – to mało jak na tak wyjątkowy dzień.

– Miał kundel farta, że jestem miłośnikiem zwierząt – mruknął.

– Ku…, ku…, ku..., kundel? – wykrztusił w końcu Groszek. – O…, o…, o kim mo…, mo…, mowa?

– O..., o..., o co ci chodzi, Maciusiu? – zarechotał drugi z pijących.

Talon zawdzięczał przezwisko ojcu, który po utracie pracy zamienił się w klienta darmowych jadłodajni i pomocy społecznej. Przed paroma laty Talon poprosił go o nowe buty i dostał kwit na odbiór obuwia z darów. Od tego czasu nie rozmawiał z ojcem. Jak twierdził: „samemu trzeba na siebie zarobić”, co sprawiło, że zyskał szacunek u Pawła i odpowiednią grubość kartoteki na pobliskiej komendzie.

– Przypomniałem sobie tego kundla, za którego poszedłem do kajdanowa – odparł znudzony Paweł. – Równie dobrze mogłem wtedy zajebać cwela. Więcej i tak bym nie dostał.

Jakby od niechcenia napiął mięśnie ramion. Pomimo chłodu nie zdecydował się włożyć bluzy. Stał w samej koszulce; nie na darmo przelewał przecież litry potu na siłowni. W zakładzie miał dużo czasu na ćwiczenia i chciał, żeby każdy widział ich rezultat.

– Romek już dawno się stąd wyprowadził – wyjaśnił Talon. – Rozjebał się na ciebie na psiarni, więc i tak prędzej czy później ktoś ożeniłby mu kosę.

Paweł kiwnął głową. To mu się podobało. Lojalność na Węglowej nadal pozostawała jedną z najważniejszych zasad. Nikt nie miał prawa rozmawiać z policją. Ci, którzy wyłamywali się ze zmowy milczenia, musieli za to zapłacić.

– Chyba zaraz przestanie padać – Paweł zmienił temat. – Może w końcu będziemy mogli się stąd ruszyć.

Rzeczywiście, deszcz nie lał już jak dotąd. Szare strugi zamieniły się w krople, a zza chmur zaczęło nawet wyglądać słońce. Jeden z jego promieni oświetlił nadjeżdżające z głębi ulicy nowiutkie audi. Paweł z zazdrością obserwował właściciela samochodu. Na razie nie mógł o takim wozie tylko marzyć.

– Widziałeś tego gościa? – spytał Talon. – Znam go, ma zakłady na rogu i kasy jak lodu. Taki to sobie pożyje.

– A ja..., ja..., jaka lala koło nie..., nie..., niego siedziała – dodał Groszek. Z każdym słowem jego twarz zdawała się sinieć. – Ja bym ją…

Paweł machnął ręką. Nie interesowało go, co Groszek pragnąłby zrobić z dziewczyną, która nie chciałaby pewnie nawet na niego spojrzeć. Miał dość takich opowieści z zakładu. Za murem każdy miał tysiące kochanek, a właściwie wspomnień, które przywoływano w nocy pod kocem.

– Później nam powiesz – rzucił.

– A..., a..., ale ja...

– Później – powtórzył Paweł. – Teraz daj nam wypić w spokoju wino.

Uniósł butelkę w geście toastu.

– Jak właściwie udało ci się wyrwać tak długą przepustkę? – Talon skończył pić jako pierwszy. Zawsze śmiali się z niego, że kończy najszybciej ze wszystkich. – Dwa tygodnie! To cud! Dziki siedzi w Puławach i mówił, że dostają tam tylko po parę dni. A ty całe dwa tygodnie!

– To nic trudnego – Paweł odstawił pustą butelkę. W całym ciele czuł przyjemne ciepło, a w głowie lekki szum. Jaka szkoda, że wino tak szybko się skończyło. – Zeksy nie pozwoliły mi wyjechać na wakacje, więc teraz sobie odbieram. Trzeba umieć ich bajerować, oto cały pierdolony sekret. Jeżeli chodzisz do szkoły, uśmiechasz się, kiedy na ciebie patrzą i nie przesadzasz z dojeżdżaniem frajerów, sami rozwijają przed tobą czerwony dywan.

– Ale ty jesteś tam już ponad trzy lata – przypomniał Groszek. O dziwo, tym razem udało mu się powiedzieć wszystko bez jąkania się. Tyczkowata sylwetka wyprężyła się z dumą. – Jakoś wcześniej nie chcieli cię wypuścić. Mówiłeś, że trzymasz zasady i dlatego cię dojeżdżają.

– Zasady trzeba trzymać – rzucił Paweł. Nudziło go tłumaczenie wszystkiego od początku, ale wiedział, że kumple lubią jego opowieści – Jestem człowiekiem. Grypsuję, nie chodzę na żadne układy z zeksami. Gdyby nie śmierć Jareckiej, pewnie nigdy by mnie nie wypuścili. Ubzdurali sobie, że mogą mnie kupić na te ich pierdoły, że mnie zmienią i takie tam... Tyle że ja mam wyjebane na ich nauki. Dokładnie wiem, że te kurwy najchętniej trzymałyby mnie w zakładzie do samego końca. Przepustkę dostałem dzięki babce. Staruszka wychodziła ją u dyrektora. Powiedział jej nawet, że gdybym poszedł do liceum, to mogliby zastanowić się nad wnioskiem do sądu o wcześniejsze zwolnienie. Dobre sobie, zwolnienie! Stary chuj napierdala chłopaków, a mnie chce wypuścić? Babka będzie musiała poczekać, bo ja nie zamierzam klękać przed cwelem!

– Ale przyznasz, że staruszka cię kocha.

– Taa... Aż za bardzo – Paweł zaniósł się nerwowym śmiechem. Nie lubił takich rozmów. – Kocha mnie tak bardzo, że chce mnie wysłać do kolejnej szkoły i pracy.

– A może zrobi z ciebie jakiegoś studenta? – zarechotał Talon. – To nie byłoby nawet takie głupie. Widuję od czasu do czasu te laski z uniwerku. Fajne dupy; mógłbyś wyrwać jakąś z nich.

– Nie mam zamiaru.

– Zastanów się. Podobno niektóre lubią chłopaków po przejściach.

– To sam do którejś uderz – odciął się Paweł. – Mnie to bardziej martwi babka. Chodzi za mną niemal wszędzie. Nie mogę się od niej odczepić.

– Może chce cię przypilnować – wyrzucił jednym tchem Groszek. Kiedy mówił szybko, udawało mu się robić to płynnie. – Moja stara też ciągle psioczy i narzeka. Ostatnio znowu marudziła coś o pracy. A przecież nie pójdę za tysiąc złotych kopać rowów.

– O czym mowa? – skrzywił się Talon. – Mój stary harował przez pół życia w cementowni i co z tego ma? Siedem stów renty, płuca zapierdolone jakimś gównem i skrzywiony krępel. Cały dzień charczy, jakby się miał zaraz przekręcić. Nie daję już rady tego słuchać, a na same leki wydaje ponad cztery paczki. Gdybym mu nie rzucał od czasu do czasu paru groszy, pewnie zdechłby z głodu. Dzisiaj, żeby normalnie żyć, trzeba…

Nie dokończył. Przerwał mu odgłos kroków, a kiedy obrócił głowę, na jego twarzy pojawił się grymas. Starsza kobieta minęła ich bez słowa; nie chciała widać drażnić wyrostków, których znała cała kamienica.

– To ta społeczniara Malinowska – Talon ściszył głos. – Mieszka na trzecim piętrze i założę się, że gdy zawinie się na kwadrat, zadzwoni na psy. Już nieraz mi o tym mówiła.

Kobieta potrząsnęła głową skrytą w czerwonej chuście. Usłyszała jego słowa, ale nie zdecydowała się odpowiedzieć. Paweł śledził ją spod przymrużonych powiek. Kiedy mijała go, potrząsnął pustą butelką i zachichotał.

– Znam tę klępę aż za dobrze – mruknął, gdy kobieta weszła do klatki. – Jest przyjaciółką mojej babki. Razem przesiadują w kościele i narzekają na wszystko.

– Obcięła nas jak komornik szafę – powiedział Talon.

– Wła..., wła..., właśnie – wydukał Groszek. – W o..., o..., ostatnim miesiącu trzy razy wzywała po..., po..., policję.

Talon westchnął:

– Nie mów tyle, Groszuniu, bo się zapowietrzysz. Trzeba cię będzie wtedy dmuchać, a ja nie mam siły.

Jego żart nie przypadł Pawłowi do gustu.

– Kontroluj mordę! Może i nie jestem w zakładzie, ale Groszek to dobry chłopak i masz go traktować z szacunkiem. Poza tym ma rację. Malinowska ze wszystkim biega do mojej babki albo na komendę. Nie mam zamiaru tłumaczyć się kuratorowi.

Potrzebował dłuższej chwili, żeby się uspokoić. Przypomniał sobie jedną z ostatnich rozmów z babcią. Miał dość jej narzekania; te wszystkie prośby, żeby zostawał na noc w domu, te obietnice i groźby. Komu one były potrzebne? On wymagał jedynie, żeby dała mu spokój. Czy to tak wiele? Babka była słaba, słaba i stara, więc nie mogła go do niczego zmusić. On nie był słaby. Poświęcił trzy lata na eliminację tej wady. Już nikt nigdy nie zarzuci mu, że się czegoś boi. Nie miał zamiaru ulegać podszeptom żadnych pieprzonych głosów; stłumił resztki wątpliwości, był twardy.

– Tak tylko świrowałem – rzucił pojednawczo Talon. – Nie chciałem obrazić naszego Groszunia, prawda Maciuś? – dodał, zwracając się do kumpla. – Mam nadzieję, że nie walnąłeś focha?

– Nie…, nie…, nie walnąłem.

Uścisnęli sobie dłonie.

– No to powiedz, Wariat, co robimy wieczorem – Talon zmrużył oczy. – Chyba nie zamierzasz spędzić ostatniej nocy w domu?

– Czy mówiłem, że cokolwiek się zmieniło? Śmigamy jak zwykle. Zabierzemy tylko Groszka.

– Groszka? – jęknął Talon.

– Groszka – potwierdził Paweł.

W kamienicy nikt nie rozumiał, dlaczego Paweł darzy szacunkiem tego wysokiego chłopaka, a on nie zwykł się tłumaczyć. Wystarczyło mu, że Talon nawet nie próbuje protestować. To mu się podobało. Szacunek wystarczył, a poza tym każdy wiedział, z kim można dobrze zarobić. Dzisiaj wyruszą na polowanie; nocni łowcy, którzy nie gardzą żadnym łupem.

– Walimy wieczorem na dworzec – powiedział Paweł i cisnął pustą butelką o ścianę. Brzęk rozbitego szkła poniósł się echem w całej bramie i wytoczył daleko w głąb podwórza.

– Na dworzec? – tym razem Talon odważył się na protest. – Przecież tam roi się od psów. Są kamery i ochrona. Ciężko będzie się ruszyć, nie mówiąc już o zarobieniu paru złotych.

– My..., my..., myślałem, że uderzymy do ce..,. ce..., centrum – przyłączył się do niego Groszek.

– No właśnie, do centrum – podchwycił tę myśl Talon. – Włóczy się tam teraz sporo leszczy.

– Walimy na dworzec i koniec – zarządził Wariat, a ton jego głosu wskazywał, że dyskusja dobiegła końca. – Obiecałem jednemu waflowi z kajdanowa, że załatwię mu chustę trepa. W zakładzie słowo to rzecz święta, więc nie mogę go przewalić. Poza tym ja dotrzymuję obietnic. Skoro mówię, że zarobimy na dworcu, to zarobimy, jasne?

– Jasne, jasne – skrzywił się Talon i wzruszył ramionami; znał upór Wariata i wiedział, że nie zdoła go niczym przekonać. – O której się stykniemy?

Paweł przyjął jego gotowość z zadowoleniem:

– Tutaj. Normalnie o ósmej.

– Kto śmiga z nami?

– Dzidek i Luzak.

– A Biały? Co z nim? Od kiedy wróciłeś, jeszcze go nie widziałem. Zapadł się pod ziemię, czy co?

– Stary chuj nie ma widocznie czasu, żeby się spotkać z kumplami. – Paweł poruszył się nerwowo. Lewa powieka zaczęła mu drgać. – Zajęty jest, cwel bardaszany. Ma nową dziewczynę.

– Biały ma jakąś laskę? – zdziwił się Talon. – A kogóż to zbajerował ten lowelasik?

Groszek zaczął przestępować z nogi na nogę. Usiłował coś powiedzieć, ale jego twarz zsiniała tylko i nie zdołał wykrztusić z siebie ani słowa.

– Co ty się tak trzęsiesz? – spytał rozbawiony Talon. Nie zwrócił uwagi na Pawła, który zacisnął pięści i syknął:

– Chcesz wiedzieć z kim ta pizda teraz chodzi? – spytał przyjaciela. – To ci powiem. Z Kaśką! Ta martwa kurwa chodzi z moją Kaśką!

Talon zrobił krok do tyłu.

– Nie miałem pojęcia, że z tobą zerwała.

– Bo nie zerwała – wrzasnął Wariat. – Zeszmaciła się z takim festem! Pisała, że będzie czekać, przysięgała i co? Jak tylko wróciłem do zakładu, rozkraczyła się przed tym cwelem!

– Wszystkie laski są takie – Talon próbował go jakoś uspokoić.

– Obiecałem, że jak ich zobaczę razem, Białego i ją, to im łby rozpierdolę – wrzeszczał Paweł. – Wypatroszę cwela jak świnię! I tę kurwę też!

Zaczął kopać resztki szkła. Przepłoszył tym gołębie, które szukały czegoś na bruku podwórka. Jeden z nich nie zdążył poderwać się do lotu i szkło wbiło się w niego jak pocisk. Leżał teraz pod śmietnikiem, bijąc nieporadnie skrzydłem.

Paweł, widząc to. zaniósł się przeraźliwym śmiechem.

– Tak będzie wyglądał ten chuj, jak go dorwę!

Jego towarzysze nawet nie próbowali protestować.

– Oszukać mnie! – ryczał Wariat. – I to z kim? Z takim zajebanym cwelem?

Upokorzenie, jakiego doznał, czytając list od dziewczyny, nie pozwalało o sobie zapomnieć. Paliło żywym ogniem, nie pozwalało się ugasić. Jak ona śmiała go zdradzić? Po tym, co dla niej zrobił, po tym, jak wyznała mu, że go kocha?

Śmiał się coraz głośniej. Zapamiętają go, oboje go zapamiętają! Planował zemstę przez długie miesiące w zakładzie i teraz nic już go nie powstrzyma. Nie zamierzał walczyć z tym pragnieniem. Czuł się z nim dobrze, lepiej niż kiedykolwiek. Za parę godzin będzie mógł w końcu uwolnić wszystkie swoje demony. Miał ich dość, żeby zamienić świat w piekło. Wrzeszczały w jego wnętrzu, domagając się ofiary.

Wspomnienie upokorzenia powróciło w jednej chwili. Nie minęło przecież tak wiele czasu; kilkanaście tygodni cierpienia, na które nie zasłużył. W pierwszym momencie nie zrozumiał nawet wiadomości, jaką zawierała kartka wypełniona drobnym dziewczęcym pismem. Dopiero po drugim czy trzecim przeczytaniu listu dotarło do niego, że to koniec, że Kasia, jego Kasia, dziewczyna, o której myślał inaczej niż o wszystkich pozostałych, znalazła sobie kogoś innego.

Nie pamiętał dokładnie, co było dalej. Usłyszał tylko jakieś krzyki, a potem płacz jednej z przypadkowych ofiar. Uderzał raz za razem w jej zakrwawioną twarz. Chłopak leżał już pod jego nogami i błagał o litość. Ten biedny gnojek jako pierwszy dowiedział się, czym może być jego gniew, poznał siłę jego nienawiści. A on ... gdyby się wtedy nie opamiętał…

Zrobiłby coś głupiego. Tak z pewnością zrobiłby coś głupiego.

Potem zapragnął wydostać się z zakładu. Chciał uciec. Uciec, dorwać Białego i Kaśkę, kiedy będą szli razem. Widział ich niemal, jak się obejmują, jak zbliżają do siebie twarze i usta. Kurwa! Musiał ich dopaść i zmusić do przeprosin! Niech klękną tak jak ten cwel i błagają go o litość. Ten obraz sprawiał, że Pawła oblewał żar. Pieprzona niemożność zmiany, wypowiedzenia na głos uczuć, przeżyć i emocji! Zdradzał je tylko betonowi i kratom, ale one nie zamierzały mu odpowiadać. Uciekaj, uciekaj – coś szeptało mu w głowie. Wydostanie się z zakładu nie było przecież takie trudne; w nocy pilnował ich tylko jeden wychowawca. Wystarczyło pobić go, związać i zabrać klucze. Potem pokonałby mur, wsiadł do pociągu i wrócił do miasta.

Nie zrobił jednak niczego, co przekreśliłoby szansę na przepustkę. Paweł nie był aż tak głupi. Potrafił (kiedy chciał, a chciał bardzo) zapanować nad sobą. Pozbywszy się zaś chwilowej słabości; miłości, jak nieopatrznie zdążył się nazwać to, co było pomiędzy nim a Kaśką, stał się panem sytuacji. To od niego zależało, co wydarzy się w następnej sekundzie. Mógł spalić zakład, obrócić go w całkowitą ruinę, a potem tutaj przyjechać i wykrzyczeć pod jej oknami całą złość.

Albo…

Na ściągnięte grymasem oblicze wpełzł uśmiech. Nie dostrzegł, że obaj kumple cofają się przed nim, przed jego nienawiścią.

– ...dorwę ich oboje – mruknął. – Przekonają się, że walenie ze mną w chuja to błąd. Bardzo wielki błąd.

– Co zamierzasz zrobić? – spytał Talon. Nie interesował go los Białego, ale wolał trzymać się od tej całej sprawy z daleka. Znał Wariata wystarczająco dobrze.

– To moja sprawa – Paweł ochłonął już i otworzył oczy.

Nie planował dzielić się z kumplami swoim planem. Nie chciał, żeby ostrzegli Białego. Jakby nie było mieszkali na jednej ulicy i obowiązywała ich lojalność.

Na szczęście zabezpieczył się również i przed tym. Z warsztatów w zakładzie wyniósł buteleczkę z kwasem. Miał ją nawet teraz w kieszeni, gdzie czekała na sprzyjającą okazję. Kiedy chluśnie jej zawartością prosto w twarz Kaśki…

Potrząsnął głową. To mogło trochę poczekać. Najpierw musi dorwać Białego.

– Wujek Kaśki ma sporo znajomych na mieście – przypomniał Talon. – Powinieneś zbastować, Wariat. Jeżeli coś jej zrobisz…

– To co?

– To może się okazać, że kryminał wcale nie jest taki zły – wyjaśnił Talon. – Znajomi jej wujka raczej nie będą cię tak długo trzymali. zwiną cię do kufra i wywiozą na wycieczkę bez powrotu.

Paweł zaniósł się śmiechem.

– Ty chyba nie myślisz, że się tego boję?

– Boisz się czy nie boisz, to twoja sprawa. Ja tylko mówię, że czeka cię albo las, albo kryminał.

– Mam na to wyjebane – mruknął Paweł. – Mogę nawet iść do kryminału. Uwierz mi, Talon, że w porównaniu do zakładu Klasztor to przedszkole.

– Ale stam..., stam..., stamtąd nie wyjdziesz ta..., ta..., tak szybko – jąkał się Groszek . – Mój o..., o..., ojciec siedzi już trze..., trze..., trzeci raz.

O tym wiedzieli wszyscy. Stary Maćka w przerwach pomiędzy wyrokami opowiadał im, jak należy zachować się pod celą.

– Wcześniej czy później każdy z nas wyląduje za murami Klasztoru – zawyrokował Wariat. – Ja przynajmniej będę wiedział, za co siedzę. Nie pozwolę sobie, aby ta szmata i jej frajer kpili ze mnie.

Kopnął ostatni z kawałków szkła. Skorupa wyleciała na ulicę prosto pod koła nadjeżdżającego audi. Samochód przejechał po niej i gwałtownie zahamował. Paweł dostrzegł, że właściciel auta opuszcza szybę i wychyla głowę. Jego kark przypominał pień dębu, a na twarzy malowała się wściekłość.

– Nudzi się wam, gnoje?! – krzyknął do nich. – Zaraz wam łby porozpierdalam.

Paweł wyciągnął przed siebie środkowy palec.

– Spierdalaj!

Mężczyzna uśmiechnął się tylko i sięgnął po coś do schowka. Gdy wysiadł z samochodu, zobaczyli, że trzyma w dłoni pistolet. Pomachał nim z daleka, a drugą ręką przejechał po gardle.

– Nie pozwolę, żeby jakiś cwel przestrzelił mi kolano – Paweł odwrócił się do przerażonych kolegów. – Spadamy!

Nie musiał im tego po raz drugi powtarzać. Rzucili się do ucieczki; znali tutaj każdy zakamarek. Na tyłach podwórza rósł dziki sad, przez który przedarli się dalej, w stronę przedmieścia. Paweł nie wiedział, jak długo biegli i kiedy właściciel audi im odpuścił. Zatrzymał się dopiero wtedy, gdy jego serce zaczęło przypominać rannego gołębia. Biło jak szalone, a żołądek podszedł pod samo gardło. Czuł wzbierającą gorycz i musiał się od niej uwolnić.

Splunął żółcią.

– Wracam na kwadrat – powiedział do dyszących tak jak on kolegów. – Babka i tak mi nie daje już żyć. Nie chcę, żeby znów narobiła mi problemów.

Przypomniał sobie jej groźby. To również budziło w nim gniew. Staruszka, kiedy przestał przychodzić do domu na noc, powiedziała, że przestanie mu pomagać. Cóż za uparta kobieta? Nie chciała zrozumieć, że skończył już osiemnaście lat i miał prawo od czasu do czasu spędzić noc poza domem.

– To co? – rzucił Talon. – Stykniemy się wieczorem?

Paweł spojrzał na niego. Przez chwilę nie wiedział, co chłopak ma na myśli.

Potem obraz nieco się rozjaśnił.

– Wieczorem – kiwnął głową. – O ósmej przed moją klatką.

Powrót do domu przypomniał mu w pewnej chwili porażkę sprzed trzech lat. Od czasu nocy na złomowisku Paweł nie zwykł przed nikim uciekać. Lata, które spędził w zakładzie, nauczyły go, że najlepszą formą obrony jest atak. Każdą porażkę traktował jako upokorzenie, wstydził się jej i jeszcze bardziej utwierdzał w przekonaniu, że musi być twardy, że nie wolno mu nigdy odpuszczać. Nie, on się nie poddaje, przed nikim nie ucieka. To inni przed nim uciekają.

Kiedy stanął przed drzwiami, dyszał z wściekłości.

– Pawełku, to ty? – rozległo się w ciemnym przedpokoju. – Gdzie byłeś? Przecież wiesz, że jutro masz wracać do zakładu.

„Nie musisz mi o tym przypominać. Wiem, co mam robić” – pomyślał.

– Pawełku, to ty? – ponowił pytanie drżący głos i Paweł już wiedział, że za chwilę babcia wejdzie do przedpokoju. Nie odpowiadał jej jednak. Całą uwagę skupił na ściąganiu przemoczonych butów. Musiał wymyślić jakąś wymówkę. Wiedział, że ubrudzone błotem ubranie będzie dla babci wystarczającym pretekstem do wszczęcia śledztwa.

– Pawełku, to ty? – staruszka powtórzyła pytanie po raz trzeci i zgodnie z przewidywaniami pojawiła się w przedpokoju. – Dobrze, że już jesteś. Akurat skończyłam robić... – nagle zamilkła. – Co się stało, wnusiu? Jak ty wyglądasz?

– Nie widziała babka? – odburknął, zzuwając drugi but. – Od rana pada przecież deszcz.

Babcia załamała ręce. Nowe adidasy kosztowały kilkaset złotych i nadawały się do wyrzucenia. Nie chciał, żeby je zobaczyła. Nie rozumiała tak wielu rzeczy, że zaczynał się zastanawiać, czy nie będzie musiał oddać ją do domu opieki.

– Deszcz padał – powtórzył nieco głośniej.

– A czemu właściwie siedzisz tak po ciemku? – staruszka podeszła do kontaktu. W przedpokoju zapłonęło światło i już niczego nie dało się ukryć. – Cały jesteś w błocie! W co tym razem się wpakowałeś?

Paweł machnął dłonią. Czy ona nie może dać mu chociaż odrobiny spokoju?

– Nie babki sprawa!

Kiedy mijał staruszkę, ta obdarzyła go spojrzeniem, które znał aż nazbyt dobrze.

– Martwię się o ciebie.

– Niepotrzebnie – odparł bez odwracania głowy.

Poczuł zapach obiadu, a jedzenie było jedyną rzeczą, jaką babcia robiła lepiej niż zadawanie pytań. Woń gotowanych pomidorów, pieczonego kurczaka i ziemniaków, które chyba kończyły się piec, pozwoliły mu zapomnieć o jej wścibstwie.

– Jestem już dorosły, babciu! – przypomniał jej krzykiem z kuchni. – Potrafię o siebie zadbać.

– Tak, tak. Wiem o tym.

Staruszka zaniosła się kaszlem. Ostatnio ciągle narzekała na zdrowie. Z dwojga złego wolał, jak mówiła o tym, niż powracała do korowodu pytań: „gdzie byłeś”, „co robiłeś”, „z kim się spotykasz”, „kiedy wrócisz”, „dlaczego mi nic nie mówisz?”. Nietypowa ciekawość jak na kobietę, która przez pięćdziesiąt lat podawała ludziom kaczki i baseny, a potem ich jeszcze podcierała. „Babka powinna myśleć o zmianie zawodu. Byłaby niezły psem” – pomyślał, ale nie odezwał się ani słowem. Nie planował żadnej kłótni, Chciał tylko najeść się i wyspać się przed ostatnią z nocy. Przecież tak sobie to wszystko zaplanował.

– Nie chcę, abyś zaprzepaścił swoją szansę. – Staruszka weszła za nim do kuchni. Stała tuż za jego plecami i niemal czuł na sobie jej oddech. – Przecież pamiętasz, co powiedział twój kurator. Jeśli nie zrobisz czegoś głupiego, będziesz mógł tutaj wrócić już za rok.

Paweł zatrząsł się ze złości. Oczywiście, że pamiętał. Jakże mógłby zapomnieć taką tyradę. Pamiętał ją równie dobrze jak sentencję wyroku, który od przeszło trzech lat skazywał go na życie w piekle. Jego fragmenty wciąż miał w myślach, szczególnie podczas pierwszej nocy, gdy zarzucono mu na głowę koc, a potem skopano. Międlił je w posiniaczonych ustach, gdy zeksy ubliżały mu i biły pałkami z drewna. Słyszał ją, gdy siedział w pozbawionej okien izolatce, skąd mógł odprowadzać spojrzeniem kolegów, którzy jechali do domu na święta. O nie, o jego pamięć nikt nie musiał się martwić. Sędzia, czy kurator. Oni wszyscy pozostawili w niej niezatarte ślady; blizny, które piekły przy każdej okazji, przypominając mu, jak bardzo ich nienawidzi.

Dlatego on zamierzał im wszystkim jeszcze coś udowodnić. Pragnął pokazać, że stać go na więcej. Był przecież kimś wyjątkowym, kimś, komu nie mieli prawa narzucać ograniczeń. Veni, vidi, vici, skurwysyny. Takie trzy słowa kazał sobie wytatuować na szyi, chociaż to też zakończyło się kolejną kłótnią z babcią. Staruszka nie potrafiła zrozumieć, że on przekroczy każdy Rubikon.

Jeszcze zobaczy, kim zostanie jej wnuczek.

Niech tylko przestanie tak ujadać.

Usiadł do stołu. Patrzył tylko w talerz, do którego babcia wlała smaczną zupę.

– Jedz, Pawełku, jedz.

Westchnął i zaczął jeść. Gdyby nie takie zupy, nigdy by tutaj nie wrócił. W zakładzie nie mógł nawet marzyć o takich posiłkach.

Staruszka usiadła naprzeciw niego.

– Piłeś?

Drgnął, ale nie przestał jeść.

– Piłeś?

Odłożył łyżkę.

– Mówiłem już, babciu, żebyś dała spokój – mruknął. – Jedno wino. Wielkie mi rzeczy.

Babcia miała jednak inne zdanie.

– Całymi dniami wystajesz w bramie – powiedziała. – Zadajesz się z tymi łobuzami.

Paweł zacisnął zęby. W jego niebieskich oczach pojawiła się złość. Babka znowu zaczynała tę samą starą śpiewkę. Znał ją lepiej niż cokolwiek. Właściwie to słysząc ją, miał ochotę rzygać.

– To nie są żadne łobuzy, babciu – wydusił z wysiłkiem. Czy ta kobieta nie widzi, jak bardzo go denerwuje? – To moi koledzy i przyjaciele.

Staruszka pokiwała głową. Zmarszczki na jej twarzy wypełniał smutek. Czy ona sądzi, że wzbudzi jego litość?

– Koledzy i przyjaciele? – uniosła brwi do góry. – A gdzie oni są, kiedy trzeba do ciebie jechać do zakładu, kiedy szykuję paczkę z twoimi ulubionymi rzeczami albo gdy potrzebujesz parę groszy na papierosy?

– I po co te wypominki, babka? Komu są one potrzebne?

– Ludzie widzą, że się nie zmieniłeś. – Staruszka po raz kolejny zaniosła się kaszlem. – Nie wiem już, co mam im mówić.

– Lepiej nic nie mówić – warknął Paweł. – Ludzie pogadają, pogadają i zajmą się swoimi sprawami.

– Sąsiedzi na ciebie narzekają.

– Pewnie ta stara Malinowska coś babce nagadała? – zezłościł się Paweł. – Niech ona se znajdzie lepiej inne zajęcie, bo ja jej czegoś poszukam!

Wstał od stołu, miał dość tej rozmowy. Stracił apetyt. Właściwie mógłby rzucić talerzem o podłogę. Niech babka zobaczy, jak go zdenerwowała, niech poczuje jego gniew. Może wtedy przestanie narzekać i zajmie się czymś bardziej wartościowym. Przecież i tak sprząta przez całe życie.

– Idę do siebie – rzucił pomarszczonej twarzy. – Niech babka sama zje ten obiad! Ja już nie jestem głodny.

Wszedł do swego pokoju, z trudem powstrzymując wściekłość. Widok, jaki ujrzał, nie sprzyjał odnalezieniu spokoju. Meblościanka sprzed dwudziestu lat, skrzypiący tapczan, stary dywan na podłodze – czy naprawdę musiał tutaj mieszkać? Nienawidził tych ścian, tej kamienicy, tego miasta. Dusił się w nim od lat, teraz już to rozumiał. Potrzebował czegoś więcej, zasługiwał na lepsze życie. Już raz to babce wykrzyczał. a ona chciała chyba powtórki. Powiedział jej wtedy, że nie jest dla niego autorytetem. Ktoś, kto nie umiał walczyć o swoje i nie chciał zmienić rzeczywistości, w której sufit sypie się na głowę, nie miał prawa mu niczego dyktować.

Przypomniał sobie mężczyznę z audi. Wściekłość ustąpiła miejsca refleksji. Taki gość musi mieć wystarczająco dużo kasy, żeby nie musieć mieszkać w zagrzybionym mieszkaniu. Paweł pomyślał, że mógł zostać w tej bramie. Przecież facet nie odważyłby się do niego strzelić. Mogliby się ze sobą zmierzyć. Dwóch równych sobie przeciwników; to byłaby uczciwa walka.

A gdyby nie dał rady…

Przecież miał nóż. Nóż i szybkie dłonie, którymi mógł sięgnąć do kieszeni. Tak, ten pojedynek miałby tylko jednego zwycięzcę.

Przez okno wdarło się światło zachodzącego słońca. Czerwonawy błysk odbił się na metalu, a Paweł schował nóż. Nie czuł już gniewu, raczej smutek, a nawet tęsknotę. Tacy goście, jak ten właściciel audi, imponowali mu. Kiedyś będzie jednym z nich. Młody, przy kasie, wypasiona fura, szacunek na mieście. Do tego dążył, to było jego celem, szczytem, na jaki zamierzał się wdrapać.

– Pawełku? – babka nie zamierzała dać mu spokoju. Stała pod drzwiami, czekając, aż pozwoli jej wejść. – Mam dla ciebie dobrą wiadomość.

Podrapał się po szczęce.

– Czego znowu?

– Rozmawiałam ze swoją dawną kierowniczką, panią Tarnowską – zaczęła niepewnie.

Tego nie cierpiał. Zawsze oznaczało kłopoty.

Wstał i otworzył babci drzwi. Na jej twarzy widniała dobrze znana mu mina. „Muszę powiedzieć ci coś ważnego” – żałosne słowa jeszcze bardziej żałosnych ludzi, którzy zakładali na twarze maski litości. Próbowali mu pomóc. Głupcy. Nie mieli pojęcia, że on, Paweł, chłopak z Węglowej, nie potrzebował ich pomocy. Wszystko, czego pragnął, zdobywał sam. Zbudował swój świat na sile i szacunku ulicy, a wysiłki babki i całego grona jej pomocników w najlepszym razie zbywał milczeniem. W swoim świecie sam dokonywał wyborów, chadzał własnymi drogami. Na żadnej z nich nie było miejsca dla staruszki, która nie miała siły, żeby podnieść wyżej nogę.

– No dobra, babka – postanowił, że tę farsę trzeba skończyć jak najszybciej. – Nawijaj, o co chodzi?

– Słucham, wnusiu? – staruszka popatrzyła na niego zdumiona. – Co mam zrobić?

– O Jezu, babka, jakaś ty niekumata! – mruknął i pociągnął nosem. Poczuł, że jest mu zimno, lecz nie sięgał po bluzę. Nie bał się niczego, więc również i przeziębienia. – Nawijaj, to znaczy mów, o co biega... to jest, o co chodzi – tłumaczył bez przekonania.

– Rozmawiałam z panią Tarnowską. Znasz ją przecież. To moja dawna kierowniczka ze szpitala.

– Dobra, to już wiem – przerwał jej zniecierpliwiony. Nie znosił, kiedy starano się przed nim ukryć prawdę. Czuł się wtedy gorszy, dużo gorszy. Nienawidził tej pobłażliwości, dziwnej pogardy i łatwości, z którą inni ludzi zapominali, że skończył już osiemnaście lat. Był dorosły; życie nauczyło go, że za gładkimi słówkami, obietnicami i zapewnieniami kryją się inne prawdy. – O czym babka z nią gadała?

– Wspominałyśmy dawne czasy…

– Czy w ogóle powinno mnie to obchodzić?

– Myślę, że tak, Pawełku – siwa głowa zatrzęsła się lekko. – Bo była to również rozmowa o tobie, o twojej przyszłości po wyjściu z zakładu.

– A co takiego ma ta kobieta do mojej przyszłości?

– Pani Tarnowska załatwi ci pracę! – szare oczy zabłysły radośnie. – Spełnisz warunek wcześniejszego wyjścia. Na święta będziesz mógł być już w domu.

Paweł nie wierzył w to, co słyszy. Wściekłość powróciła ze zdwojoną siłą. Silił się, żeby jej nie okazywać, ale wewnątrz czuł prawdziwy ogień.

– I kim miałbym tam być?

– Na początku zwykłym salowym, ale potem... – babka umilkła na chwilę. Znała go wystarczająco dobrze, żeby wiedzieć, co oznaczają rumieńce na gładkiej twarzy. Mimo tego znalazła odwagę, aby dokończyć – …mógłbyś pójść do szkoły, na kurs pielęgniarski.

A więc to miała na myśli! Teraz zrozumiał, co maskowała niepewnością, drżeniem w głosie, swoją głupią nadzieją. W pierwszej chwili miał ochotę wybuchnąć śmiechem, ale to nie ukarałoby babki w wystarczający sposób. Jego gniew przekraczał kolejną z granic.

– Czy babka dobrze się czuje?! – krzyknął i poderwał się z tapczanu. Nachylił się nad staruszką i z każdym kolejnym słowem coraz bardziej podnosił głos. – Miałbym zbierać zasrane pieluchy, biegać ze szmatą, sprzątać kible, wynosić zaszczane gacie?! Chce babka, abym wąchał tych wszystkich zdechlaków, słuchał, jak jęczą i skarżą się na mnie?! – Kobieta skuliła się, przestraszona jego wrzaskami. – Poprzewracało się babce w głowie! Zupełnie zwariowałaś, starucho!

– Pawełku, ja... – jej szept nie miał szans przebić się przez wściekłe okrzyki Pawła.

– Jeszcze nie skończyłem! – rzucił z nienawiścią. – Niech sobie babka zakarbuje w tej siwej łepetynie, że ja wiem, co będę robił w życiu. Nigdy, ale to nigdy nie pomyślę o lataniu ze ścierą i szmatą po jakiejś umieralni. Zrozumiano?

Podniósł do góry pięść, zamierzył się do uderzenia.

– Nie, nie warto! – mruknął, odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. – Głupia starucha.

– Pawełku, zaczekaj...

Odpowiedziało jej milczenie. Paweł nie miał najmniejszej ochoty dłużej z nią rozmawiać. Po drodze kopnął ze złością stolik, na którym babcia trzymała lekarstwa. Dziesiątki tabletek i pigułek potoczyło się po podłodze. Rozdeptywał je z mściwą satysfakcją; nie pozwoli, aby którakolwiek zdołała ocaleć. On im pokaże! Wszystkim. Rozgniecie je jak pluskwy. Żadna mu nie ucieknie. Żadna.

W końcu zmęczył się i wyszedł do przedpokoju. Jego buty oczywiście nie zdążyły wyschnąć, ale to już się nie liczyło. Dzisiaj wieczorem wyruszy na nocne łowy, będzie mógł się wyżyć. Jeżeli na świecie istniała rzecz, która mogła obudzić w nim chociażby cień wątpliwości, to z pewnością nie był nią gwałtowny kaszel babki. Jego odgłosy odbijały się echem od ścian i myśli, więc zatkał uszy dłońmi. Nie chciał go dłużej słuchać. Nigdy już tutaj nie wróci; za parę godzin stanie się władcą tego pieprzonego miasta.

On i jego nienawiść.

Tak, ten wieczór zapowiadał się wyjątkowo. Już on i jego kumple o to zadbają. Postarają się, aby tak było.

Nienawiść.

Trwała przy nim od samego początku. I przy takich jak on. Od dnia stworzenia Adama i Ewy, od czasów Kaina i Abla, od Sodomy i Gomory. Nierozłączna towarzyszka ludzkiego istnienia, cząstka nieśmiertelnej duszy i jakże śmiertelnego oddechu. Była przy nim, przy nich wszystkich, od samego początku, od zarania, od zawsze. Bliźniacza siostra miłości była drugim z najważniejszych trybików duszy każdego człowieka.

Jak dobrze, że mu o tym mówiła. Jak dobrze, że poznał jej tajemnicę.

Nienawiść.

Łatwiejsza od trwającej na przeciwległym biegunie siostry, nie musi szukać żadnych kompromisów, ustępować w imię jakichkolwiek idei, poszukiwać bez końca właściwszych rozwiązań, wahać się, bać ludzkich łez, bólu, cierpienia, smutku. Zawsze podsuwa prostszy wybór. Nie nakazuje zmuszać się do żadnego wysiłku. Trzeba ją było jedynie odnaleźć, otworzyć przed nią serce. Wpuścić do myśli. Poszukać w sobie.

On ją odnalazł.

I już niczego się nie bał.

Czekała na takich jak on. Zdecydowanych, silnych, twardych. Czekała z cierpliwością mędrca, gdzieś na granicy świadomości, na linii rozdzielającej dobro i zło, na szczycie lub na dnie. Czekała, aby zadać ostateczny cios.

Bez trudności zmiażdżyła słaby opór, jaki usiłował jej stawiać; raz uwolniona, ruszała do ataku, wykorzystywała słabość; żądzę władzy, gniew, pragnienie zemsty, podniecenie, szał. Z ich pomocą zrywała krępujące więzy, miażdżyła szepty sumienia, deptała po resztkach tego, czym usiłowało z nią walczyć człowieczeństwo.

Była jego władczynią. Absolutem. Wszystkim.

Panowała nad nim.

Nienawiść.

Przecież znał jej potęgę od lat, wiedział, że istnieje i potrafi przyjąć każdą, czasem niespodziewaną formę. Mogła kryć się za zwykłą zazdrością, pragnieniem bogactwa, pożądaniem, chęcią dominacji nad innymi ludźmi. Do uruchomienia niszczycielskiego żywiołu wystarczał zazwyczaj drobny impuls, jedna zaledwie iskra, która wzniecała pożar. Płomienie nienawiści nieubłaganie parły do przodu, pochłaniały zdolność wybaczania, zrozumienia, wybaczania, litości, współczucia, empatii. Wiedział o tym wszystkim, ale nie odnalazł w sobie siły zdolnej powstrzymać nadchodzącego zagrożenia. Nie zdecydował się odrzucić nęcącej pokusy; chciał odwetu, natychmiastowej zemsty, ślepego rewanżu, odwetu za doznane upokorzenie.

Lepkie macki przyciągnęły go bez większego wysiłku; nie walczył z nimi. Posłuszny niewolnik wypełnił rozkaz swojej władczyni.

Nienawiść.

Uległ jej dobrowolnie, bez chęci poszukiwania drogi ucieczki. Nie czuł, aby popełniał jakiś błąd. Przeciwnie, wewnętrzna siła pozwoliła mu ma przezwyciężenie wątpliwości. Nie zwracał już uwagi na niknące gdzieś w oddali echa pytań.

Był zwycięzcą.

Twarz uśmiechnęła się do niego, jej zdeformowane rysy wygładziły się, nadając jej bardziej wyrazisty kształt.

To, co ujrzał, przerosło jego wyobraźnię, wdzierając się daleko poza ustanowione przez nią granice. Paraliż nieświadomości ustąpił, nagły przypływ myśli sprowadził powódź, która zalała wszystko. Wezbrane fale pochłonęły to zadowolone z czegoś oblicze, woda uderzyła i w niego, zdawała się sięgać mu do gardła. Krztusił się nią, kaszlał, starał wypluć.

Bezskutecznie.

Żywioł wlewał się przez otwarte z przerażenia usta, a on nie widział już niczego poza przelewającą się wszędzie wodą, która dusiła go i obezwładniała.

Zaczął z nią walczyć. Wymachiwał rękami, próbował ją odepchnąć, jednak w przeciwieństwie do wcześniejszej przeszkody, tutaj natrafił jedynie na szalejący wodospad, który kpił z jego wysiłków. Wzburzone fale przykryły go, pociągnęły na samo dno, w ciemność i mrok. Ich siła zdarła z niego ubranie; nagi i upokorzony spadał w bezdenną przepaść.

A potem wszystko znikło, pozostawiając po sobie jedynie prawdę, przed którą nie mógł się ukryć.

Ta twarz, uśmiechnięta i zadowolona, szczęśliwa i spełniona, stworzona przez nienawiść, była jego twarzą.

I doskonale wiedział, skąd się wzięła.

Światło. Jaskrawe, ostre, raniące. Światło, a zaraz po nim biel. To z niej składał się ten świat, to ona go tworzyła. Biel. Pierwsza i jedyna barwa, jaką ujrzał po przebudzeniu. Przeraził się; jasne promienie otoczyły go i nie pozwoliły odejść. Były tam, nawet gdy zamknął powieki. Wciskały się bolesną igłą o wiele głębiej, gdzieś do środka czaszki; rozrywały ją na drobne cząstki. Nie mógł o nich zapomnieć, nie teraz. Zaskoczyły go swą siłą, swym parciem do przodu. Zmusiły do uległości, stworzyły blokadę i nie pozwalały się cofnąć. „Jesteśmy właśnie tutaj” – szeptały. Uśmiechały się do niego, napływały jak fale rozwścieczonego morza. Ta biel. Ona była morzem, a on… on nie miał prawa z nią walczyć.

Otworzył oczy. Z wahaniem i bólem, bo biel zaatakowała go od razu. Jej siłę zwielokrotniły setki płytek, które ktoś poukładał tutaj na ścianach. Dziwne, ale nie znał tego miejsca, niczego nie pamiętał.

– Gdzie…

Chrapliwy szept musiał należeć do kogoś obcego. Nie był jego głosem, chociaż ból w krtani zadawał temu kłam. Znowu ta biel. Było jej zbyt wiele, o on nie chciał jej obok siebie.

Podjął walkę. Zamknie oczy i zaśnie, a kiedy się obudzi, będzie w domu, w pokoju z zawilgoconymi ścianami i tanią meblościanką. Babcia pewnie już zapomniała o ich kłótni.

„Mogę jej nawet powiedzieć, że przyjmę tę pracę” – myśli i uśmiecha się do siebie.

Na próżno.

Biel nie poddaje się łatwo. Właściwie rzuca się na niego jak wygłodniały wilk. Kąsa i gryzie, rozrywa powieki nieubłaganą świadomością. Wpełza pod nie niczym ogromny wąż, coraz głębiej i głębiej. Zmusza do powrotu; a on nie może już zasnąć, to nie jest żaden sen.

Biel. Światło. Strach. Lewe oko, prawe oko, światło, biel, ból. strach, śmiech. Skąd, do cholery, ten śmiech?!

Ciemność.

Klik. Rozbłysk. Klatka upokorzenia po liście od Kaśki. Tak, to zapamiętał, miał się przecież na niej zemścić. Ciemność. Klik. Rozbłysk. Kadr z bramy. Tak, spotkał się tam z kimś. Ale z kim? Nie pamięta. Ciemność. Klik. Rozbłysk. Bieg przez miasto; ulice, ludzie, samochody – wszystko rozmywa się w coraz cięższym oddechu. Znowu doznał porażki, znowu przegrał, nie pamięta tylko, z kim. Ciemność. Klik. Rozbłysk.

Dalej dokądś biegnie. Ściga go czyjś śmiech. Nie, to on się śmieje. To z jego piersi. Coś narasta i dudni. Ten śmiech, ten chichot, rechot. Jakby ktoś inny, a jednak on. To jego siła, jego nienawiść. One biegną ulicami, przebijają się przez kolejne rozbłyski, przez urwane kadry i stopklatki. Dokąd on biegnie? Nie wie i nie ma to znaczenia. Liczy się jego szybkość, jego siła; zaciśnięte pięści wskazują drogę innym. Inne twarze obok niego; diabły z wykrzywionymi okrucieństwem twarzami. Zna ich, lecz nie pamięta imion. Po co mu imiona? Lepiej biec przed siebie. Żadnych przeszkód, żadnych barier. Miasto nie ma dla niego granic, jedynie smugi ulicznych latarni; żółtawe światło niesie go przez kolejne skrzyżowania, jakieś podwórka, bramy, w których ciemnościach słychać dziwne jęki.

Oddech, coraz szybszy oddech, lecz w płucach coraz mniej powietrza. W krtani ktoś chyba umieścił rozżarzony węgiel. Wszystko płonie; jaskrawe języki sięgają po niego, lecz on jest szybszy. Ucieka od nich, nie mogą mu nic zrobić.

Coraz więcej rozbłysków. Czy ktoś robi zdjęcia?

Wszystko wokół należy tylko do niego; kamienice, domy, bloki. Jest siewcą chaosu, panem zniszczenia. Kamienie w jego rękach niosą zagładę sklepom i przystankom. Szkło pod nogami; morze kryształów, które rozgniata ich prawdziwy władca. Nie słychać głosów sprzeciwu. On ich nie słyszy. Budzi jedynie strach, a strach to szacunek. Tak jest lepiej, pamięta już coraz więcej. Biel nie może go już zranić.

Dlaczego więc nadal sprawia mu ból?

Śmiech milknie stłumiony chrapliwym oddechem. Ktoś zaczyna kasłać, pewnie babka znowu zapomniała wziąć swoje tabletki. Ale przecież ich już nie ma. Rozdeptał je na miazgę. To nic. Babka kupi następne.

Ciemność.

To on kaszle. Krztusi się śliną i żółcią, chociaż czuje też podniecenie. Dziwne! Wciąż nie może otworzyć oczu, a przecież pragnie zobaczyć, co było dalej. Jak wtedy, gdy dźgał tego skurwiela nożem, gdy podpalił zakład, gdy...

Odchyla głowę na bok i przez chwilę trzęsie się jak w febrze. Z żołądka nie wydobywa się jednak nic poza paroma kroplami żółci. Nie, to nie żółć, to czerwień. Ona maluje się też na ich twarzach. To złe twarze. Spuchnięte, obrzmiałe, sine z podniecenia. Powykrzywiane maski nad kimś się pochylają. Znowu śmiech, znowu ten przeklęty śmiech. Już mu się nie podoba. Nie chce go, ale śmiech nie znika. Przybiera na sile, staje się całym światem.

Ciemność. Rozbłysk, którego on już nie potrzebuje. Nie chce wiedzieć, co było dalej. Pragnie pozbyć się tego obrazu. Klęska. Krzyk przebija się przez nieporadną osłonę. Jego ręce są czerwone, jego twarz jest czerwona. Lepi się od krwi, ale to nie jego krew. To jest krew, lecz nie jego.

To dobrze?

Cisza. Nie słyszy już nic. Tylko cisza. I pustka. Trwa to niezbyt długo. Potem znowu dokądś biegnie. Ucieka przed czymś, a raczej przed kimś. Dziwne. Przecież on nikogo się nie boi! Po co ucieka? Nie wie. Musi jednak biec dalej, bo coś go ściga. Coś strasznego biegnie tuż za nim, czuje oddech tego czegoś na plecach. Oddech i światła, które przebijają się przez mury i ściany, gnają przez uliczki w parku, gdzie wszystko się zaczęło. Ale co się zaczęło? Nie pamięta, wie tylko, że musi uciekać. Jest szybki, szybszy niż wcześniej, lecz demon nie zwalnia. Nie odstępuje go ani na krok, a on już wie, że nie może spojrzeć do tyłu. Jak w tej bajce, którą babcia czytała mu jak był mały. Nie oglądaj się za siebie, nie patrz w tył.

„Cały czas do przodu” – coś chichocze w myślach. „Cały czas do przodu, Wariat!”.

Cisza, którą jeszcze przed chwilą przeklinał, odeszła. Zastąpiła ją kakofonia tysięcy dźwięków; huk spadającego wodospadu, wycie syren, krzyki, nawoływania, stukot butów, które uderzają o chodnik, pisk opon, klaksony, wycie psów. I śmiech, jego śmiech, którego nie potrzebuje. Nie powinien się teraz śmiać, musi biec, musi uciekać.

Syreny wyją coraz głośniej.

To one biegną tuż za nim. Demony, które ukryły się za feerią różnorodnych świateł. Ścigają go bez wytchnienia, bez chwili wytchnienia, którego coraz bardziej potrzebuje.

Biel. Znowu ona! Znowu pojawia się światło. Jaskrawa tortura, od której nie można nigdzie uciec.

W końcu go dogonili. Coś podcięło mu nogi, rzuciło na ziemię. Ręce, jego ręce sprawiają ból. Coś wyłamuje je do tyłu, skręca i dyszy tuż nad twarzą. Demon? Tak, to demon! Stoi tuż nad nim, wyje i krzyczy, kopie go w żebra. Nie przestaje wyć, zanim na nadgarstkach nie zatrzasną się obręcze z żelaza.

Coś już sobie przypomniał. To nic, tylko dlaczego tutaj jest tak biało?

Skrzypnięcie drzwi nakazuje otwarcie oczu. Drzwi kryją się w białych płytkach, a mężczyzna, który przez nie wchodzi, nie wita go uśmiechem. Jego twarz przypomina kamień; zimny głaz, jaki postawiono na grobie matki.

Kwadrans później Paweł siedzi już w radiowozie, ma na sobie zielony dres, a w głowie dziesiątki pytań. Eskortuje go czterech policjantów, lecz żaden nie wydaje się chętny do udzielania odpowiedzi. Milczą przez całą drogę, jakby byli niemi. Od czasu do czasu upewniają się tylko, czy Paweł siedzi z tyłu i czy jego głowa jest wystarczająco nisko. Potem znowu kują go w kajdanki, wykręcają ramiona i niemal niosąc, wprowadzają do komendy. Pozwala im na wszystko, chociaż dusi go gniew. Gdyby tylko mógł…, gdyby tylko mu pozwolili…

– Mam nadzieję, że porządnie się wyspałeś, Wariat – wita go mężczyzna w pokoju, w którym sadzają go na krześle. To również policjant; pieprzony pies uśmiechający się jak Święty Mikołaj. Nie ma tylko brody, a zamiast czerwonego kożucha nosi stary, powyciągany sweter o bliżej nieokreślonej barwie kawy z mlekiem. Na jego piersi oprócz odznaki widnieje dziwny wzór z trójkątów.

– No, co tam, Wariat? Nie przywitasz się? Nie powiesz mi „cześć”, albo chociaż „spierdalaj”?

Paweł milczy, chociaż to niełatwe. Dławi go wściekłość, ale wie, że nie może się odezwać. Zna ten proces lepiej od siedzącego naprzeciw mężczyzny. Zawsze zaczyna się tak samo.

– Jak tam sobie chcesz, Wariat – mruczy policjant, kartkując jakieś akta.

Kartki przeciskają się pomiędzy długimi palcami i kolejnymi mruknięciami. W końcu policjant ponownie unosi wzrok.

– A ty ciągle tutaj? – uśmiecha się, a Paweł zaczyna go nienawidzić. Chyba zawsze nienawidził ludzi, którzy się do niego uśmiechali. „Wujkowie” często to robili. – Dobrze, że czekasz, bo przed nami długi dzień. Długi i dość pracowity, więc lepiej, gdybyś jednak był wypoczęty.

Paweł mruży oczy. Chce mu się pić i spać, nic więcej. Wreszcie zaczyna łączyć klisze w całość. Niezły film, chociaż zakończenie może być kiepskie. Bez happy endu, tak powiedzieliby w Hollywood. Fabryka snów, dobre sobie! On zapamiętał jedynie pomieszczenie z białymi kafelkami i łóżko, do którego przypięto go pasami. To dlatego nie mógł się ruszyć, a jego całe ciało wydaje się teraz być kawałkiem martwego drewna.

Drgnął, a policjant poruszył głową. Obserwował go; w takich miejscach ktoś zawsze obserwował.

Szczególnie w tym pokoju, na szóstym piętrze komendy. Na Węglowej ten wydział nazywano „bandytką”. Chyba nawet same psy używały tej nazwy. „Bandytka”. Paweł nie miał okazji tu jeszcze trafić; referat dla nieletnich znajdował się dwa piętra wyżej. Ale on skończył już osiemnaście lat. Był dorosły. Został bandytą, chociaż nie pamiętał, dlaczego. Co zrobił – tego również nie pamiętał. Nie chciał pamiętać, bo tak było lepiej. Ale tutaj znano różne sztuczki. Wiele sposobów, którymi zmuszano do zeznań. Pewnie zaczną zaraz bić. Lubili to tutaj robić. Mieli swoje metody, słyszał o nich. Jego mentorzy z Węgłowej opowiadali o nich godzinami. Tutaj każdy wcześniej czy później przyznawał się do winy.

Dlatego uśmiechnął się i pokręcił głową. Mogli go bić. Był twardy i przygotowany. Do niczego nie miał zamiaru się przyznawać.

– To jak, Wariat? Pogadamy?

Policjant nie wyglądał na oprawcę. Niestara jeszcze twarz, kilka siwych włosów przy skroniach, szczupłe ciało. Paweł nie widzi w nim zagrożenia; to dziwne, ktoś z „bandytki” powinien wzbudzać raczej strach, a ten pies…

Chyba go już gdzieś widział. Tak, musiał go już gdzieś widzieć. Facet ma brązowe oczy i spojrzenie, którego nie sposób zapomnieć.

– A więc wariant milczenia aż po grób? – Policjant wstał z krzesła. – To by pasowało do twojej legendy, Wariat. Pozwól więc, że ci się przedstawię. Komisarz Frankowski. Mirosław Frankowski.

Paweł zignorował wyciągniętą w jego stronę rękę. Jego spojrzenie powędrowało gdzieś przez okno, które mimo wysokości zabezpieczono siatką. Po dzielnicy chodziły słuchy, że wstawiono ją po tym, jak jeden z przesłuchiwanych nie wytrzymał bicia. Podobno wyskoczył prosto na dziedziniec. Teraz zablokowano i taką możliwość.

– Pewnie mnie nie pamiętasz, ale już się kiedyś spotkaliśmy – mówi komisarz i cofa dłoń. – Byłeś u mnie przed paroma laty ze swoją babcią. Kradzieże w szkole. Coś ci to mówi?

Paweł jeszcze bardziej mruży oczy. Teraz wszystko zaczyna się wyjaśniać. Chcą go zmusić do mówienia innym sposobem. Głupcy!

– Rozumiem, że postanowiłeś milczeć. Tutaj wszyscy na początku milczą, a ty przecież jesteś starym kajdaniarzem. – Komisarz wrócił na krzesło. Jego dłoń dotknęła akt. – Wiele się zmieniło przez ten czas. Masz niezłe dossier. Solidnie pracowałeś na nasze kolejne spotkanie, to jedno muszę ci przyznać. Kiedy przenieśli mnie tutaj z małolatki, moi koledzy przez cały czas mi o tobie opowiadali.

Paweł przemógł suchość w gardle.

– A mnie o tobie nic nie mówili.

– No proszę, masz poczucie humoru! – uśmiechnął się policjant. – To lubię. Odrobina żartów pomaga w kruszeniu pierwszych lodów. Zapalisz?

Przed Pawłem pojawiła się paczka papierosów Marlboro.

– Pierdol się!

Paczka z papierosami powróciła do właściciela.

– Ale nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym ja puścił sobie małego dymka? – zapytał mężczyzna i nie czekając na odpowiedź, wsadził papierosa do ust. – Może się chociaż czegoś napijesz? Mam wodę, herbatę i colę. Po ostatniej nocy musisz być spragniony.

Trafił w sedno. Gardło Pawła przypominało rozgrzane do czerwoności piekło. Każdy oddech poruszał jedynie jakimś niewidzialnym miechem, podsycając płomienie. Uporczywe pieczenie zaczynało się już w krtani i biegło dalej, nasilając się przy każdym przełknięciu śliny. Rozpalone iskry spadały na samo dno żołądka; wewnątrz rozgrywała się bitwa skurczów i spazmów, które w każdej chwili groziły wybuchem. W innej sytuacji Paweł oddałby wszystko za jeden łyk wody.

Ale on był twardy. Jest twardy. Ma zasady, dla których warto się poświęcić. Nie da temu mężczyźnie satysfakcji. Nie chce niczego. Ani wody, ani szluga, ani udawanego współczucia.

Pokręcił głową.

– Twoja sprawa – mruknął komisarz Frankowski. Po chwili zastanowienia nalał trochę wody do szklanki. – To na wypadek, gdybyś jednak zmienił zdanie – rzekł i pokazał mu naczynie. – Przede mną naprawdę nie musisz nikogo udawać, Wariat.

Wystarczy.

– Ja nie udaję – burknął Paweł. – I nie nazywaj mnie Wariat. Tak mówią do mnie wyłącznie koledzy.

– Koledzy? Którzy koledzy, Paweł? – zdziwił się inspektor Frankowski. Ze sterty leżących przed sobą papierów wyciągnął nieduże fotografie.

Układał je teraz kolejno na brzegu biurka.

– Talon, Dzidek, Loczek? To dziwne, że to właśnie ich uważasz za swoich kolegów. Oni nie myślą o tobie w ten sposób. Biorąc pod uwagę wszystko, czym się z nami podzielili...

Chłopak poderwał się z krzesła.

– To kłamstwo! Łżesz, psie jebany!

Jego wybuch nie zrobił na komisarzu większego wrażenia. Paweł musiał usiąść, tym bardziej że jego krzyk spowodował zjawienie się drugiego mężczyzny. Ten jest potężniejszy niż komisarz, a jego twarz wykrzywia się w grymasie gniewu. Chyba zdenerwował go kalendarz sprzed trzech lat, bo wylądował na podłodze wraz z podmuchem powietrza.

– Wszystko w porządku, szefie? – pyta z napięciem w głosie. – Nasza dzisiejsza gwiazda nie sprawia kłopotów?

Paweł zagryza wargi. Jego spojrzenie ląduje na sflaczałych pantoflach, jakie dostał razem z dresem. Nie ma już nowiutkich adidasów, ktoś je zabrał i lepiej nie wiedzieć, dlaczego. Nie czuje ciekawości, tylko gniew. I nienawiść. Ocean nienawiści do obu policjantów. Pragnie rzucić się na nich z pięściami. Gdyby tylko miał wolne ręce… pokazałby im, że nie powinni się z niego śmiać. Mógłby im pokazać, mógłby…

– Prawda bywa bolesna – odparł komisarz. – Wariatowi trudno pogodzić się z nielojalnością własnych kumpli.

– Chłopaki śpiewali jak na castingu do „Idola” – rzucił złośliwie drugi policjant. – Mamy tyle materiału, że nawet nie wiem, po co szef w ogóle chciał z tobą gadać. Do końca życia nie wyjdziesz z pierdla.

Zwieszona głowa Pawła zadrgała nerwowo. Dobrze znał te sposoby: próby wbicia klina pomiędzy wspólników, zasiania ziarna niepewności, skruszenia muru milczenia. Ale ich, chłopaków z Węglowej, nie zwrócą przeciwko sobie! To się tym psom nie uda. Przez ostatnie lata Paweł spotykał się z podobnymi mechanizmami działania. Wychowawcy z zakładu właśnie tak starali się kontrolować młode diabły.

Słowa policjantów wywoływały w nim jedynie gniew. Był pewien, że Talon i cała reszta wiedzieli, jak muszą się zachować.

Żaden z nich niczego nie mógł powiedzieć.

Ale czy na pewno?

– Źle się czujesz, Wariat? Wódzia ci nie służy? – Kolega komisarza zrobił krok do przodu. – Dziwię się, że jeszcze nie zarzygałeś nam podłogi. Z tego, co w siebie wpakowałeś, uzbierałoby się pół tablicy Mendelejewa.

Paweł wolno podniósł głowę. Zmrużone oczy przypominały dwie cienkie kreski. Niemal dusił się nienawiścią. Było jej tak wiele, że policjant cofnął się pod drzwi. O tak, tak jest o wiele lepiej.

Komisarz podnosi dłoń.

– Możesz już wyjść, Rafał. Jeżeli będę potrzebował pomocy, zawołam cię.

Mężczyzna spod drzwi nie chce jednak opuścić pokoju. Jego twarz także ściąga się nienawiści. „Jesteśmy do siebie podobni”– mówi jego spojrzenie. „Nie różnimy się wiele”.

– Jesteś pewien, szefie! Chłopaki aż się palą, żeby z tym gnojem pogadać po naszemu.

Komisarz Frankowski już się nie uśmiecha.

– Powiedziałem, wyjdź!

Policjant waha się jeszcze przez chwilę, ale odchodzi. Potem zapada cisza. Nikt nic nie mówi, Słychać jedynie syczenie jarzeniówek i warkot filtra, który czyści wodę w niewielkim akwarium.

Paweł spogląda na złote i czerwone rybki. One także są w więzieniu. Klasztor ze szkła, z kilkoma zielonymi łodygami i żwirkiem, który leży na dnie. Woda wydaje się czysta, ale to tylko złudzenie. Pływa w niej coś więcej niż te rybki. Niewidzialne demony, zaraza, bakterie. Ktoś mu kiedyś o tym mówił. Nawet w kryształowej wodzie są zanieczyszczenia. Nikt nie jest idealny.

– Musisz zrozumieć jedną rzecz, Wariat – mężczyzna w swetrze przerywa milczenie. Cóż za próżny trud. – Wdepnąłeś w sam środek gówna i z każdą sekundą pogrążasz się w nim coraz głębiej. Jeszcze trzymasz głowę na wierzchu, drepczesz w miejscu i szukasz oparcia dla nóg, ale to jedynie przedłuża upadek. Niedługo runiesz i wtedy nie będzie przy tobie nikogo, kto mógłby ci pomóc.

Paweł słucha go i kręci z niedowierzaniem głową.

– Pomóc? A jak ty chcesz mi pomóc, psie?

On nie chce niczyjej pomocy. Świat przekonał go, że nie potrzebuje już ani ojca, ani matki, ani nawet babki z jej smutną twarzą.

Dlatego nie chce niczyjej pomocy. Jest twardy i pozostanie taki do samego końca.

Zbiera w gardle ślinę i spluwa nią komisarzowi prosto w twarz.

Ale nawet to nie sprzyja budowie jego męczeńskiej legendy. Mężczyzna uchyla się bowiem, a plwocina spływa niegroźnie po ścianie.

– Możecie go zabrać – rzuca w ciemność komisarz Frankowski. – Nie ma sensu dłużej się z nim babrać.

Paweł nie przestaje się uśmiechać. Wie już, dokąd pojedzie, ale to nie ma znaczenia. Nie boi się więzienia, nie tęskni do ojca, nie dba o zachowanie wspomnień. Noga za nogą, krok za krokiem Powoli buduje w sobie mur wysoki jak ogrodzenie Klasztoru, „wysypiska”, na którym teraz będzie toczyło się jego życie.

Dlaczego więc zaczął w ogóle o tym wszystkim myśleć?

Odchylił głowę, oparł ją na zagłówku siedzenia. Radiowóz wjeżdżał już w bramę, za którą znajdował się dziedziniec sądu. Ponure gmaszysko przytłaczało swoim ogromem, wyraźnie górowało nad innymi kamienicami. Od czasu skazania go na pobyt w zakładzie minęły trzy lata, ale nic się tutaj nie zmieniło. Tym miejscem nadal rządziła ciemność. Ciemność i mrok, dwoje przyjaciół, może nawet para kochanków.

– Pobudka, Wariat! – Siedzący z przodu policjant odwrócił głowę. – Jesteśmy na miejscu.

– Niedługo będziesz miał dużo więcej czasu – dodał drugi. – Kto wie, może nawet resztę życia?

Paweł chciałby się odgrodzić od ich śmiechu, ale to niemożliwe. Chichot ten towarzyszył mu, gdy wchodził po schodach na górę.

Nie chce dać psom satysfakcji, ale czuje, że mają rację. Zarzuty morderstwa, usiłowania morderstwa i gwałtu rozbrzmiewają po kolei i nie ma w nich nic śmiesznego. Komisarz Frankowski dopisał do scenariusza minionej nocy nowe sceny. Minuta po minucie odtworzył ich bójkę na dworcu, rajd po mieście i napad na parę, która przypadkiem stanęła na drodze diabłów. Paweł przypomniał sobie, że pierwszy ruszył w ich stronę. To nie była nawet Kaśka, ale to już nie miało znaczenia. Dał pozostałym sygnał do ataku; chciał pomścić każde z niedawnych upokorzeń.

– …resztę życia…

Słowa oddalają się wraz z echem, lecz pozwalają zrozumieć, czemu zaczął wspominać ojca. W korytarzu komendy spotkał innego mężczyznę; ojca dziewczyny, na którą napadł. Mężczyzna oszalały z bólu jego twarz wyglądała jak szary cień. nie zważał na nikogo i rzucił się na niego z pięściami, wyzywał, pluł i kopał. Widocznie nie mógł znieść widoku jego uśmiechu; tej maski lekceważenia, pod którą Paweł starał się ukryć strach.

Strach?

Jaki strach?!

Paweł nie znał tego uczucia. Wariat, tak go przecież nazywano, nie miał prawa się bać. Wszyscy znali jego siłę, to jej się bano. On nie ulegał żadnym słabościom. Zabił człowieka? I cóż z tego? Nie zamierzał się do niczego przyznawać. Stanie przed sądem i będzie milczał. Nikt go do niczego nie zmusi. Nie obawiał się więzienia. Jeżeli ledwie rozpoczęta dorosłość ma zakończyć się właśnie tam… to niech tak będzie! On jeszcze pokaże wszystkim, na co go stać.

Jeszcze go wszyscy zapamiętają!

Tak jak zapamiętałem go ja – dzięki portretowi z kilku rozchwianych kresek, dzięki nienawiści, której nie umiał ukryć.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Bożena Joanna 13.04.2018
    Prawdziwa bohaterka opowiadania to nienawiść. Ona prowadzi do wszelkich nieszczęść i przestępstw. Chłopakowi brak ojca i prawdziwej matki. Ta frustracja jest dziełem wszelkiego zła, chęci górowania nad innymi. Nikt mnie nie kocha, więc wszyscy będą się mnie bali, ja jeszcze pokażę, kim jestem, Wstrząsająca historia i studium nienawiści. Czytałam z wypiekami na twarzy. |Pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania