niesmak władzy

Gdyby Mariusz wzbił się w powietrze, niebo ugięło by się pod jego ciężarem, firmament skrzypiał by i stękał z wysiłku, a Ziemia odetchnęła by z ulgą. Taki był wielki, skurczybyk. Siedział rozwalony, zajmując całą ławkę. Sflaczałe ramiona spływały z drewnianego oparcia, przelewając się w rękawach ogromnego dresu – tak ogromnego, że można by z niego chyba uszyć spadochron. Stały przed nim dwie dziewczyny. Palili papierosy i spluwali sobie wzajemnie pod nogi. Gentleman – pomyślałem nie bez uszczypliwości i zająłem sąsiednią ławkę.

Przeszedłem właśnie przez most na wschodnią stronę Warszawy, był straszliwy lipcowy upał i czułem się jak smażony skwarek. Desperacko potrzebowałem cienia. Na szczęście zaraz za mostem był park, w parku plac zabaw z piaskownicą, a w pobliżu parę ławek. Jedna wolna.

Skąd w ogóle wiem, że to Mariusz? Słychać ich było na pół parku.

- Mariusz, kurwa, to…

-Mariusz, kurwa, tamto…

- No weź, kurwa, Mariusz!

Mariusz dwojga imion. Umówmy się, że po prostu Mariusz. Jemu to najwyraźniej odpowiadało. Rodzice siedzący przy piaskownicy rzucali czasami badawcze spojrzenia znad gazet lub telefonów, dzieciom natomiast było to kompletnie obojętne. Dzień, jak co dzień. Dziewczynka stawiała babki z piasku na murku, a chłopiec rozjeżdżał je swoim plastikowym samochodzikiem. Znajoma psycholog tłumaczyła mi ostatnio, że potrzeba sprawczości popycha nas albo w kreację, albo w destrukcję. Tutaj było idealne kombo.

Tak sobie miło gawędzili, aż do czasu, gdy Mariusz zaproponował coś ciekawego, w czym najwyraźniej obie Panie chciały wziąć udział, natomiast miejsce było tylko dla jednej. Jako dobry i sprawiedliwy władca, Mariusz uznał, że Panie same ustalą, która dostąpi tego zaszczytu. Pełna demokracja. Nastrój zmienił się w okamgnieniu - panie skoczyły ku sobie, najeżone i prychające jak kocice. Po krótkiej wymianie bardzo nieprzyjemnych uwag, doszło do regularnej bójki. Damski pojedynek kojarzyłem dotychczas z upokarzającą nieporadnością, jak bójka Colina Firth’a z Hugh Grant’em w Dzienniku Bridget Jones. Nic z tych rzeczy. To były prawdziwe wojowniczki, wyraźnie zaprawione w podobnych bojach. Ich ruchy były precyzyjne i szybkie. W powietrze strzelały garście wytarganych włosów i strzępy ubrań. Na chodnik posypały się powyrywane guziki. Ni stąd ni zowąd pojawiło się dwóch policjantów, jednak jakoś niechętnie i z ociąganiem wkraczali w świat Mariusza. Ten, zauważywszy mundurowych, rozłożył ręce i z nie ukrywaną radością wyjaśnił sytuację: „Napierdalają się.” I to Panom widocznie wystarczyło, bo postali chwilkę, kompletnie bezradni, po czym oddalili się po cichutku i równie szybciutko, jak przyszli. Nie chcieli widocznie przeszkadzać w tych skomplikowanych negocjacjach.

Chłopiec w piaskownicy kolejny raz rozjechał rząd świeżo odbudowanych babek. Tym razem dziewczynka postanowiła go ukarać - może udzielił się jej ogólny nastrój – wyjęła autko z jego dłoni i wyrzuciła daleko w krzaki. Chłopiec patrzył tęsknie za odlatującą zabawką, potem przeniósł wzrok na mamę, ta jednak próbowała akurat stopić wzrokiem rdzeń w procesorze swojego telefonu, pozostał więc bez wsparcia. Wziął jej foremkę i też zaczął stawiać babki. Nieźle! A ona została z pustymi rękami, więc patrzyła tylko, czy dobrze mu idzie.

Tymczasem bójka miała się ku końcowi. Jedna z pań, po przyjęciu kilku celnych ciosów, osłabła wyraźnie i mimo desperackich zrywów, widać było, że jest już pozamiatane. W końcu jej głowa znalazła się pod pachą rywalki i po dłuższej chwili, nie mogąc złapać oddechu, oznajmiła kapitulację. Była sina, przez rozcięte, rozwarte szeroko usta, łapczywie łapała powietrze. W potarganych włosach migotały śmieci i niedopałki papierosów. Stała zgięta w pół, z wypiętym tyłkiem. Kiwała się na nogach, trzymając za obolałą szyję. Rywalka odstąpiła na krok i przyglądała się z boku. I wtedy ze swojej ławki zerwał się Mariusz. Nadzieja zaświtała w mym sercu.

- Z pomocą spieszy! - pomyślałem – Poda jej rękę, zaopiekuje się…

Taaa. Z niespodziewaną lekkością, rzekomy wybawca w kilku susach dobiegł do dziewczyny i kopnął ją w tyłek, a ta, jak wystrzelona z procy, wylądowała ślizgiem na trawniku. Ale był ubaw! Prawie się popłakali ze śmiechu. Mariusz beztrosko wrócił z drugą dziewczyną na ławkę. Dzieci bawiły się cichutko i zgodnie, rodzice udawali nadal, że ich nie ma. Ja też udawałem, że nic mnie kompletnie to wszystko nie interesuje. Szczerze mówiąc, zupełnie nie wiedziałem, jak się odnaleźć w tej sytuacji. Dziewczyna leżała z twarzą wbitą w trawę. Coś kazało podejść i pomóc, spytać, czy wszystko w porządku. I gdybym nie widział tego wszystkiego od początku, gdybym nie słyszał wszystkiego, co usłyszałem... Po jakimś czasie jej plecy zaczęły unosić się rytmicznie. Uff. Płacz. W końcu jakiś zrozumiały odruch. Znowu błąd. Zaczęła powoli wstawać i ku mojemu kompletnemu zaskoczeniu, zauważyłem, że ona tak dygoce ze śmiechu. Po umorusanej, zakrwawionej twarzy błąkał się wyzywający, ordynarny uśmiech. Na Pradze ludzie są twardzi, nie płaczą. Nie patrząc nawet na tamtą dwójkę, rzuciła przez ramię: ,,Jebcie się!” i zabrzmiało to jak rodzaj pozdrowienia. A oni również, już bez żadnego gniewu, krzyknęli za nią w jedyny właściwy sposób, by sobie poszła. I poszła. Wysmarkała nos prosto na chodnik, splunęła kilka razy i już jej nie było.

Dziewczynka wyszła z piaskownicy i przyniosła chłopcu wyrzucony wcześniej samochód.

- Warszawa – myślałem – nigdy nie rozumiałem tego miasta.

Siedziałem oszołomiony i próbowałem to sobie jakoś poukładać. Miał być krótki spacer krajoznawczy a trafił się rytuał godowy jakiegoś lokalnego, praskiego pachana. Początkowo kusiło mnie, aby wytoczyć ten żywy przykład jako działo przeciwko orędownikom równości płci. Ale to przecież nie ma nic do rzeczy. Oczywiście, nieprzyjemnie było w tym uczestniczyć, jednak tak samo nieprzyjemnie było by oglądać męską bójkę. Nieumiejętność porozumienia się w inny sposób, niż mordobicie, jest zawsze przykra i groteskowa. Głównie przykra. Bez względu na to, kogo dotyczy. Największy niesmak pozostawił we mnie jednak ów bohater drugiego planu. Widać było, że jest zbójem numer jeden w okolicy, że dobrze znają go mieszkańcy, policjanci zaś starają się nie wchodzić mu w drogę. Widać było, że jest u siebie, czuje się pewnie i swobodnie. Dziewczyny mu nadskakują, a on ma jakąś iluzoryczną władzę nad nimi i całą okolicą. Władza. Nawet w tak karykaturalnym wydaniu, jak Mariusz, potrafi odcisnąć się na życiu wielu ludzi.

Długo się we mnie macerowały zdarzenia z tamtego dnia. Powoli zaczęło do mnie docierać, że takich Mariuszów jest znacznie więcej, że ja trafiłem na wyjątkowo jaskrawy przykład, ale jestem pewien, że każdy zna przynajmniej jednego. Lubią ukrywać się na wysokich stanowiskach, w dobrze skrojonych garniturach. Maskują ich naukowe tytuły, urzędy i epolety. Wypełniają ekrany telewizorów. Tak samo prymitywni, chamscy i bezwzględni, jak mój Mariusz w dresie. Równie nieczuli na potrzeby innych i chętni do budowania własnej pozycji na cudzej słabości. Poraża mnie, jak bezradny i bezbronny jest zwykle człowiek w zetknięciu z tą prymitywną, niszczycielską siłą. To również coraz częściej poziom naszej debaty publicznej. Większość z nas nie mówi już tym językiem, nie wie jak się zachować, nie radzi sobie w takich sytuacjach. Ustępujemy więc, a oni zajmują nowe przestrzenie. A może tylko ze mnie taka dupa wołowa… W każdym razie nikomu nie życzę, choć obawiam się, że spotykamy ich codziennie. Podzielili naszą rzeczywistość między siebie i pozwalają nam łaskawie siedzieć z boczku i przyglądać się. I wiadomo: ,,Jak ci się nie podoba, to s…!”. Tylko dokąd? I dlaczego – przecież wszyscy w końcu jesteśmy u siebie. Najważniejsze jednak, by nie wpaść w ciepły kompromis ugody i posłuszeństwa, grać po swojemu, nie być jak te dwie dziewczyny, nie musieć się ciągle martwić, czyja noga trafi w końcu w nasz tyłek.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania