Niewiarygodne przygody pana prezesa

Poszedłem do kina. Film był nudny jak flaki z olejem. Po jakichś dwudziestu minutach musiałem zasnąć, bo to co się działo, nie mogło być prawdą.

– Panie prezesie! – dobiegł mnie kobiecy głos. – Panie prezesie, proszę się obudzić.

Otworzyłem oczy i ujrzałem pochyloną nade mną seksowną blondynkę.

– Kim pani jest? – zapytałem zdziwiony.

– Nie poznaje mnie pan? To ja, Kasia.

– Kasia? Jaka Kasia?

Rozejrzałem się po pustej sali kinowej.

– Film się skończył?

– Tak, kwadrans temu – odparła blondynka. – Niepokoiliśmy się, dlaczego pan prezes nie wychodzi.

– Nie jestem żadnym prezesem – powiedziałem zniecierpliwiony. – Kim pani naprawdę jest?

Dziewczyna zaczęła płakać.

– Jak to? Wczoraj całował pan moje stopy… a dziś…

Zerwałem się z fotela i skierowałem w stronę wyjścia. Blondynka dreptała za mną stukając obcasami swoich szpilek. Kiedy wyszedłem z budynku oślepiły mnie błyski fleszy.

– Jest, jest! To on! – usłyszałem okrzyki tłumu.

Podeszło do mnie trzech ubranych w czarne garnitury wysokich mężczyzn.

– Pan Łabędź? – szepnął dyskretnie jeden z nich chwytając mnie za łokieć.

– Puszczaj mięśniaku – warknąłem wyrywając rękę z uścisku.

– Dlaczego zabił pan swojego kota? – krzyknął jeden z dziennikarzy.

– Czy użył pan karabinu? – pytał drugi.

– Czym zawinił kot? – darła się chuda reporterka z radia.

– Z drogi! – rozległ się dudniący, basowy głos.

Wszyscy rozpierzchli się na boki. Na opustoszały środek ulicy wkroczył biskup.

– A ten tu czego? – szepnął ktoś z tłumu.

Biskup Wolfenkrugger był postrachem organizacji chroniących koty. „Cholera” – pomyślałem – „Niedobrze. Ale przecież ja nie zabiłem żadnego kota. To tylko sen.”

Nagle, zza rogu sąsiedniego budynku zagrzmiała seria z karabinu automatycznego. Biskup zadrżał kilkanaście razy. Wszyscy przyglądali się ze zdumieniem jak kule odbijają się od jego kamizelki kuloodpornej.

– Zdrajca – rozległ się piskliwy głos starszej kobiety.

– Uciekajmy! – krzyknęła jedna z dziennikarek. – To banda emerytek.

Tłum rzucił się biegiem w stronę nadjeżdżającego tramwaju.

– Lepiej stąd znikajmy – usłyszałem głos blondynki Kasi. – Z emerytkami nie warto zadzierać.

Złapała mnie i zaciągnęła na stojący w pobliżu służbowy rower-tandem. Wskoczyła na przód, ja zająłem miejsce za nią. Ruszyliśmy na oślep w stronę przeciwną w stosunku do padających promieni światła księżycowego. Emerytki ruszyły za nami na swoich opancerzonych hulajnogach. Blondyna skręcała co chwilę raptownie na boki, chcąc uniknąć krótkich serii oddawanych przez goniące nas kobiety. Nagle usłyszeliśmy głos syreny policyjnego radiowozu. Jedna ze staruszek wypruła w jego stronę. Z przerażeniem patrzyłem jak rzuca granat przez otwarte okno i radiowóz po chwili wybucha, a jego odłamki dziurawią z impetem baner reklamowy karmy dla kotów.

– Niech się pan nie ogląda panie prezesie! – zawołała Kasia oglądając się do tyłu.

Mówienie o nie oglądaniu się do tyłu, samemu się oglądając, nie było dobrym pomysłem. Blondyna uderzyła przednim kołem w burtnik, i po chwili oboje lecieliśmy w stronę stogu siana, który ni stąd ni zowąd pojawił na głównym rondzie. Wylądowaliśmy miękko. Znalazłem się w objęciach Kasi, czując jej falujące piersi pod sobą.

– Ach, panie prezesie – westchnęła.

– Bezwstydnicy jedni – usłyszeliśmy głos przywódczyni gangu emerytek. Kiedy odwróciłem głowę, zobaczyłem kilkanaście luf wycelowanych w nasze ciała.

– Brać ich – zarządziła szefowa bandy.

– Nie tak szybko Jadzia – zagrzmiał bas biskupa.

Staruszki otoczone były grupą około trzydziestu mnichów z wyrzutniami rakietowymi.

– Rzućcie broń – powiedział Wolfenkrugger.

– Nigdy – krzyknęła Jadzia.

Zaczęła się istna kanonada. Mnisi i staruszki ostrzeliwali się nie bacząc na spustoszenie jakie robią na ulicy. Ja i Kasia zwinęliśmy jedną z hulajnóg i popędziliśmy w stronę sklepu zoologicznego. Wybiliśmy szybę i weszliśmy do środka.

– Otwarte – usłyszeliśmy głos właściciela. – Szkoda szyby. Czym mogę służyć.

– Dwa koty poproszę – odezwałem się.

– Nie ma kotów.

– Dwa koty poproszę – powtórzyłem z naciskiem, kładąc na ladę dwa złote.

– Może być jeden – odparł znudzonym tonem właściciel.

– Dwa koty poproszę – powiedziałem raz jeszcze, kładąc druga dwuzłotówkę.

Właściciel poszedł na zaplecze i po chwili przyniósł dwa wypielęgnowane, dorodne koty bengalskie. Blondyna zapakowała je do reklamówki i wyszliśmy.

– Gdzie idziemy panie prezesie? – zapytała. – Do pana czy do mnie?

– Do diabła – odparłem.

– Zapraszam – usłyszeliśmy od strony czarnego BMW, które podjechało bezszelestnie od strony klubu nocnego „Piekiełko”.

Wsiedliśmy, i odtąd żyliśmy długo i szczęśliwie paląc trawę, bawiąc się z kotami, pijąc mleko i oglądając „Dlaczego ja?”.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • KarolaKorman 27.05.2015
    Szczęściarze, nawet rykoszetem nikt nie oberwał 5 :)
  • NataliaO 27.05.2015
    Świetnie się czytało, za dużo słowa świetnie powtarzam przy Twoich opowiadaniach ale są świetne :)) 5:)
  • Anonim 27.05.2015
    tym razem było bardzo politycznie, chociaż, jak to w śnie, nie wszystko się zgadzało. Akurat emerytki powinny trzymać stronę Pana Prezesa, ale na szczęście to tylko sen
    Sen mara Bóg wiara jak mówią nietutejsi pogromcy smoków

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania