O dwóch życiach i jednej śmierci

– Faktycznie, chyba świeży. No jatka straszna, krwi pełno. Ja bym tam nie szedł. – Cieluś przeciera mankietem soczewki lornetki i podaje ją Bazi. Dziewczyna unosi szkła do oczu, lustruje karminowe smugi na schodach kliniki.

Musimy, bo jeśli nie, to was tu pozagryzam, myśli kapitan Rawicz, były żołnierz, bohater zapomnianych już wojen. Bez tramadolu, kodeiny, choćby zwykłego apapu, nie dam rady. Oszaleję.

– Ale pójdziemy. – Rawicz mówi to, choć wie, że Cieluś, kochający mercedesy taryfiarz, ma rację. Zabójca może tam jeszcze być, czekać. Szpitale, apteki, przychodnie to dobre miejsca na zasadzki. Każdy potrzebuje leków.

– Weźmy sobie na wstrzymanie. – Cieluś opiera dłoń na oponie, kuca z trudem. Volkswagen, za którym się ukryli, wypalone truchło, jęczy resorami. – Obejdźmy, panie szefie.

Uparli się z tym szefem. Idiotyzm kompletny. Sto razy powtarzał, żeby dali spokój, a ci dalej swoje.

– Potrzebujemy leków.

– My potrzebujemy? – Pożółkła twarz taksówkarza krzywi się drwiąco.

– Tak, potrzebujemy. Idziemy. Bazia, dawaj lornetkę.

– Mogę tam zajrzeć, jak szef chce. – Dziewczyna poprawia rękawiczki i widać, że aż ją nosi, że z chęcią pobiegłaby, powęszyła. – Dam radę. Rozejrzę się raz-dwa i wracam.

– Siedź na dupie. Ja pójdę.

Bazia prycha, klapie tyłkiem na asfalt. Całkiem zgrabnym tyłkiem. Odkąd Rawicz znalazł ją gdzieś pod Lubinem, głodną i brudną, nie może przestać o niej myśleć. Nie miał kobiety od miesięcy. Ale smarkula nie ma nawet szesnastu lat. Szesnaście lat, Chryste. To nadal dzieciak, widać to w gestach, w naiwnych, ufnych oczach. Jeszcze się łudzi, jeszcze nie wie, co ten świat może jej zgotować. Porcelanowa laleczka wśród beznadziei, trupiego smrodu i ludzi chorych na wojnę.

Rawicz kładzie dłoń na masce wraku, dźwiga się, robi pierwszy, chwiejny krok. Kolano jęczy, fala pulsującego bólu dociera do biodra. Ścięgna i kości toną w żrącej bieli, myśli grzęzną w rozkłuwanym mózgu.

– Jeśli nie wrócę w przeciągu trzydziestu minut, spieprzajcie stąd. – Chrupią kostki zaciskanych dłoni. Panuj nad sobą, Rawicz! – Tylko po cichu. Przy spalonym czołgu w lewo, do parku wisielców, potem korytem wyschłej rzeczki i na autostradę. Nią na północ. To droga na Szczecin, do obozu. Tylko cały czas poboczem, lasami. A jak coś jedzie, wgryźć się w trawę. Rozumiecie? Paliwo mają tylko zbóje.

Kłamie. Pod Szczecinem jest gówno, nie obóz. Ale dziewczyna myśli, że znajdzie tam rodziców i nie zniesie prawdy, rozpadnie się pod jej naciskiem. Kapitan nie może do tego dopuścić. Ma tylko ją, tylko ona mu została, nietknięta przez to wszystko. Punkt ładu na mapie chaosu. Poza tym gdzieś trzeba przecież iść, czegoś wypatrywać na zbawczym horyzoncie, jakiegoś raju. Nawet takiego w wersji basic – z prysznicami i żarciem z koncentratów.

– Się wie. Będzie dobrze. Jakby szef jakieś fajeczki znalazł, to ja chętnie. – Cieluś nabiera tchu, oddech mu świszczy. Ostatnio często kaszle. Tak jakoś niezdrowo. Już przed apokalipsą coś u niego podejrzewali.

– Idę. Pół godziny!

Kapitan wychodzi zza wozu, lekko pochylony. W kolanie kość trze o żwir, ale już jest lepiej, da radę. Przed sobą ma skrzyżowanie, otwarty teren, bez jakiejkolwiek osłony, a więc kill zone, strefa śmierci. Jak w Karbali. Trzeba przeskoczyć, dopaść do ściany kliniki.

No to już. Oddech przyspiesza, trepy łomoczą o spękany asfalt, chrzęści miażdżone szkło. Adrenalina pieni się w żyłach i nic go już nie boli. Rawicz lubi ten euforyczny stan, chyba nawet za bardzo. W Iraku Amerykanie mówili na takich war junkies, ćpuny wojny. Z każdym łupnięciem buta okna kliniki rosną, szczerzą się resztkami szyb. Kapitan wie, że ktoś tam jest, ukryty wśród nikłej szpitalnej woni, pustych łóżek i strzępów bandaży. Wcześniej, gdy obmacywał przez lornetkę kolejne piętra, coś mu mignęło, jakiś cień, smuga ruchu.

Dopada ściany, szary tynk trze o dżins. Tu jest bezpieczniej. Krok za krokiem, do wejścia. Teraz przez balustradę, najpierw jedna, potem druga noga. Schody, a na ich szczycie, tuż nad przeszklonymi drzwiami, tablica z wężem owijającym się wokół białoczerwonego słupa. Czarne litery informują, że to szpital MSWiA w Zielonej Górze. Rawicz czyta je i coś w nim drga, pojawia się bezkształtny obraz. Był tu kiedyś? Patrzył na tę tablicę?

Niżej, na betonowej posadzce, zastygły ludzki zwitek – nogi pod brodą, głowa wtulona w bark, czerwone palce wpite w brzuch. Embrion, tyle że nie na początku, a na końcu ziemskiej drogi. Roboczy drelich aż ciężki od krwi. Na prawym przedramieniu, tuż pod zawiniętym rękawem, tatuaż ze szczerzącą kły wilczą paszczą. Rawicz zna ten symbol, wie, co oznacza. Nic dobrego.

– Kto cię tak urządził, wilczku?

Ostrożnie przestępuje nad trupem, nie chce upaprać podeszew. Sięga po broń, walthera, którego zdobył jeszcze w Słupsku, w szkole policji. Odbezpiecza, machinalnie sprawdza magazynek. Zostało osiem pestek. Niewiele, ale musi wystarczyć.

Hol tonie w półmroku. W pojedynczych strugach światła leniwie wiruje kurz. Rawicz czeka, aż oczy choć trochę przywykną do ciemności i rusza. Przed sobą ma korytarz z rzędem drzwi. Na jego końcu schody – jedne prowadzą w dół, drugie w górę. Wymalowana na ścianie strzałka celuje w plamę ciemności informując, że gdzieś pod ziemią mieści się instytut. Tylko czego? Nie może odczytać. I znowu déjà vu. Był tu, schodził właśnie tam i bardzo się bał. Wokół ludzie w maskach, zapach lizolu i spirytusu drażnił nozdrza. Przeciera oczy, jakby chciał zetrzeć z nich te obrazy.

Idzie wolno, krok za krokiem, z bronią gotową do strzału. Tamten zadźgany chłop, basior, był silny, dobrze odżywiony. I doświadczony. Na taką dziarę trzeba sobie zasłużyć, trzeba niejednego wyprawić na tamten świat. Ten, kto go ubił, zna się na rzeczy.

Na schodach krew. Zakrzepłe kropelki wspinają się po stopniach. Tylko do kogo należą? Do tego sprzed wejścia? Na piętrze wszystko staje się jasne. Ścianę znaczą tu ciemne stemple, odciski dłoni, co metr, co pół. Ostatni na framudze gabinetu szczepień.

Wilk jednak ukąsił i ktoś poszedł się opatrzeć, myśli Rawicz. Ciekawe, czy zdążył?

Stąpa ostrożnie, z kocią miękkością. Nawet najcichszy dźwięk może go zdradzić, ale guma podeszew cichutko ugina linoleum. Wydaje mu się, że słyszy, jak strużka potu spływa łożyskiem kręgosłupa, jak chropowaty walther trze o skórę dłoni. Wokół powidoki martwego świata – dziecięce oczy śledzące z reklamowych plakatów każdy ruch Rawicza, wyblakłe rysunki nerek i trzustek, zalecenia, jak mieć zdrowe i lśniące zęby.

Wreszcie jest, przed sobą ma drzwi pokropione krwią. Biblijny obraz. Tym razem anioł śmierci ich nie minie. Potem wszystko przebiega bardzo szybko. Rawicz zdaje się na swoje ciało. Ono wie, co robić. Długo tresowane, nabrało w zabijaniu pewnej wprawy. Gdy klamka uderza o ścianę gabinetu, lufa zakreśla już łuk. Szybko znajduje cel – leży na kozetce, w starej mundurowej bluzie, ściska coś w dłoni, długi wrzecionowaty kształt. Reakcja jest właściwa, bezmyślnie precyzyjna. Zgranie przyrządów i trzykrotny jęk spustu.

– Ja bym jej pomogła! Ale kazałeś mi siedzieć na dupie!

Rawicz milczy, metodycznie przeszukuje szafkę. Bazia stoi przy kozetce, patrzy na okrywający trupa całun. Prześcieradło wypiło już sporo krwi. Wystająca spod niego dłoń zwisa kilka centymetrów nad podłogą. Na koniuszkach palców raz po raz pęcznieją czerwone paciorki, odrywają się, pękają na kafelkach.

– Pomogłabym. – Dziewczyna pociąga nosem.

– Nie becz. Była uzbrojona, celowała we mnie – kłamie.

Mówił gówniarze, żeby tu nie przychodziła, że nie ma na co patrzeć, że zadziałał odruchowo, bo tak go uczyli. Że na wojnie, bo przecież to jest cholerna wojna, najpierw się strzela, potem pyta. Ale uparła się. No to teraz ma.

– Kłuła się, co nie, Szefie? Igła pieprzona. – Cieluś stoi oparty o futrynę i przerzuca wykałaczkę z jednego kącika ust w drugi. Nie palił od trzech dni.

Słysząc to Bazia zanosi się płaczem, przeciska obok taksówkarza, wybiega na korytarz.

– Nigdzie sama nie łaź! – Kapitan rzuca w stronę drzwi. – Tu są cztery piętra.

Rawicz wie, że tej Igle to akurat wyświadczył przysługę. Dźgnięto ją w brzuch, nisko. I tak by się nie wylizała. Ale smarkula tego nie rozumie. Nadal żyje w świecie różowych kucyków.

– Tadek, idź za nią, bo jeszcze rozwrzeszczy się albo gdzieś poleci.

Cieluś odchyla się nieco, zerka na korytarz.

– E, nic. Siedzi w poczekalni i chlipie. – Odwraca wzrok, patrzy przez chwilę na zakrwawioną dłoń. Widać, że jemu też jakoś nieswojo, ale nadrabia miną. – Co brała?

– A bo ja wiem? Opiaty? Może fentanyl, albo buprenorfinę? Mogła coś tu znaleźć.

Cieluś kiwa głową.

– No tak. Dobra, dość mam trupiego towarzystwa. Lepiej poszukam fajek.

Taksówkarz odwraca się i rozpływa w ciemności korytarza.

– Tylko na paluszkach i nie za daleko! – woła za nim Rawicz.

Adrenalina puściła i kolano rwie jak nigdy. Ale to nic, da radę. Tylko jest coś jeszcze, coś gorszego, co wypełza z niego i sadowi się, jak zawsze, w miejsce podniecenia walką i zabijaniem. Chce kobiety. Nagiego, uległego ciała, w którym nie ma nic z wojny i nic z umierania. Chce Bazi. Trzeba tylko zająć czymś Cielusia, niech pilnuje wejścia albo ulicy. Potem do niej, może da po gębie, ale to nic, będzie ciekawiej. Jedna dłoń pod bluzkę, druga na pośladki. Jej włosy pachną pewnie dymem, takim zwyczajnym, z ogniska. I te usta, słodkie usta szesnastolatki.

Dość, kurwa, Rawicz, dość. Nawet nie baw się takimi myślami. Palcem dziewczyny nie tkniesz. Będziesz chronił, okłamywał, a w końcu wyprowadzisz z tego piekła, całą i zdrową. Bo tak trzeba. Bo taki masz psi obowiązek. I tyle, i koniec.

Kapitan otwiera kolejną szafkę, pstryka włącznikiem latarki. W środku to, co zwykle, czyli nic. Puste pudełka i butelki po środkach dezynfekujących, kurz, słabo już wyczuwalny zapach apteki, kilka rozprutych, brudnych opatrunków. Przecież Igła musiała coś zachomikować. Kolejna szafka, kolejne półki i znowu nic. Może miała coś przy sobie? Ale jeśli tak, to po co by tu szła? Ledwie trzymała się na nogach.

Zostało biurko. Podchodzi, kucając syczy z bólu, sprawdza szuflady. W bladym świetle coś błyska niebieskawo. Rawicz pochyla głowę – to pojemnik po bebilonie. Na etykiecie miś, zielona dwójka i pokrzepiająca informacja, że zawartość wspiera układ odpornościowy każdego maluszka. Gdy unosi wieczko, wie, że rozbił bank, że otworzył skarbiec z tysiąca i jednej pieprzonej nocy.

Igła była zapobiegliwa. Oprócz kilku podpasek i buteleczki spirytusu, którą Rawicz od razu chowa do plecaka, w środku znajduje jednorazową strzykawkę oraz zafoliowane igły. No i kartonik, piękny, bielutki kartonik. Litery emanują złotym, ciepłym blaskiem. Morphini sulfas WZF 0,1%. Szept słodkiej obietnicy. Dziesięć ampułek po dwa mililitry, wyprodukowanych przez Polfę Warszawa S.A w tych pięknych czasach, kiedy była jeszcze jakaś Warszawa. Brakuje dwóch. Ale to nic, wystarczy.

Słońce zaszło i mrok rozpuścił kontury świata. W holu kliniki jest cicho. Stoi tam troje połamanych wojną ludzi. Zwracają ku sobie wymięte twarze, brudne ubrania śmierdzą dymem i potem. Chcą żyć, więc nie palą świateł. Nie tu, gdzie wszystko widać z ulicy. Normalny człowiek uznałby ich może za bezdomnych, może za ćpunów. Ale normalnych ludzi już nie ma.

– To zejście do piwnicy. Tam spędzimy noc.

Rawicz patrzy na strzałkę, ledwie już widoczną, na prowadzące w dół schody. Wie, że jest ich dziesięć i że kiedyś już je liczył. Wie też, że to nieprawda, że to zupełnie wykluczone, bo przed apokalipsą nigdy w Zielonej Górze nie był.

– Tam niby jest instytut. Jakiejś tyki. – Cieluś mruży oczy, niemal przytyka nos do tynku.

– Może okulistyki? – Głos Bazi lekko drży. Dziewczyna siąka raz za razem i trochę nią jeszcze telepie.

Taksówkarz parska, macha lekceważąco ręką.

– Tam jest pełno sal, korytarzy. Dobra kryjówka dla zbójów. Szefie, na dole można się na coś brzydko nadziać.

– Damy radę. Idziemy. – Rawicz włącza latarkę. Blada smuga wycina w czerni wąską szczelinę. W drugiej dłoni trzyma pistolet.

– No ale tam ktoś…

– Tadek, idziemy. Wiem, co robię.

Nie wie, oczywiście, że nie wie. Ale schodzi, wierna trzódka za nim. Dziesięć stopni, dziesięć ukłuć w kolanie. Szedł tędy, Boże, szedł po tym lastryko.

Cieluś miał rację. Korytarz wije się, rozgałęzia, krzyżuje z innymi. Trochę błądzą. Snop światła obmacuje drzwi prowadzące do kolejnych sal, niemal identycznych, wypełnionych tym, czym zazwyczaj wypełnia się szpitalne sale – łóżkami i szafkami. Cisza aż gryzie w uszy, słychać tylko kapiącą gdzieś wodę, prężący się metal rur, pociągającą nosem Bazię. Idą krok za krokiem, spięci i czujni. Tuż przed kolejnym zakrętem, za drzwiami z tabliczką „Wyłącznie dla personelu medycznego”, światło rozprasza się na tafli szkła, wsącza do niewielkiego pokoju. Rawicz podchodzi, zagląda do środka. Ściany, podłogę i sufit pokrywa wypolerowany metal i wnętrze aż skrzy się od refleksów. Prócz zwitków kabli, stolika na kółkach i leżącego w kącie brudnego kitla, niczego tu nie ma.

– Co to ma być? – szepcze Cieluś, patrząc kapitanowi przez ramię.

– Pojęcia nie mam.

To tu. Tu mnie przyprowadzili. Wokół stali obcy ludzie, w mundurach. I pielęgniarka, taka nawet ładna. Siedziałem w fotelu, skórzane oparcie skrzypiało, a ona nachyliła się i powiedziała, że będzie dobrze. Podłączyli mnie do jakiejś aparatury. Potem był już tylko potok barw i kształtów, biały szum zepsutego telewizora.

– Dziwnie tu jakoś. Upiornie. – Bazia tuli się do Rawicza, spłoszony ptaszek, wpija palce w jego ramię. Ciało kapitana reaguje natychmiast, wraz z krwią ku kroczu spływa dreszczem tysiące igiełek. Jesteś bryła lodu, Rawicz, lodu! – przebiega mu przez głowę.

– Fakt, dziwnie. – Wyplątuje się z uścisku. – Poszukajmy miejsca do spania.

Znajdują je szybko. Pomieszczenie jest zatęchłe i duszne, z pojedynczym wejściem. Kiedyś z pewnością mieściło się tu archiwum, wszędzie pełno szaf, zawalonych po sufit teczkami i tekturowymi pudłami. Kroki wzbiły tumany kurzu. Kłębi się teraz w świetle latarki. Ale jest ciepło i cicho. Tylko Bazia kaszle raz za razem. Mówi, że to alergia. Moszczą sobie legowiska, barłogi z koców i bluz, z tego, co akurat znajdą w plecakach. Strzelają napy, bzykają suwaki. Ruchy mają wprawne i oszczędne. Trójka rozbitków na gruzowisku świata, tułacze na rozstajach, daremnie wypatrujący jakiegokolwiek drogowskazu.

Pierwszą wartę bierze Rawicz. W zasadzie mogliby darować sobie czuwanie. Drzwi są mocne, zamykane od wewnątrz, a prawdopodobieństwo, że ktoś szwenda się tu nocą raczej znikome. Kapitan chce jednak pobyć sam, poukładać w głowie różne rzeczy. Siada w kącie i na wyciągniętym z torby kocherze stawia kubek, wlewa do niego trochę wody. Trzaska kamień zapalniczki. Pomarańczowy płomień szybko ogarnia kostki suchego spirytusu. Blask pada na ścianę, na twarz śpiącej obok Bazi. Rawicz chwilę na nią patrzy, potem sięga po broń. Rozładowuje, zagląda do zamka, liczy naboje, ładuje ponownie, zabezpiecza, kładzie w zasięgu ręki. Taki nawyk, jeszcze z MON-u.

Woda paruje i Rawicz wlewa ją do torebki z liofilizowanym jedzeniem. Żarcie znalazłem, przypomina sobie, w rzeczach człowieka, którego zastrzeliłem. Jakieś pół roku temu, w Lesznie, gdy szabrowałem w sklepie outdoorowym. Wtedy po raz pierwszy niczego nie poczułem. Wycelowałem i ściągnąłem spust. Broń szarpnęła, tamten padł, zacharczał, skulił się i tyle. Zabrałem, co było do zabrania i po prostu odszedłem. Żadnych wyrzutów, traum, twarzy wyrywających ze snu. Wszystko gdzieś wpadło, w jakąś wydrążoną we mnie dziurę. Kiedyś czytałem o takich u Remarqua, Kirsta, Jonesa, Herra. Na zewnątrz żywi, wewnątrz wypalone synapsy i zaawansowana psychopatia. Popieprzone łby. W chwilach ciszy słyszę w sobie tę pustkę, jak mnie wsysa. W wojsku, na szkoleniu śmigłowcowym, mówili o punkcie bez powrotu. Jak go przekroczysz, bracie, to do bazy już nie wrócisz, nie starczy paliwa. Ja swój przekroczyłem w Lesznie. Coś się przestawiło. Pstryk i otwiera się zawór, a potem wypełnia cię zimna skurwysyńska obojętność. Zabijasz jakbyś wypijał szklankę wody.

Rawicz znów patrzy na oblaną pomarańczowym blaskiem twarz Bazi. Została mi tylko ona, myśli. I to coś między nami, czego nie powinno chyba być. Muszę ją osłonić, odgrodzić od świata. Inaczej stanie się z nią to samo, co ze mną – będzie się czołgać od dnia do dnia, starzec w ciele dziecka, patrząc pustymi oczami na pusty świat.

Liofilizat jest gotowy. To kurczak po tajsku, co wydaje się Rawiczowi nawet zabawne, bo Tajlandii już pewnie nie ma. Zapach czosnku i imbiru budzi wspomnienia, ale kapitan je odgania. Tamtego życia też już nie ma. Szybko pochłania zawartość torebki. Noga znowu się odzywa, po całym dniu pulsuje tępo. I wtedy przypomina sobie o Igle i jej małym kartoniku. Jest tu, w kieszeni. Bilet do krainy złociutkiego szczęścia. Wystarczy skasować.

Godziny wleką się, kleją jedna do drugiej. Wreszcie, gdzieś koło północy, budzi Cielusia.

– Warta Bazi za cztery godziny – szepcze i wpełza do śpiwora.

Taksówkarz jest w kiepskim nastroju. Nie znalazł fajek, a do tego przez wszechobecny kurz źle mu się oddycha.

– Szefie, muszę na stronę, ciśnie strasznie. A tu jakoś nie chcę smrodzić.

Jest ciemno i Rawicz może się tylko domyślać, jaką minę ma teraz taksówkarz. Ale dobrze, myśli kapitan, niech idzie. Będę miał chwilę dla siebie.

– Dobra, w końcu higiena ważna rzecz. Tylko po cichutku. Światło osłoń dłonią.

– No a jak.

Gdy za Cielusiem zamykają się drzwi, kapitan czeka jeszcze minutę, nasłuchuje. Wreszcie siada, włącza kieszonkową latarkę. Cienie kotłują się między regałami, skaczą jeden przez drugiego. Wprawnym, opanowanym na kursach medycznych ruchem zakłada na ramię stazę. Teraz strzykawka. Pyka foliowe opakowanie igiełki, pstrykają szklane ampułki. Chwilę szuka, maca żyłę. Jest. Wpuszcza igłę pod skórę. Tłoczek wolno opada. Jak kurtyna, przebiega mu przez głowę, złota i pachnąca słońcem. Rozluźnia opaskę.

Już, już spływa. Ciepłe, lepkie nic. Wszystko cichnie, odchodzi, odpada, jak zaschnięte błoto od twarzy. Zostaje plusz, miękko pulsujący. Tonie w nim. I jest tylko to upragnione nic, taki paradoks, słodki paradoks nieistnienia. Potem przychodzi jednak dreszcz, a więc jednak jest, jeszcze jest, i tym rozkosznym dreszczem spływa z niego świat, spływa proch i krew Igły, którą zastrzelił, choć nie musiał, i krew wielu innych, i miasto, tak zabawnie się nazywa, Zielona Góra, raczej czarna czernią wypalonych domów i gnijących ciał, ale to nic, bo to wszystko gdzieś daleko, a blisko, tuż obok, śpi ona.

Kłamałem, wiesz? W tym biegu nie ma mety, Szczecin to nie port wybawienia, portus salutis, nie uciekniemy przed sztormem, Szczecin spalony i martwy. Twoi rodzice spaleni i martwi. Ale teraz, przez chwilę, nie ma wojny, została za kurtyną, zabrały ją ampułki. Zamykam oczy i widzę twoją twarz. Zalewa ją biel. Tu zresztą wszystko nią płonie, jak na prześwietlonym zdjęciu – skrzypiąca, drobna mąka piasku, kłęby wyrzuconej na brzeg piany, skóra twoich dopiero co obnażonych ramion. I tylko morze wycięto z bieli ostrymi kreskami, jakby skalpelem. Podchodzę, upał wysysa siły, a ty rozczesujesz palcami włosy, ruchem głowy zarzucasz je na ramię. Pachniesz wanilią i goździkami. Drobne piersi rysują się pod kostiumem. Zaraz cię obejmę, twoje ciało będzie chłodne, gładkie. Wzdrygniesz się i poddasz moim dłoniom.

Rawicz leży bezwładnie, z każdym uderzeniem serca osuwa głębiej w sen. Zsiniałe wargi drżą jeszcze, wypowiadają nieme słowa, ale w końcu i to ustaje. Cieluś już dawno wrócił i kartkuje znaleziony gdzieś kryminał. W półmroku słychać zmieszane oddechy trojga ludzi.

Kapitan otwiera oczy i widzi światło. Jego blady refleks wykrawa z ciemności regularną, gładką twarz Bazi. Dziewczyna czyta, chyba jedną z teczek, świecąc sobie czołówką. Pod ścianą, zakutany w śpiwór, sapie Cieluś.

Rawicz przeciąga się, patrzy na zegarek. Za kwadrans szósta.

– Ciekawa lektura? – pyta, podnosząc się na łokciu.

Bazia aż podskakuje. Zamyka teczkę, szybko odkłada ją na półkę. Szeroko otwarte oczy, oczy dziecka zagubionego w miejscu, w którego istnienie nie chciało nigdy uwierzyć, patrzą na Rawicza. Czołówka drży i pomieszczenie po raz kolejny wypełniają spłoszone nagle cienie.

– Bazia, robisz tu dyskotekę. Trzymaj z łaski swojej to światełko prosto.

Kapitan kuca, mocuje się z wojskowymi buciorami. Wreszcie wchodzą i Rawicz sięga po własną latarkę, przy okazji zręcznym ruchem dłoni zgarniając pod plecak ampułki i strzykawkę.

– No co? Co się stało? – rzuca przez ramię.

– Nie no, nic, naprawdę… Dzień dobry.

– Dzień dobry. Jak warta? Coś słyszałaś?

– Nic. Spokój zupełny.

– No i dobrze.

Rawicz waży w dłoni właśnie znaleziony woreczek z suchym spirytusem. Może zaparzy sobie nawet kawę? Bazia śledzi każdy jego ruch.

– Zaczęłaś przeglądać te starocie? – Wstaje i patrzy na nią badawczo. – Szukałaś niegdysiejszych śniegów, co? Mówiłem, że nie powinnaś. Trzeba zapomnieć, nie myśleć o tamtym. Inaczej, dziewczyno, ześwirujesz.

Cieluś rzuca się w śpiworze, mówi przez sen, prosi, żeby już nie bili.

– Jego też trzeba budzić. – Kapitan rozgląda się za esbitem, na którym wczoraj gotował wodę. – Zwijamy się raz-dwa. Przed zmrokiem chcę być gdzieś pod Świebodzinem.

Robi krok, potem drugi, staje przy regale. I wtedy je znajduje. Leży na podłodze, pod najniższą półką, zdradzone przez pojedynczy odblask. Kapitan kuca, podnosi znalezisko. To zdjęcie, nieostre i źle wykadrowane, chyba z fotobudki. Są na nim dwie osoby. W pierwszej natychmiast rozpoznaje siebie. Jest tu sporo młodszy, gładko wygolony, lepki od żelu. Wokół chyba lato, bo na sobie ma tylko koszulkę. Opalone ramiona ładnie kontrastują z bielą rękawów. Obok dziewczyna, bardzo młoda. Droczą się – on w wyciągniętej dłoni trzyma lody, ona roześmiana próbuje po nie sięgnąć. Strąki mokrych włosów opadają jej na ramiona. Kostium skrywa drobne piersi. W rogu spinaczem przypięto karteczkę z numerem i jakąś sygnaturą.

Świat na moment przystaje. Jest tylko zdjęcie i pytanie, jedno jedyne, na które Rawicz nie potrafi odpowiedzieć. Zamyka oczy. Nic. Otwiera. Nic i nic.

Ono jest z teczki. Zdjęcie musiało wypaść z teczki.

Kapitan w trzech susach doskakuje do półki, łapie tekturę, jeszcze ciepłą od dłoni Bazi. Wewnątrz plik pożółkłych kartek. Na pierwszej stronie tłustą czcionką wybita czwórka. Niżej rubryki wypełnione ładnym, nieco pochyłym pismem. Pacjent Wrenk Jerzy. Lat trzydzieści jeden. Porucznik Wojska Polskiego. Jaki Wrenk?

Kartki szeleszczą w zesztywniałych palcach. Skacze od linijki do linijki, plącze się wśród wyblakłych liter.

Dalej są wyroki nieistniejących już sądów, zeznania, opinie. Stosunki seksualne z nieletnimi. Zabezpieczono komputer i telefon, na nich nagrania. Policyjna prowokacja. Degradacja i wydalenie z wojska. Do dwunastu lat, może więcej. Kolejne strony, czytane jakby przez kogoś innego. Zgoda na eksperymentalną terapię, podpisano JW. Klinika MSW w Zielonej Górze. Mnemotyka i mnemoinżynieria resocjalizacyjna. Słowa jak czarodziejskie formuły. Usunięto pamięć deklaratywną metodą nakładki La'Roscha. Ingerencja objęła korę przedczołową, hipokamp, płat skroniowy i zakręt obręczy. Indukcja nowych wspomnień udana. W jądrze szwu umieszczono stymulator serotoninergiczny. Zabieg zakończony powodzeniem. Powrócił do normalnego życia. Przywrócony do służby. W określonych warunkach możliwe przebłyski, przebicia, reminiscencje. Nawrót skłonności niewykluczony. Konieczna ścisła obserwacja. Poniżej data – pięć miesięcy przed rozpoczęciem wojny.

Potem zaczynają się zdjęcia. Obce twarze i obce miejsca. I ten nie-on, zawsze otoczony kobietami, bardzo młodymi, wyzywającymi, z mocnym makijażem i błyszczącymi oczami. Nosi je na rękach, obejmuje, podaje kieliszki. One patrzą w obiektyw, on patrzy na nie, zawsze tak samo. Na ostatniej fotografii, przypiętej do tekturowej okładki, prześwietlona, zalana bielą plaża i blondynka w czarnym bikini. Ta z fotobudki. I ze snu.

Rawicz czuje, jak ściska mu się gardło. Odkłada teczkę, łapie plecak i na sztywnych nogach podchodzi do drzwi. Sięga do zamka. Twarz Bazi nagle się zmienia, jakby dopiero teraz wszystko zrozumiała. Skacze ku niemu, szarpie, krzyczy, że co on sobie myśli, że nie będzie jego kurewką, wyzywa od kłamców, podtatusiałych perwersów. Cieluś też się zrywa i wodzi wokół nieprzytomnym wzrokiem. Kapitan odsuwa dziewczynę, bez słowa naciska klamkę, wychodzi w ciemność.

Idzie zobojętniały, lekki, jakby wypchany watą. Za nim cichnący szloch i dźgający ściany sztych latarki. Kolano ćmi. W Rawiczu nie ma złości, nie ma nawet zdumienia. Jest tylko przemożna chęć naprucia się, odpadnięcia od świata, lewitowania gdzieś w stratosferze, w pustej łupince ciała, bez jutra i bez wczoraj. Ale nie ma już ampułek i nie będzie kolorowych snów.

O flaszce przypomina sobie dopiero na górze, w holu. Wyciąga ją i pije kilka haustów, łapczywie, krzywiąc się i prychając. Spirytus spływa do żołądka palącą strugą, wsiąka w zmęczone, niedożywione ciało, od razu mąci w głowie. Rawiczem zaczyna bujać. Przez chwilę kręci się w kółko, co i rusz wpada na stojące w holu wózki inwalidzkie i krzesła, z łomotem przewraca stojaki na kroplówki, potyka o walające się wszędzie śmiecie. Wzniecony pył brudzi dżins kurtki, drażni gardło. W końcu dopada pulpitu recepcji, kładzie się na nim rozrzucając ramiona, rozpalony policzek dotyka chłodnego drewna.

Jest w dziwnym stanie. Na przemian chichocze i kaszle. Twarz drga w skurczach mięśni, pojawiają się na niej kolejne grymasy, przerysowane i śmieszne jak w niemym filmie. Kpina zmieszana z zawodem, smutek z rubaszną wesołością. Przypadkowa, wariacka pantomima. W głowie ma mętlik, kogel-mogel, rozhuśtaną przez alkohol karuzelę słów i obrazów.

– Nic. Wielkie, jebane nic – szepcze, nadal w tej dziwnej pozycji, rozwalony na blacie. Widzi Irak, drżące w słońcu ulice Karbali, potem kumpla, którego wyciągnął z płonącego honkera. Są tu ordery i bohaterstwo, służba i poświęcenie. Tyle że to wszystko skłamane, zmyślone, pakuły zaszyte w głowie, czeki bez pokrycia. Prawdziwa jest tylko przypadkowo znaleziona teczka. List w butelce, ostatnia wiadomość z tonącej Atlantydy. I te dziewczyny.

Na zewnątrz dławi się samochodowy silnik. Pijany Rawicz nie słyszy go, nie widzi też, jak ośmiu mężczyzn wchodzi po schodach kliniki. Idą cicho i ostrożnie. Na nagich piersiach szczerzą się wytatuowane wilcze paszcze, na twarzach wilcze uśmiechy. Stają przy skulonym trupie, jeden z nich, niski i żylasty, kuca, dotyka go, kręci głową. Wymieniają kilka słów. Żylasty ruchem głowy wskazuje wejście. Reszta sięga po żelastwo, którym są obwieszeni, waży w dłoniach owinięte rzemieniami gazrurki, okute blachą pałki. Wchodzą do holu, szybko otaczają recepcję. Wiedzą, jak załatwia się takie sprawy, robili to nieraz. Żylasty wyciąga zza pasa rzeźnicki nóż o długiej, wąskiej klindze. Stal błyska w słońcu. To ich zdradza. Rawicz, muśnięty refleksem, otwiera oczy.

I kolejny raz reaguje raczej ciało, niż on. Kapitan przetacza się na plecy, prostuje i robi kilka chwiejnych kroków.

– Won! – ryczy. – Bo pozabijam!

Do kabury sięga wyuczonym ruchem, powtarzanym po tysiąckroć, oczywistym jak złożenie dłoni przed modlitwą. Ma tylko pięć kul, ale wilki o tym nie wiedzą. Strzeli do pierwszego, reszta ucieknie.

W kaburze nie ma pistoletu.

Zostawiłeś go, zostawiłeś na dole, ty pieprzony ćpunie, ty szweju napruty.

– Psikus! – kpi ten z nożem.

– Gorzałka szkodzi zdrowiu! – rzuca któryś.

Już są przy nim, czuje kwaśny smród potu. Cofa się o krok, potem o drugi, ale stopa zawadza o pręt i grunt ucieka spod nóg. Łupnięcie o podłogę odbiera dech. Żylasty doskakuje, tnie na odlew. Ostrze przechodzi przez dżins, skórę, mięśnie. Krew tryska na zielonożółte kafle, miesza się z rudawym pyłem. Otaczają go, zasłaniają słońce.

To już, to chyba już.

Rawicz kopie któregoś w kolano, pełznie, chce wstać, ale dostaje w głowę. Świat wiruje, traci kontur, rozpływa w lepkiej zupie. Ale Rawicz jeszcze się podnosi, jeszcze robi krok, upada, znowu wstaje, sypie wokoło czerwonymi kroplami. Tamci skaczą przy nim, wyją, ale wszystko jest przytłumione, jakby napchał sobie czegoś do uszu.

To już. Tak, to już.

Potem pada pięć strzałów, szybko, jeden po drugim. Cztery pociski mijają go z sykiem. Piąty trafia w plecy. Kapitan osuwa się na kolana, bardzo powoli, jakby tonął. Nie słyszy już łomotu ciężkich butów, nie widzi, jak z wykręcanych dłoni Bazi wypada pistolet, nie widzi powalonego i okładanego pałkami Cielusia. Widzi tylko człowieka, tego z nożem, który ma dziurę w głowie. Widzi też błękitną opaskę na jego nadgarstku i wytłoczone na niej litery, układające się w słowa „Szczecin refugees camp. Your ID number is 13529”.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • MKP 9 miesięcy temu
    "Porcelanowa laleczka wśród beznadziei, trupiego smrodu i ludzi chorych na wojnę." - ładne zdanie
    Zapowiada się fajnie. Jutro sobie doczytam😉😉
  • MKP 9 miesięcy temu
    Fajne, podoba mi się👍😎
  • Romek Malina 9 miesięcy temu
    MKP Dziękuję za komentarze! Pozdrawiam!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania