O gospodarzu i pięciu świniach

Na Opolszczyźnie jest taka wioska, której nazwy teraz nie powiem. Ale pamiętam, co się w niej wydarzyło. Rozsiądźcie się wygodnie i posłuchajcie tej historii, której byłem naocznym świadkiem.

 

W 2015 roku, w okolicy żniw, jednemu gospodarzowi nagle zdechło sześć świń. No, nie tak nagle – przez cały jeden weekend padały jedna po drugiej, jak muchy. Zadzwonił do swojego szwagra, czy też brata, który w obawie przed epidemią jakiejś świńskiej grypy zadzwonił na 112.

 

Dalszy ciąg wydarzeń wyglądał tak: Tadek (imiona zmienione) zadzwonił na 112, że świńska grypa. Olali go tam zupełnie, ale obiecali, że przyślą weterynarza. Weterynarz przyjechał, popatrzył, pokiwał głową i zadzwonił po pogotowie i policję. Bo niby zagrożenie jakieś tam, i konieczni są lekarze do zbadania tych, co się stykali ze zwłokami, i policja, żeby odgrodzić teren. Policjanci, którzy przyjechali na miejsce – kompletnie nie wiedzieli, jak się zabrać za taką akcję, więc zadzwonili po posiłki z komendy wojewódzkiej. Mieli przyjechać do godziny, więc kazali tamtym tylko zablokować drogę dojazdową (stanęli w poprzek drogi suką), nikogo nie wypuszczać z miejsca zdarzenia, legitymować każdego i spisywać.

 

Gliniarze spisali całą ludność przysiółka, czyli jakieś dwadzieścia osób. Zatrzymali sześć traktorów na środku drogi, a ich kierowców do wyjaśnień i, bo i tak mieli ich powstrzymać przed opuszczeniem strefy zagrożenia. Czworo z nich bowiem nie miało uprawnień, troje było pijanych, a żona gospodarza (jedna z zatrzymanych, nietrzeźwych i bez uprawnień) groziła im, mazurząc, ‘ze ich spali zywcem, jebanych nierobów’. Wypisywali bowiem mandaty za niewłaściwe parkowanie ludziom, którzy parkowali na swoich placach i poboczach dróg dojazdowych. Jako, że gliniarze nie mieli uprawnień do prowadzenia traktorów, te stały tam, gdzie je zatrzymano, tj. na środku drogi.

 

Pogotowie przyjechało na sygnale. Ktoś podpieprzył glinom kluczyki do suki tak, że tamci nie mieli jej jak przestawić, więc gliniarze trzepali wszystkich na poboczu, żeby je odnaleźć. Lekarze, poubierani w fartuchy, kombinezony i chuj wie co, powyłazili z unieruchomionej, zaparkowanej obok suki karetki i rozproszyli się „po perymetrze”. Każdy z nich wyciągnął po rolce biało-czerwonej taśmy, poodpalali papierosy i udawali, że coś robią. Żeby lepiej udawać, że coś robią, zadzwonili do bazy, pogadali chwilę, a potem zaczęli z sanitariuszami sprawdzać tych, co byli najbliżej. Stwierdzono: jedno źle zrośnięte złamanie kości śródręcza, marskość wątroby, zwichnięty bark, złamany nos, jeszcze jedną marskość wątroby i grypę żołądkową. Ten, którego o to posądzono, był jednym z tych bardziej pijanych kierowców traktora bez uprawnień, który nagle postanowił się zrzygać. Żadnych objawów jakiejkolwiek epidemii nie stwierdzono, więc pościągali te kombinezony i wrzucili je do karetki.

 

W tym czasie, jakieś sto metrów dalej, gospodarz, jego szwagier (albo brat, sam już nie wiem) Tadek i weterynarz, szli powoli w stronę tej dziwnej barykady. Tadek, który był formalnie właścicielem traktorów, ojcem połowy podejrzanych i zstępnym drugiej, żeby uniknąć kłopotów udawał głupiego Niemca, czyli niepytany mówił coś po niemiecku, wymachiwał rajzepasem, a pytany wzruszał ramionami i pierdolił głośno po niemiecku. Później się dowiedziałem (dzięki wujkowi google), że to nazwy świńskich podrobów, a Tadek ma rajzepas, bo kiedyś rodzina ze strony matki się tam wyprowadziła, no i wszyscy teraz mają rajzepasy, Niemcy czy nie Niemcy. Opolszczyzna at it’s finest.

Tadek więc rżnął głupa, aż iskry z futrówki szły, gliniarze się całkiem już zdezorientowali, bo wszyscy podejrzani nagle zapomnieli polskiego i zaczęli, jeden przez drugiego wykłócać się po niemiecku. Dołączyli do nich lekarze z medycyną po niemiecku (krankhajtzejnsztinung nasenebenhule) , sanitariusze z piosenkami rammsteina (ezis majn tajl nein, moskau, majn herc brent) i tekstami z pornola (ja, sznela! bitte nicht im arsz) i nawet weterynarz (który pochodził spod Sanoka, ale przyjechał tu za chlebem kilka lat temu), udawał, że zna niemiecki, ku uciesze wszystkich, poza przedstawicielami władzy (mannlicher volkswagen jungingen krankenhaus).

 

Gliniarze kompletnie zgłupieli. Podeszli do gospodarza i przepytują:

-Panie gospodarzu, co tu się dzieje, kurwa mać, przecież to jakaś histeria.

Gospodarz sam nie wiedział, o co chodzi, ale obserwował ten polsko-niemiecko medyczno-rolniczy syf z lekkim zniecierpliwieniem i niekłamaną fascynacją.

-Ja nic nie wiem, świnie mi wyzdychały, sześć sztuk, no przecież kurwa tak nie może być, po chuj żeście drogę zagrodzili? Tadek kurwa ma żniwa na głowie, kurwa, przecież to chyba podpada pod jakiś paragraf, jak strat narobicie, no przecież kurwa mać – irytował się gospodarz.

Gliny popatrzyły po sobie.

-Takie dostaliśmy rozkazy – powiedział jeden z nich.

-Aha, aha – powiedział gospodarz. – A te mandaty za parkowanie w niedozwolonym miejscu, czyli... – założył okulary, które wisiały mu na piersi, żeby przeczytać – na klapie po szambie, to też rozkazy?

-A jak panu auto do szamba wpadnie? Mandat pana nauczy, że nie należy lekceważyć zagrożenia związanego z niewłaściwym parkowaniem.

-Panie, ale szambo mam zasypane od lat, ale klapa została, bo kurwa nie ma kiedy demontować, prędzej zarośnie niż znajdę czas! – gospodarz był wyraźnie zniecierpliwiony. – Poza tym, ta landara nie ma silnika! Wymontowałem i przełożyłem do tamtego ciągnika. To nawet tego nie ruszę, choćbym chciał.

Gliniarze zaszeptali coś między sobą, po chwili jeden odszedł.

-A ten dokąd? – zapytał gospodarz.

-Idzie wypisać panu jeszcze dwa mandaty. Jeden, za długotrwały postój pojazdu o masie przekraczającej 3,5t w miejscu do tego nieprzeznaczonym, stwarzającym zagrożenie dla zdrowia i życia. A drugi – bo wymontował pan część z pojazdu, uniemożliwiając jego przestawienie, i przełożył pan do innego, nie wbijając tego w dowód rejestracyjny – zatem zrobił to pan nielegalnie. Ot, co. – zakończył gliniarz, stukając długopisem w dłoń.

Gospodarz zrobił się cały czerwony, ale wytrzymał. Hałasujący po niemiecku zamarli, nawet lekarze chichoczący z boku umilkli na moment. Drugi policjant wrócił.

-I jak, wypisane? – spytał ten, co właśnie wszystko objaśniał.

-Oba mandaty wypisane! – powiedział nieco zbyt głośno. Nie spodziewał się, że będzie aż tak cicho. Stałem całkiem z boku, po cichu, i udawałem, że mnie nie ma. Że jestem tu bo rozkazy, bo zadzwonili, bo chuj dupa cipa – i że nie jestem niczemu winny. Zrobiło się nagle bardzo cicho, aż uszy bolały.

Nikt nic nie mówił. Nikt nawet nie odetchnął. Ci, co palili, odpalali w absolutnej ciszy papierosy jeden od drugiego. Nawet pstryknięcie zapalniczki nie niszczyło tego idealnego bezdźwięcza.

 

I na to wszystko przyjechał na sygnale wóz strażacki, bo jedna z ciotek gospodarza zauważyła dym (chyba z naszych papierosów, bo na niebie ani pół chmurki), nie znalazła nikogo, kogo można by powiadomić (bo wszyscyśmy stali na środku drogi), pomyślała, że pożar – i z telefonu wykręciła numer na najbliższe OSP, żeby przyjechali, bo się u szwagra sołtysa pole pali przed żniwami i mają dwie minuty.

Byli po czterech.

 

Wysiada strażak, w kombinezonie, kasku, gotowy na akcję – a tu pośrodku drogi widzi: dwóch gliniarzy, trzepiących co rusz i od nowa wszystkich po kolei w poszukiwaniu kluczyków (które sobie za ich plecami podawano od kwadransa); policyjną sukę z otwartymi drzwiami i aktualnie spuszczanym powietrzem z koła (bo jeden z nieposiadających uprawnień do kierowania traktorem miał czternaście lat, dojrzewał, jebał policję na 100% i miał przy sobie klucz do wykręcania wentyli z kół); czterech facetów obserwujących cały ten cyrk z policjantami i kluczykami do samochodu; czterech facetów z karetki, obserwujących tych drugich czterech facetów i palących papierosy; karetkę zaparkowaną tuż obok suki; sześć traktorów pośrodku drogi, i jakby tego wszystkiego było mało, robiło się nie lada zbiegowisko. Schodzili się ludzie, żądni wrażeń i rozróby, gotowi na wszystko miejscowi, którzy wstali rano i zaczęli dzień od zobaczenia mandatu za szybą własnego pojazdu, stojącego na własnej posesji.

 

Gospodarz podchodzi do strażaka, przybija pionę, wita się z młodymi, i pyta:

-Pomożecie mi wywlec sześć świń? Bo mi wyzdychały, a ten cyrk tutaj – wskazał na policjantów – nie dość, że nie pomaga, to jeszcze widzicie, co się tu dzieje. Chodźcie, dam wam flachę, czy coś.

-Nie możemy, służba – żachnął się jeden z nich, jakiś gówniarz w za dużym kasku.

-Zamknij dupę, Przecinak – powiedział ten od przybitej piony – Weź, objedź ten syf i zajedź pod chlew od tamtej strony. – powiedział, wskazując ręką dróżkę pod płotem, której wcześniej nie zauważyłem.

 

Gospodarz olał wszystkich i szedł niespiesznie sam w stronę chlewu. Za nim podbiegał strażak, a za nim, wzruszywszy ramionami poszedł weterynarz, a za nim ja.

Gdy się oddalaliśmy, rozgorzał nie lada spór. Policjanci w końcu otrzymali z powrotem kluczyki. Chcieli się wycofać na z góry upatrzone pozycje, ale nie mogli, bo nie dość, że nie mieli dokąd, bo z każdej strony ktoś stał – a i tak daleko by nie pojechali, bo w jednym kole mieli absolutny brak powietrza. I wentyla całkiem. Lekarze i sanitariusze chcieli jechać w cholerę, ale nie mogli, bo nie mieli jak nawrócić, bo gliniarze blokowali całą drogę. Żeby cokolwiek mogło się stać, młody strażak musiał nawrócić, ale szło mu to średnio, bo najwidoczniej nie miał wprawy, a wszyscy na niego krzyczeli.

Cała rodzina wyciągnięta z traktorów krzyczała i/lub narzekała i/lub biadoliła i/lub słaniała się na nogach i/lub usiłowała spierdolić stamtąd, ale gliniarze byli na tyle czujni, że nikomu nie udało się uciec. Jednak nie doliczyli się, że dwie osoby zrobiły podmiankę za tych najbardziej najebanych i nagle okazało się, że mają uprawnienia, są trzeźwi i mają robotę do wykonania, a gliny stoją i drogę blokują, no kurwa, jak tak można.

Tadek krzyczał najgłośniej: na policję (bo łajzy), na lekarzy (oczekiwał aprobaty z ich strony), na świat (bo kurwa dziewiąta czterdzieści rano i taki rozpierdol), na rodzinę (z ledwo poważną miną) że po pijaku do traktorów wsiadają... I na gapiów, którzy odkrzykiwali raźno po polsku i niemiecku najróżniejsze idiotyzmy.

 

W końcu wóz strażacki podjechał pod chlew, z całkowicie spoconym kierowcą, który nie wiedzieć jak zachował zimną krew, i ani nikomu nie wpierdolił, ani nawet nie przytarł nigdzie, w nic i niczym. Publika klaskała, ja i weterynarz również.

 

Pytam się weterynarza.

-Panie, ma pan jakiś pomysł, czy to faktycznie epidemia?

-A gdzie tam, epidemia. I tylko sześć by zdechło? Na pięćdziesiąt? Chuj, nie epidemia. To wyłudzenie strat jest z ubezpieczalni. – popatrzył na chlew, wyciągnął papierosa, odpalił, wydmuchał dym. –Ale i tak mu podbiję, że choroba, że pewnie z pokarmu, że chuj wielki i szelki, że mają zapłacić i chuj im w dupę.

-I nie będą mieli problemów?

-Kto? Oni? wypłacą od razu, bez pierdnięcia. Ja? A chuj ich obchodzi, czy moja opinia jest właściwa, czy nie. Biegły sądowy o sześć świń się nie będzie z nikim droczył. Jakby pięćdziesiąt padło, albo jakby faktycznie, panie, jakaś pryszczyca, albo inne chuj wie co – zaciągnął się głęboko – to może. Ale o sześć świń to się nikt kurwa nie będzie zastanawiał.

-Ciekawe, że pięć akurat, a nie sześć.

-A czemu pięć? – zainteresował się weterynarz.

-No, tych pięć tam koło dołu to ewidentnie jest martwych, a ta, co ją prowadzą tam dalej, to widać, że żywa.

-A, bo kurwa kaszankę i kiełbasę miałem zamówioną, to ją zarżną na miejscu i jutro będzie do odbioru. A resztki trupy się wrzuci do tego tam, o, dołu, i jak ktoś kiedyś przyjdzie szukać, jeśli przyjdzie, to będzie miał swoje kości do badania i szukania chuja do dupy. – splunął, rzucił peta, przydepnął, zadzwonił mu telefon, splunął jeszcze raz i odszedł niespiesznie na stronę, by odebrać.

 

Zostałem sam.

Postanowiłem wrócić na drogę. Policjanci postanowili, że rzucają wszystko w chuj i to jest jawna kpina, i wszyscy mają ich w dupie, więc lepiej wracać. Lekarze i sanitariusze wsiedli do karetki i pojechali w pizdu, zostawiając Tadkowi kartkę, że nie stwierdzono zagrożenia dla człowieka i trele morele, łacina medyczna, świńskie zapalenie osierdzia czy coś, weterynarz miał tylko podbić pieczątkę i zostawić parafkę.

Podejrzani wsiedli na traktory i wrócili do pracy. Tłum się rozchodził. Po chwili został sam Tadek, kurwujący po polsku na środku drogi.

 

-Co jest, panie Tadku? – zagaduję go, podsuwając mu pod nos paczkę fajek.

-A bo mnie wkurwili. – wziął szluga i zaczął się klepać po kieszeniach.

-Ale przecież pojechali. – dałem mu ognia. Przyjął, zaciągnął się.

-Ale pewnie wrócą i będą pierdolić trzy po trzy. I jeszcze te mandaty, kurwa.

-No, te mandaty to se mogli darować.

-Kurwa, mogli se darować...

Pomilczeliśmy chwilę.

-A pan kim jesteś, bo przecież nie weterynarzem, nie policjantem, nie lekarzem...?

-O studia pan pytasz, o zawód, o uprawnienia, czy o to, co tu robię?

Tadek zbaraniał na chwilę. Zmarszczył brwi.

-Co? – zapytał. –Nie, kurwa, kim pan jesteś i co pan tu robisz?

-A, to. Piszę reportaż.

-O czym?

-O przekrętach w spółce wodociągowej „Jastrząb”.

-Jastrząb? Tu nigdzie nie ma takiej spółki. Wiem, bo mój teść ma brata i on tu w Chrząstowicach ma kolegę, co tam się zajmuje takimi rzeczami.

-Ale to nie tu – odpowiadam – to nad morzem.

-To co pan robisz tutaj? – zdziwił się.

-No jak to co? Zbieram materiały. – powiedziałem, a Tadek wreszcie się rozchmurzył, jakby trafił na znajome wody.

-Aha, rozumiem. To jest ten, no, autsorsing, nie? Moja córka pracuje w kapdżeminaj w Krakowie i też to robi, tylko że niby jest we Warszawie, a firma w Monachium, no i po niemiecku tam szprecha i nawet jakoś z tego żyje. Z chłopakiem tam wynajmują... Kurwa, żeby w takim kraju nie dało się spokojnie wyżyć bez tego całego... – rzucił peta. – a pan żeś studiował?

-Taa.

-A co, że tak się spytam?

-Filologię czeską.

-Serio?

-No, serio.

-To czemu pan nie jesteś jakimś biznes-partnerem czy przedstawicielem handlowym czy nie pracujesz pan w kapdżeminaj czy innej korporacji?

-Bo taką robotę zostawiam tym, co to się potrafią piąć po szczeblach kariery i nosić koszule z krawatem i marynarki do pracy.

-A widzisz pan, mój przyszły zięć nie nosił się tak, jak było trzeba, i go z jednej roboty wyjebali. Bo uparł się – i nie nosił, powiedział: nie będę, i chuj! I go wyjebali. Bo standardy, czy coś.

-A co to za robota była?

-A, w laboratorium jakimś. – zerknął na zegarek – Idę, panie, bo kurwa trzeba koparką te świnie przysypać, zanim te chuje przyjadą nazot i będzie dziadostwo. Trzymaj się pan, i miłego dnia. A jak artykuł wyjdzie, to podeślij pan, koledze pokażę.

-Spoko.

 

Nie wysłałem. W ogóle już nigdy w tamte strony nie pojechałem, i nie wiem, co było dalej.

 

 

 

Kategoria: Różne, bo i wspomnienia, i śmieszne, i o życiu, i tragedia, i chuj wie co.

Średnia ocena: 4.7  Głosów: 7

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (5)

  • Lotta 23.02.2016
    Typowy dzień w Polsce. xD Daję cztery.
  • buchling 23.02.2016
    Uwielbiam takie absurdy. No i narracja pierwszoosobowa! Czuję się rozpieszczona :) Po wyjaśnieniu, jak działa udawanie głupiego Niemca, myślałam, że zabawniej już nie będzie. Zmieniłam zdanie po przyjeździe strażaków, klaskającej publice i początku rozmowy z Tadkiem. Naprawdę, strona humorystyczna stoi na świetnym poziomie, nie wydaje się wymuszona ani sztuczna, no i taka duża ilość przekleństw po prostu tutaj pasuje (bo ogólnie, to nie cierpię, gdy z tekstu wylewają się kurwy i chuje na prawo i lewo) - tutaj buduje to klimacik, o czym już Ci zresztą wspominałam. Czepialstwo sobie odpuszczę i zostawiam zasłużoną piąteczkę;)
  • KarolaKorman 24.02.2016
    Ode mnie też 5, bo się ubawiłam :)
  • Kraszax 25.02.2016
    Od razu z Ciechowicami skojarzyłam :) bardzo śmieszne i swojskie(?) daję 5 ;)
  • Ritha 08.07.2016
    No znam z bloga, ale z przyjemnością przeczytałam jeszcze raz, bo to jakieś czyste szaleństwo. Polska. POLSKA.

    I tak, krótki wstęp i w tym momencie: „Tadek (imiona zmienione) zadzwonił na 112, że świńska grypa…” się zaczyna toczyć kula śniegowa, z górki, zapierd…la coraz szybciej i szybciej i robi się coraz większa i większa. No tak mi się kojarzy, co ja poradzę. To a propo ekspresji.
    Tera a propo reportażu. Jeden wielki chaos, całkowicie ogarnięty i opisany ze stoickim spokojem obserwatora. I jeżeli to jest wszystko na faktach, łącznie z dialogami, i Ty to wszystko zapamiętałeś i odtworzyłeś, to wiesz. No.

    „Tadek więc rżnął głupa, aż iskry z futrówki szły, gliniarze się całkiem już zdezorientowali, bo wszyscy podejrzani nagle zapomnieli polskiego i zaczęli, jeden przez drugiego wykłócać się po niemiecku. Dołączyli do nich lekarze z medycyną po niemiecku (krankhajtzejnsztinung nasenebenhule) , sanitariusze z piosenkami rammsteina (ezis majn tajl nein, moskau, majn herc brent) i tekstami z pornola (ja, sznela! bitte nicht im arsz) i nawet weterynarz (który pochodził spod Sanoka, ale przyjechał tu za chlebem kilka lat temu), udawał, że zna niemiecki, ku uciesze wszystkich, poza przedstawicielami władzy (mannlicher volkswagen jungingen krankenhaus).” – XDDD

    Ej ostatnio byłam na Śląsku hmmm... nawet nie pamiętam kiedy, dawno w każdym bądź razie, dalej tam tak wszyscy po niemiecku napierd…ją?

    Irytacja gospodarza – naturalizm do perfekcji. Od razu widać, że wiesz na jakim świecie żyjesz.

    „…Idzie wypisać panu jeszcze dwa mandaty. Jeden, za długotrwały postój pojazdu o masie przekraczającej 3,5t w miejscu do tego nieprzeznaczonym, stwarzającym zagrożenie dla zdrowia i życia. A drugi – bo wymontował pan część z pojazdu, uniemożliwiając jego przestawienie, i przełożył pan do innego, nie wbijając tego w dowód rejestracyjny – zatem zrobił to pan nielegalnie. Ot, co…” – XDDD


    MUSZĘ:
    „Wysiada strażak, w kombinezonie, kasku, gotowy na akcję – a tu pośrodku drogi widzi: dwóch gliniarzy, trzepiących co rusz i od nowa wszystkich po kolei w poszukiwaniu kluczyków (które sobie za ich plecami podawano od kwadransa); policyjną sukę z otwartymi drzwiami i aktualnie spuszczanym powietrzem z koła (bo jeden z nieposiadających uprawnień do kierowania traktorem miał czternaście lat, dojrzewał, jebał policję na 100% i miał przy sobie klucz do wykręcania wentyli z kół); czterech facetów obserwujących cały ten cyrk z policjantami i kluczykami do samochodu; czterech facetów z karetki, obserwujących tych drugich czterech facetów i palących papierosy; karetkę zaparkowaną tuż obok suki; sześć traktorów pośrodku drogi, i jakby tego wszystkiego było mało, robiło się nie lada zbiegowisko. Schodzili się ludzie, żądni wrażeń i rozróby, gotowi na wszystko miejscowi, którzy wstali rano i zaczęli dzień od zobaczenia mandatu za szybą własnego pojazdu, stojącego na własnej posesji.” – XDDDD

    „Cała rodzina wyciągnięta z traktorów krzyczała i/lub narzekała i/lub biadoliła i/lub słaniała się na nogach i/lub usiłowała spierdolić stamtąd, ale gliniarze byli na tyle czujni, że nikomu nie udało się uciec. Jednak nie doliczyli się, że dwie osoby zrobiły podmiankę za tych najbardziej najebanych i nagle okazało się, że mają uprawnienia, są trzeźwi i mają robotę do wykonania, a gliny stoją i drogę blokują, no kurwa, jak tak można.” – XDD (To też musiałam.)

    Czeski film. Podobało się bardzo. Uśmiałam się bardzo. I chyba przesadziłam z długością tego komentarza. Nie dało się krócej. Mam to gdzieś. Przepalę sprawę.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania