o J.

Gdy wylądowała na moim oddziale mówiła, że to dziwne i w ogóle bez sensu, że leży na tym łóżku i wciąż żyje a wszyscy spisali ją na straty.

 

 

- Przecież będę żyła, no przecież wiem, że muszę żyć. Dlaczego nikt mi nie wieży? – Pytała. Ale nie mnie. Ja nie chciałem się z nią zobaczyć, nie potrafiłem. To było ponad moje siły. Po tylu latach, gdy kochałem ją i nie mogłem mieć.. nic się nie zmieniło. Nasze rozstanie, choć było moją przyczyną wciąż czasem mnie bolało.

 

 

Patrzę teraz na nią z innej perspektywy.

 

Pamiętam to, co o sobie mówiła – była szczęściarą.

 

Nie mam pojęcia jak to się działo, może za sprawa jej wiary, że nawet najgorsze rzeczy, które się jej przytrafiały w końcu wychodziły na dobre. Na zewnątrz – pesymistka pewna świata, tego, co ją otacza, a w środku, jak często bywa, ktoś zupełnie inny – niepoprawna optymistka, zuchwała, drwiąca sobie z ludzi, bo ona zawsze wiedziała więcej i lepiej. Jak to możliwe? Sam nie wiem.. Taki charakterek oczywiście nie przechodzi bez echa tam gdzie pojawiła się jego właścicielka. Znalem ludzi, którzy ją kochali lub nienawidzili. Nigdy nie chciała być obojętna światu i nie była. Pewna siebie, niepokorna, pyskata. Miała dumy aż nadto. Kochała siebie, muzykę, książki i uwielbiała tańczyć. Dawało jej to swego rodzaju wolność jak mówiła. Zadziwiające, że jak na osobę dość żywiołową mogła godzinami rozmyślać. A o czym? Nigdy nikt tego się nie dowiedział.

 

Judyta – tak miała na imię... Dla mnie była kimś niespotykanym…może, dlatego że ją kochałem. Ona, jeśli kochała to całą sobą. Spalała się i odradzała jak feniks w blasku ognia lub dymie popiołu..

 

Uważałem, że czyta za dużo, często nie żyła realnym życiem i zawsze oczekiwała czegoś więcej. Wierzyła ze całe to wymyślone piękno i niestworzone historie z literatury mogą naprawdę stać się częścią jej życia. Niczym wieczne dziecko z głową w chmurach. - Życie nie będzie na nas czekać! – To jej słowa, lubiła je powtarzać.

 

 

I nie czekało.. Potoczyło się dalej bez nas, rozdzielając nasze drogi.

 

 

A ja, kim byłem dla niej? Byłem tym, który jako jedyny podejmował się próby zrozumienia jej. Zawsze w pobliżu, ale jakby na drugim planie.

 

Miałem wrażenie, że chyba nie zawsze potrafiła się tu odnaleźć, tu, na Ziemi. Czasem miałem wrażenie że może tak naprawdę nigdy nie istniała? Już sam nie wiem, co było prawdą a w co sam chciałem wierzyć…

 

Teraz wiem, że wciąż żyje nie tylko w moich snach.

 

 

Z rozmyślań wyrwał mnie odgłos silnego wiatru szamoczącego się na strychu. Spojrzałem przez okno. Na dworze panował półmrok. W pomieszczeniu było coraz bardziej ciemno. Siedziałem w fotelu wsłuchując się w szum wiatru, który próbował się wkraść przez szczeliny w oknie. Powoli wstałem z fotela. Podszedłem do balkonu. Silne podmuchy porywały gałęzie drzew, na których niespokojnie szamotały się liście. Wyszedłem na zewnątrz. Znów przypomniała mi się. Ona kochała wiatr. Był dowodem na istnienie siły przyrody, na którą człowiek nie miał wpływu. Po prostu wiał, był wolny, silny i nie dało się go zatrzymać w żaden sposób.

 

 

Pamiętam, że wtedy, w zasadzie zawsze o tej porze roku okolica naszego domu nie wyglądała malowniczo. Późne jesienie, gdy z drzew spadły już wszystkie kolorowe liście, zawsze były melancholijne i szare. Widać było, że przyroda po prostu zamiera. Poza ogrodzeniem królowała goła ziemia. Gdy padał deszcz, woda wypełniała dołki na nierównym podłożu i tworzyły się brązowe kałuże. A wiatr zawsze zwiastował tu deszcze.

 

 

Pomyślałem wtedy o początkach naszego związku.

 

 

Szliśmy pośpiesznie trzymając się za ręce. Nawet nie pamiętam skąd wracaliśmy i dokąd zmierzaliśmy. Uliczka była wąska. Po lewej stronie ciągną się chodnik, po prawej rząd domków jednorodzinnych. My szliśmy ulicą. Było bardzo duszno. Kwestia paru chwil jak zacznie padać deszcz.

 

 

- Chodź! Pobiegnijmy, bo zmokniemy.

 

 

- Ja lubię deszcz. Z cukru nie jesteśmy. – Uśmiechnęła się, po czym zwolniła kroku.

 

 

W tej chwili wielkie krople zaczęły padać na rozgrzany asfalt. Szybko schowałem się pod drzewem. Ona popatrzyła w niebo. Teraz już deszcz lał się z nieba niczym woda z konewki. W powietrzu unosił się zapach parującej ziemi.

 

 

- A nie mówiłem! Chodź do mnie, bo zmokniesz.

 

 

Drzewo również nie dawało dostatecznego schronienia przed takim deszczem.

 

 

Dziewczyna nie słuchała. Mokła w strugach wody, rozłożyła ręce i dosłownie łapała deszcz w ramiona. Obracała się na około i śmiała.

 

 

Wariatka. Przemoknie do suchej nitki – pomyślałem. Widziałem jak „tańczy”. Cieszyła się z ulewy jak dziecko ze słodyczy. Miała już mokre włosy i mokrą bluzkę, która ciasno przyległa do ciała. Była piękna. Nikogo nie kochałem bardziej niż to „duże dziecko deszczu”.

 

 

Uśmiechnęła się do mnie i wyciągnęła rękę.

 

 

- Chodź!

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania