O weterynarzu, który utknął pod domem

Co może zrobić weterynarz, który utknął pod domem? Tak, dobrze widzicie, pod. Nie w, ani nawet nie na, lecz pod.

Gdzieś między frontową belką podtrzymującą taras, a tylnymi fundamentami, wznoszącymi się na około 20 centymetrów nad ziemią, schowane trochę za rabatką z kwitnącymi pelargoniami, wystawały sobie dwie stopy, nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Może z wyjątkiem ich właściciela, który w tym momencie podejrzewał głównie, że przyjdzie mu zginąć w tych niezbyt chlubnych okolicznościach. Z twarzą umazaną ziemią, rękami wyciągniętymi na boki i trawą we włosach musiał się prezentować niezwykle czarująco. Choć, patrząc na to z praktycznej strony, mało prawdopodobne było, aby go miał ktoś akurat tutaj, pod podłogą czyjegoś domostwa, oglądać. Szkoda mu tylko było tych biednych ludzi, którzy za parę dni zmuszeni będą wyciągać jego czarujące zwłoki spod swojego tarasu. Taak, to nie będzie należało do rzeczy najprzyjemniejszych…

Ale po kolei. Jak to się w ogóle stało, że młody wiejski weterynarz Maciej Broński (często nazywany „M” przez znajomych) wylądował w tak niekomfortowej sytuacji, w jeszcze bardziej niekomfortowej pozycji? Cóż, żeby się tego dowiedzieć, należałoby cofnąć się w czasie do okolic wczorajszego poranka.

. . .

Teorii tłumaczących, dlaczego większość przypadków zachorowań wśród krów wymagało natychmiastowej reakcji akurat w godzinach wczesnoporannych było kilka, jednak M od zawsze uważał, że jest to wynik cichej zmowy między mikrobami i atakowanymi zwierzętami, które za punkt honoru postawiły sobie walkę z jego wysypianiem się. Prawdę powiedziawszy, powinien raczej obwiniać gospodarzy, którzy zwlekali do ostatniej chwili z zadzwonieniem po weterynarza, a „stan wymagający natychmiastowej reakcji” zauważali zwykle po całej nocy, przy porannym dojeniu. Tak czy siak, kiedy o 6:30 sygnał telefonu wybrzmiał po raz pierwszy, jedyną reakcją, na jaką zdobył się nasz młody weterynarz, było przewrócenie się na drugi bok. Otwarcie oczu wymagało już 5 sygnałów, a dobre uświadomienie sobie, co się dzieje nastąpiło dopiero, gdy telefon zawył ponownie po kilkunastu sekundach milczenia. M wyskoczył z łóżka i podbiegł do telefonu.

- Słucham?!

- Wreszcie! - rozbrzmiało po drugiej stronie. - Pewno pan wczoraj zabalował, hę? Po szóstej już dawno, a chłop jeszcze taki nieprzytomny. - Nie pierwszy raz przez głowę M przemknęła myśl, że życie ludzi na wsi toczy się zupełnie innym rytmem, niż życie w jego dawnym, miejskim otoczeniu.

- Przepraszam, a kto mówi? - odezwał się sennym głosem.

- Jemioła, z Dolnych Kulczyków. Wczoraj pan przyjeżdżał obok do sąsiada, ale wtedym się jeszcze nie zdecydował pana zawezwać. No, a teraz siem zdecydował - padło z dumą wypowiedziane zdanie.

- A w jakiej sprawie? Muszę wiedzieć, jaki sprzęt ze sobą wziąć.

- Jedna łaciata nam jakoś nieswojo wygląda i nie chce w ogóle wyjść na pole.

Cóż, M mógł się tylko domyślać, że chodzi o krowę. Z doświadczenia wiedział, że zadawanie bardziej dociekliwych pytań w takiej sytuacji nie pozwalało z reguły na zdobycie żadnych informacji, a wręcz narażało go na nieszczególnie życzliwą wesołość rozmówcy. - Dobra, będę za 40 minut.

- Aż tyle?! - w głosie dało się słyszeć szczere zdziwienie.

- Wie pan, stąd będę jechał jakieś 20 minut, a muszę się jeszcze ubrać i pozbierać potrzebne rzeczy.

- Fiu fiuu… - Wyraziwszy w ten sposób swoją dezaprobatę pan Jemioła rozłączył się.

Udało mu się dojechać na miejsce po 35 minutach. Nie spotkał się jednak z podobnym do swojego zadowoleniem ze strony gospodarza. Z resztą, nie przyjechał tu, żeby o tym dyskutować. Przyjechał do krowy… jak sądził. Wbrew temu, jak sytuację przedstawiał mu po drodze do obory pan Jemioła, stan „łaciatej” nie był wcale taki zły. Była widocznie zaniepokojona i rzeczywiście nie wykazywała żadnej ochoty do ruszenia się z miejsca, ale wzrok miała zainteresowany i żywy, a oddech tylko nieznacznie przyspieszony. Po krótkim badaniu udało się znaleźć źródło problemu. Zwierzę musiało wbić sobie coś w szparę międzyracicową przedniej nogi. Z bliska wyglądało to jak mały, zaostrzony kamień. Najwidoczniej doszło do tego już parę dni temu, ale z dnia na dzień kamyk wciskał się coraz głębiej,powodując coraz silniejszy dyskomfort, aż w końcu wywołał delikatne zapalenie w obrębie skóry. „To pewnie dobrze, że wezwali mnie już teraz.” - pomyślał M zajmując się znalezioną raną. „Jeszcze trochę, a mogłoby się z tego zrobić paskudne zakażenie. Z resztą, trzeba przyznać, że dobrze to o nich świadczy, że tak wcześnie zauważyli problem. Nawet jeśli wiązało się to z wyrywaniem mnie z łóżka o jakiejś horrendalnej godzinie.” - spojrzał na łeb krowy, która przyglądała mu się z zaciekawieniem i powiedział - No, tylko mi tu nie rób żadnych akcji z kopaniem. Wystarczy już, że jestem niewyspany.

- Co tam? - zapytał stojący niedaleko pan Jemioła

- Nic, nic - szybko odpowiedział M. - No, to po robocie. Dobrze by było, żeby dzisiaj już nigdzie nie wychodziła. Nie chcę, żeby sobie od razu wytarła całą maść, którą jej zaaplikowałem.

- Może być. Jutro też pewnie postoi w środku. Jedziemy z żoną do miasta po dojeniu, to nie chcemy, żeby się gdzie rozlazły pod naszą nieobecność.

- Ok. To wszystko? Jak tak, to będę się zbierał. Mam już parę wizyt umówionych na później - to powiedziawszy M zaczął zbierać swoje przyrządy do torby. Nagle poczuł na szyi silne ukłucie i aż krzyknął z zaskoczenia, przy okazji wykonując gwałtowny ruch ręką i klepiąc się w szyję. Gospodarz spojrzał na niego ze stoickim spokojem.

- Oo, chyba pana giez użarł. Wredne skurczybyki, ciągle mi męczą krasule. - M przemilczał fakt, że najwidoczniej męczą też weterynarzy.

- No tak, cóż, to ja lecę. W razie czego proszę dzwonić, gdyby coś się działo, ale myślę, że nie będzie takiej potrzeby. Do widzenia! - Pan Jemioła nie zanadto już słuchał, bo zajęty był przyglądaniem się swojej łaciatej i drapaniem jej za uchem, jakby była małym szczeniakiem, który po raz pierwszy przyniósł mu piłkę.

W drodze powrotnej M męczyło poczucie, że o czymś zapomniał. Nie chciało mu dać spokoju przez dobre pół drogi, więc pozwolił sobie na małą przerwę, żeby się odprężyć. Mieszkał na wsi już od 2 lat, prowadząc praktykę weterynaryjną, obejmującą całkiem spory obszar i równie różnorodny zbiór pacjentów. Wiadomo, z ludźmi bywało różnie, niektórzy traktowali zwierzęta jedynie jako źródło dochodu i bez szczególnej troski. Nieraz zdarzyło się, że za swoje dobre rady i szczerą chęć pomocy, M był oskarżany o krętactwo i próbę wyłudzenia pieniędzy za nic. Jeden mężczyzna wręcz poszczuł go psami. Dobrze, że samochód stał niedaleko, a kluczyki były pod ręką. Cóż, teraz o jego krowy będzie się martwić już tylko rzeźnia. Ale również wielu ludzi darzyło swoje zwierzęta głębszymi uczuciami. Podobnie jak panu Jemiole, leżało im na sercu ich dobro i dbali o nie, pamiętając, że to one stanowią ich jedyną gwarancję przetrwania. M naprawdę lubił tych ludzi i chociaż bywali oni trochę gruboskórni, a ich zegar biologiczny najwidoczniej ustawiał zupełnie inny zegarmistrz niż jego, wiedział, że i oni cenią jego oraz jego pracę.

Wychodząc z samochodu, nabrał głęboko powietrza i odetchnął. Przyzwyczaił się już do tego życia. Nie wyobrażał sobie, żeby miał teraz wrócić do miasta i gnieździć się w jakimś malutkim mieszkaniu, pewnie nawet bez balkonu. O nie, za bardzo tęskniłby za widokami, za powietrzem, a prawdopodobnie też za Natalką ze sklepu w Tarzynie. Ale, to już temat na inne rozmyślania. Teraz chciał się nacieszyć chwilą błogiego spokoju, 10 minut tylko dla siebie. To miłe uczucie.

Kiedy M wrócił wieczorem do domu, jak zwykle na wpół już przytomny, zorientował się w końcu, że cały ten czas nie miał przy sobie portfela. Zwykle rozliczał się z klientami pod koniec miesiąca, podczas wizyt zapisując jedynie zużyte środki, więc jego brak nie dał mu się wcześniej we znaki. Teraz jednak zaczął stanowić palący problem, jako że następnego dnia miał zaplanowane zakupy. Nie pojedzie przecież do sklepu bez pieniędzy. Wystarczająco podejrzane było, że jeden mężczyzna musi zaopatrywać się 2 razy w tygodniu w mleko i bułeczki i to koniecznie w Tarzynie, mimo dość szerokiego wyboru innych sklepów w pobliżu. M stał na środku pokoju i próbował wyłuskać z pamięci ostatnie zdarzenia. Naprawdę, jeśli ktoś mógł zapomnieć, co robił jeszcze tego samego dnia przed południem, to tylko on. Wreszcie przyszło objawienie. Jemioła! M zawsze nosił portfel w kieszeni kurtki; ranki na wsiach, nawet w sezonie wiosenno-letnim bywały naprawdę chłodne i M z przyzwyczajenia zawsze zabierał kurtkę ze sobą. Jedyną wizytą, podczas której miał ją jeszcze na sobie była jednak ta w Kulczykach. Portfel musiał wypaść mu z kieszeni przy okazji wymachiwania rękami, jakie wykonywał w celu zabicia natrętnego robala. Później nakrycie grzecznie spoczywało na tylnym siedzeniu samochodu i czekało, aż znowu będzie potrzebne. Niestety o godzinie 22 na pewno grzecznie spoczywał w łóżku także pan Jemioła, nie było więc sensu jechać tam teraz i go niepokoić. Wobec tego M postanowił, że pojedzie do gospodarstwa następnego dnia z samego rana i poprosi właściciela, żeby pozwolił mu się trochę rozejrzeć po okolicy, żeby mógł poszukać swojej zguby. To wydawało się sensownym planem, jednakże M nie wziął pod uwagę jednej rzeczy.

Stojąc przed zamkniętą bramą wjazdową, nasz drogi weterynarz przeklinał po cichu swoją kompletną sklerozę. Zawołał jeszcze 2 razy, w nadziei, że może choć jedna osoba została w domu i tylko przez wrodzoną złośliwość nie dała znaku życia przez ostatnie 10 minut. Cóż, jeśli nawet ktoś tam rzeczywiście był, to musiał być szczególnie złośliwy; na podwórku panowała zupełna cisza. Pojechali do miasta, tak jak to wczoraj zapowiadał pan Jemioła. I faktycznie, wszystkie krowy najwyraźniej zostały w oborze, bo nawet na widocznej za oborą łąką nic się nie działo. Tylko wokół domu biegał sobie radośnie mały, płowy kundelek z zakręconym do góry ogonem i dokładnie obwąchiwał wszystkie napotkane na drodze kamienie. Po chwili zauważył stojącego przed bramą obcego. Podbiegł do niej ujadając głośno i raniąc tym bębenki uszne M, ale kiedy był już na tyle blisko, by dojrzeć wyraźniej twarz przybysza, rozpoznał go, oparł się przednimi łapami o metalowy pręt w bramie i wesoło zamachał ogonem.

- Nie sądzę, żebyś miał klucze, co? - stwierdził zrezygnowanym tonem M. Psiak jeszcze żwawiej wywijał ogonem na boki. Był wyraźnie zachwycony, że ktoś do niego mówi. To niestety nijak nie pomagało M w rozwiązaniu jego problemu.

Mężczyzna miał w tym momencie dwa wyjścia. A właściwie trzy, jeśli liczyć alternatywę drugiego jako kolejną opcję. Pierwszym był powrót do domu, pogodzenie się z brakiem portfela przez następne 24 godziny i powtórny przyjazd kolejnego dnia rano, kiedy Jemiołowie będą już w domu. Jednak to wiązałoby się z rezygnacją z dzisiejszych zakupów, a to się naszemu weterynarzowi nieszczególnie uśmiechało. I to nie tylko ze względów romantycznych, tym razem naprawdę potrzebował kupić parę rzeczy do domu. Należał niestety do tego rodzaju ludzi, którzy generalnie lubili coś jeść. Drugą opcją była próba dostania się na teren gospodarstwa bez otwierania bramy. Samo w sobie nie stanowiło to problemu natury technicznej, jednak M nie chciał, żeby ktoś go zauważył i wziął za złodzieja lub kogoś równie podejrzanego. Wejście na podwórko wymagało bowiem albo obejścia gospodarstwa dookoła i przeskoczenia odgradzającego je od reszty świata rowu, znajdującego się na skraju łąki za oborą, albo wdrapania się na dość sporych rozmiarów bramę, widoczną doskonale z okien okolicznych domów. Właściwie żadna z opcji nie wydawała mu się szczególnie zachęcająca, ale ostatecznie postawił na przeprawę przez rów. W jego mniemaniu był to przynajmniej trochę bardziej dyskretny sposób.

Obszedł ogrodzenie dookoła, minął budynki gospodarcze i dotarł do miejsca, w którym otwarte pole przecinał wspomniany rów. Na jego dnie leniwie płynął niewielki strumyk, a jego brzegi porośnięte były kępami wysokiej trawy i pałki wodnej. M cofnął się o 3 kroki, wziął rozbieg i skoczył. Wylądował z gracją prima baleriny, niestety, w złym miejscu. Ziemia osunęła się pod jego stopami, a razem z nią osunął się cały M. Zdążył jedynie wyciągnąć przed siebie ręce, co uchroniło przed zabłoceniem jego koszule, ale całe spodnie, aż po kolana miał umazane w ziemi. Stojąc na czworaka nad brzegiem zaczął się zastanawiać, czy dzisiejsze zakupy rzeczywiście są warte takiego zachodu. Jednak doszedł już tak daleko, że bez sensu było teraz rezygnować z poszukiwań portfela. Wstał i odruchowo przetarł czoło dłonią. Nie powinien był tego robić, a w każdym razie na pewno nie poprawił tym swojej prezencji. Ruszył w kierunku obory, gdzie najprawdopodobniej czekał jego portfel, o ile nikt nie zauważył go wcześniej i nie zaniósł do domu. Prawdę powiedziawszy, M nie przyszła wcześniej ta myśl do głowy. Oznaczałoby to, że cały jego trud poszedł na marne. Włamywanie się do czyjegoś domu byłoby już chyba lekką przesadą. Mógł mieć tylko nadzieję, że znajdzie go w oborze.

Drzwi do budynku były lekko otwarte, żeby zapewnić lepszy dopływ świeżego powietrza. M pociągnął za jedno ze skrzydeł i otworzył drzwi na oścież, wpuszczając do środka strumień światła, oświetlający rzędy przypiętych po dwóch stronach przejścia łaciatych krów rasy holsztyńsko-fryzyjskiej. Wszystkie głowy zwróciły się w stronę przybysza. Pan Jemioła był jednym z tych gospodarzy, którzy codziennie wypasali swoje krowy na trawiastych łąkach, co nie tylko znacznie polepszało ich samopoczucie, ale też pozytywnie wpływało na jakość mleka. Niestety, niewielu właścicieli mogło się dzisiaj pochwalić taką praktyką; wielu z nich uważało to za zbędny wysiłek i niepotrzebne dokładanie sobie roboty. Krowy w tej oborze były jednak przyzwyczajone do codziennych spacerów i teraz pełne nadziei patrzyły na stojącego w wejściu weterynarza.

M również zaczął się rozglądać po oborze. Zlokalizowanie miejsca, w którym wczoraj badał jedną z krów nie zajęło mu dużo czasu, ale portfela tam nie było. Nagle kątem oka zauważył jakiś ruch. Odwrócił się i zobaczył tego samego kundelka, który wcześniej tak entuzjastycznie przywitał go przy bramie. Zwierzak leżał spokojnie w rogu obory i z wrodzonym zapałem obgryzał jakiś przedmiot przytrzymując go między przednimi łapami i wymachując przy tym energicznie ogonem. M z pewną irytacją rozpoznał w tym przedmiocie swój portfel.

- Hej! - krzyknął do psa i zaraz tego pożałował. Ten spojrzał bowiem w jego stronę, a następnie najwyraźniej urażony takim przejawem nieposzanowania jego prywatności, złapał swoją zdobycz w pysk, wstał i z niespodziewanie dużą prędkością wybiegł z budynku, zręcznie wymijając w drzwiach zaskoczonego weterynarza. M nie zdążył się nawet schylić, a pies już był na zewnątrz i biegł zadowolony w stronę domu. Mężczyzna, coraz bardziej zrezygnowany, wyszedł z obory i podążył za nim. Zatrzymał się w pół kroku, po czym zawrócił by przymknąć drzwi do obory. Tego mu tylko brakowało, żeby któraś z krów uznała szeroko otwarte wejście za zaproszenie do zerwania się z łańcucha i urządzenie sobie wycieczki. Ta decyzja kosztowała go niestety trochę czasu i na chwilę stracił z oczu małego złodzieja portfeli. Stanął i zaczął przyglądać się podwórku metr po metrze. Nagle z prawej strony zauważył włochaty, beżowy ogon chowający się za cokołem budynku mieszkalnego Jemiołów. Dom ten był dość nietypowy pod względem budownictwa, w niektórych miejscach wyglądał bowiem tak, jakby brakowało mu części fundamentów. Stwarzało to idealną sposobność, aby się pod niego wczołgać i czekać cierpliwie, aż nachalny weterynarz da sobie spokój i pójdzie wreszcie do siebie. Ale M nie miał zamiaru tak łatwo się poddać, nie teraz, kiedy już udało mu się zlokalizować swoją zgubę i był tak blisko jej odzyskania.

Podbiegł do miejsca, w którym zauważył ogon, wyminął ostrożnie rabatkę z kwitnącymi, czerwonymi pelargoniami i klęknąwszy obok ściany, zajrzał pod budynek. Złodziejaszek leżał sobie wygodnie pod betonowym sklepieniem i dalej ogryzał skórzany portfel. Z tego, co zaobserwował M, udało mu się już porobić dość znaczące wgniecenia w jego strukturze. Mężczyzna próbował wygonić psa za pomocą okrzyków (nie za głośnych, żeby nie alarmować sąsiadów) i wymachiwania rękami, jednak nic to nie dało. Doprowadzony do ostateczności, zdobył się wreszcie na decyzję, którą odkładał przez ostatnie klika minut. Musiał po prostu wczołgać się pod budynek tak, jak zrobił to pies i spróbować wyrwać mu portfel. Nie było innego wyjścia.

M oparł się na łokciach i przycisnął klatkę piersiową do podłoża. Musiał wcisnąć pod budynek najpierw przednią część ciała, a dopiero potem resztę, bo od tyłu ograniczała go kwiatowa rabatka, której bardzo nie chciał uszkodzić. Wyginając kręgosłup do pozycji wysoce niefizjologicznej udało mu się w końcu wsunąć w szczelinę. Mimo to nadal był za daleko. Na tyle daleko, że pies zupełnie nie przejął się jego poczynaniami. Spróbował przesunąć się jeszcze kawałek w jego stronę; szło mu to bardzo opornie, a jego nogi coraz bardziej chowały się pod budynkiem. Dokładnie w momencie, w którym stwierdził, że nie da już rady dalej się wczołgać, pies podniósł się i wyraźnie zamierzał udać się w nowe miejsce, w którym mógłby dalej spokojnie obgryzać swoją zdobycz. Tego było już za wiele. M w szybkim odruchu zamachnął się ręką i wytrącił przedmiot z pyska zwierzęcia. Portfel upadł na ziemię, a M natychmiast przykrył go dłonią i spojrzał z wyzwaniem w oczach na psa. Ten postał jeszcze chwilę w miejscu, rozglądając się za swoim gryzakiem, a następnie, pogodziwszy się ze stratą, wyszedł spokojnie spod budynku. Mężczyzna odetchnął z ulgą, wreszcie mu się udało. Wyglądało na to, że to koniec jego dzisiejszych przygód. Wystarczyło tylko wrócić do samochodu. W tym momencie przez kręgosłup M przebiegł dreszcz niepokoju. Nie był w stanie wyczołgać się na zewnątrz. Żeby to zrobić, musiałby podnieść się delikatnie na łokciach i sukcesywnie przesuwać się w tył, ale tam, zaledwie kilka centymetrów za jego stopami coś mu to uniemożliwiało. Dziwne, nie zauważył tej przeszkody podczas wchodzenia pod budynek. Z resztą, to bez sensu, skoro udało mu się tu wejść, to powinien móc także wyjść. Mimo to udało mu się wysunąć jedynie połowę długości swoich stóp. M był naprawdę sfrustrowany. Spojrzał na portfel, który cały czas ściskał kurczowo w prawej dłoni. Odzyskał go, to prawda, ale w obecnych okolicznościach szansa na wizytę w sklepie i tak zdawała się niknąć.

. . .

I tak oto wróciliśmy do punktu wyjścia. Bezradny młody weterynarz leżał pod grubym betonowym sklepieniem i myślał. Miał w tym momencie bardzo dużo czasu na myślenie. Zaczął od porządnego skomponowania listy zakupów. Wcześniej tak głęboko zajął się aktywnym odzyskiwaniem portfela, że właściwie nie miał na to czasu. Kiedy jego wyimaginowana lista była już gotowa, zaczął zastanawiać się nad możliwością opuszczenia obecnego miejsca pobytu. Nie ulegało wątpliwości, że potrzebna mu będzie pomoc osób trzecich. Lub choćby jednej osoby. Był mocno przeświadczony, że gdyby ktoś pociągnął go lekko za nogi i pomógł ominąć niespodziewaną przeszkodę, dalej poradziłby sobie już sam. Tak czy siak potrzebował przynajmniej niewielkiego, początkowego wsparcia. Nie wiedział, o której godzinie zamierzali wrócić Jemiołowie; było jeszcze wcześnie i mogło ich nie być jeszcze przez parę godzin. Poza tym odczuwał zażenowanie na samą myśl, że mieliby go tutaj znaleźć, nie mówiąc już o tym, jak miałby im wytłumaczyć cel swojego pobytu w takim miejscu.

Nagle M doznał olśnienia. Przełożył portfel do drugiej ręki, po czym zataczając prawą ręką obszerne półkole, sięgnął nią do kieszeni w spodniach. Tak! Cały czas miał tam swój telefon. Cudem, wywijając całym ciałem i przy okazji uderzając dwukrotnie głową o beton, zdołał wyciągnąć urządzenie z kieszeni. Następnie, powtórnie wykonując ewolucje prawą ręką, przysunął telefon do twarzy i wybrał numer pierwszej osoby, która przyszła mu do głowy. Z nadzieją przyłożył komórkę do ucha i wsłuchiwał się w urywany dźwięk sygnału.

- Halo? - dał się w końcu słyszeć głos po drugiej stronie. - Co tam, stary? Dawno się nie odzywałeś.

- Bratek! Cześć… - zdążył powiedzieć M.

- Mówiłem ci, żebyś mnie tak nie nazywał, to brzmi niepoważnie – powiedział mężczyzna lekko obrażonym głosem. - Odstraszasz mi tym wszystkie dziewczyny.

- Wszystkie? Yyy, jasne, przepraszam, to z przyzwyczajenia – machinalnie odpowiedział M. Miał teraz trochę inne zmartwienia na głowie. I to prawie dosłownie. - Słuchaj, miałbym do Cb prośbę. Dość nietypową.

- No wal – bez zastanowienia odparł Bratek.

M opisał mu pokrótce swoją sytuację, mniej więcej wyjaśniając zdarzenia, które go do niej doprowadziły, a wypowiedź zakończył prośbą o pomoc. Dokładnie wedle oczekiwań, pierwszą odpowiedzią, jaką otrzymał była gromka salwa śmiechu. Bratek śmiał się przez dobre dwie minuty zanim był w stanie wykrztusić jakiekolwiek słowa. Ostatecznie, cały czas rozbawionym głosem, zgodził się przyjechać.

- Wsiadam w samochód i jadę. Będę za jakieś 20 minut – to powiedziawszy znowu wybuchnął śmiechem i rozłączył się.

M westchnął. Schował telefon do kieszeni znowu obijając się o „sufit”, oparł głowę na dłoniach i przymknął oczy.

Bratka, a właściwie Bartosza Opieńka, poznał niedługo po swoim przyjeździe w te okolice. Byli w podobnym wieku, a do tego obaj interesowali się zwierzętami, M zawodowo, Bratek zaś bardziej hobbistycznie, jako że utrzymywał się z naprawy najróżniejszych pojazdów silnikowych - od skuterów po traktory. Od początku dobrze im się rozmawiało, zdarzało im się robić wspólne wypady na piwo, czy oglądanie meczu. To też nikt inny, jak właśnie Bratek od samego początku aktywnie przekonywał do nowego weterynarza wszystkich sąsiadów, bliskich i dalszych, i zachęcał ich, żeby dali mu szansę się wykazać, podczas gdy większość z nich niezbyt jeszcze mu ufała i wolała raczej ściągać kogoś z miasta. Bartosz był naprawdę świetnym facetem i jeszcze lepszym kumplem. Miał tylko jedną wadę. Kompletnie nie radził sobie z kobietami. Ilekroć M miał okazję być świadkiem jego rozmowy z przedstawicielką płci przeciwnej, wypełniało go mieszane uczucie rozbawienia i żalu nad kolegą. Zwykle takie rozmowy przybierały zadziwiająco niezręczny ton w zadziwiająco krótkim czasie. Mężczyzna jednak nie do końca zdawał sobie z tego sprawę i zwykle zrzucał winę za swoje porażki na różne okoliczności, między innymi na M, który uporczywie zwracał się do niego jego znielubianym przezwiskiem.

Z rozmyślań wyrwał go odgłos silnika. Zaraz potem usłyszał trzaśnięcie drzwiami od samochodu i charakterystyczny brzęk metalowej bramy, na którą ktoś prawdopodobne właśnie się wspinał. Najwidoczniej Bratek nie przejmował się konwenansami w takim stopniu, jak M. Chwilę później usłyszał głuche tąpnięcie i okrzyk:

- Macieek?!

- Tu jestem! - krzyknął M, najpierw niepewnie, zawstydzony całą tą sytuacją, a następnie już głośniej – Haloo! Tu jestem! Musisz obejść dom z lewej strony!

Po kliku sekundach usłyszał już wyraźniej głos kolegi:

- Oo! No proszę, znalazłem parę nowiuśkich butów. Co prawda, to raczej nie mój rozmiar, ale zawsze można by je opchnąć na eBay’u.

- Ha, ha! Bardzo zabawne – M nieszczególnie było do śmiechu. - Słuchaj, będziesz miał czas na żarty, jak już się stąd zwiniemy. Wolałbym, żeby Pan Jemioła i jego małżonka nie zastali nas tutaj , gdy wrócą.

- Co mówisz?! Słabo Cię słyszę! - odkrzyknął Bratek. - Wydaje mi się, że coś cię zagłusza. Pewnie lepiej by się nam rozmawiało, gdybyś stamtąd wylazł – stał przy ścianie budynku, opierając się o nią ręką i zginając się w pół ze śmiechu. M już nawet nie komentował. - No dobra, dobra, już przestaję – powiedział w końcu, ocierając dłonią łzy z oczu. - To jak mamy to zrobić? Mam cię stamtąd wyciągnąć jak cielaka z jałówki? Widzę, że ułożenie masz nie najlepsze, to się może skończyć cesarką – znowu wybuchnął śmiechem. M zaczekał, aż mężczyzna przestanie się śmiać i powiedział:

- Wystarczy, że pociągniesz mnie trochę za nogi. Próbowałem parę razy sam się stąd wygrzebać, ale chyba coś blokuje mi z tyłu przejście. Jak pomożesz mi to ominąć, to potem już sam sobie poradzę.

Bratek ponownie spojrzał na wystające spod budynku stopy. Faktycznie, wyglądało na to, że kawałek krawężnika z rabatki sturlał się idealnie za nimi. Choć nie powinno być trudno go odsunąć, to przy tak ograniczonych możliwościach oceny sytuacji, jakie miał w tym momencie M, mogło mu się wydawać, że jest to przeszkoda nie do przeskoczenia. Bratek schylił się i odsunął krawężnik, po czym sięgnął pod budynek i złapał kumpla za kostki. Pociągnął, robiąc 2 kroki do tyłu. Przy okazji zdeptał kilka kwiatów. Maciek nie należał na szczęście do bardzo rosłych facetów, więc operacja nie wymagała ogromnego wysiłku. Za kolejne parę minut, po żmudnym procesie przesuwania i obracania się, połączonego z głośnym stękaniem, M wychynął cały spod budynku. Odetchnął głęboko, wstał i otrzepał dokładnie ubranie. Niewiele mu to pomogło; nadal wyglądał jak siedem nieszczęść. Od stóp do głów umazany był ziemią, a do tego we włosach miał pełno trawy i drobnego gruzu, który sypał mu się na głowę przy każdym uderzeniu w podstawę domu.

- To jak, wracamy, czy nie skończyłeś jeszcze zwiedzać? - żartobliwie rzucił Bratek.

M tylko na niego spojrzał, po czym machnął ręką, obrócił się i ruszył w stronę bramy.

- No wiesz co! Nieładnie tak zostawiać swojego bohatera – krzyknął za nim kumpel. - Gdyby nie ja, mógłbyś tam leżeć, aż do zimy. - miał pewną skłonność do przesady.

- Jasne, stary, wiem. Serio, uratowałeś mi życie, ale musisz mi dać chwilę, żebym przyzwyczaił się do tego nowego poziomu zażenowania – odpowiedział M, przysłaniając twarz dłonią i kręcąc głową.

Tym razem było mu wszystko jedno i po prostu przeskoczył bramę, tak jak Bratek. Kiedy stali już po drugiej stronie, a portfel, który przysporzył mu dziś tyle problemów spoczywał bezpiecznie w kieszeni jego spodni, M odetchnął głęboko.

- Nie ma opcji, żebym w takim stanie jechał do sklepu – rzucił załamany.

- No, jak chcesz, to mogę ci coś kupić, akurat też się dzisiaj wybierałem - zaproponował Bratek. - Może podskoczę do Tarzyna i utnę sobie pogawędkę z twoją ulubioną ekspedientką, hmm? - mrugnął do niego znacząco.

O nie, na to M zdecydowanie nie mógł pozwolić. Była 7:30; gdyby naprawdę bardzo się pośpieszył, miał jeszcze szansę wykąpać się i wyrobić z zakupami przed najbliższą umówioną wizytą. Wszystko było lepsze od narażania Natalki na interakcje z tym wątpliwym mistrzem flirtu.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania