O wnętrzu człowieczym, co wielkim jeziorem się zowie, skrzynią drewnianą i ogniem; co sztormem huczy, kluczem sie otwiera i wiecznie płonie

"Wir träumen von Reisen durch das Weltall: ist denn das Weltall nicht in uns? Die Tiefen unseres Geistes kennen wir nicht. - Nach Innen geht der geheimnisvolle Weg. In uns, oder nirgends ist die Ewigkeit mit ihren Welten, die Vergangenheit und Zukunft. Die Außenwelt ist die Schattenwelt, sie wirft ihren Schatten in das Lichtreich. Jetzt scheint es uns freilich innerlich so dunkel, einsam, gestaltlos, aber wie ganz anders wird es uns dünken, wenn diese Verfinsterung vorbei, und der Schattenkörper hinweggerückt ist. Wir werden mehr genießen als je, denn unser Geist hat entbehrt."

 

“Śnimy o podróżach przez wszechświat, lecz czy nie skrywa się on w nas samych? Nie zmierzyliśmy przecież głębin naszego ducha. Tajemna jest ścieżka co wiedzie do wewnątrz. W nas - i poza nami - znajduje się wieczność wraz z jej światami, przeszłością i przyszłością. Świat zewnętrzny - to świat cieni; przesłania on królestwo pełne światła. Owszem, w tej godzinie wydaje się nam ono nieprzejrzyste, opuszczone i bezkształtne, lecz jakże inne zda się, gdy owo zaćmienie się skończy, a cienisty byt się oddali”.

 

Novalis

 

Zmierzch zapada nad skalistym wybrzeżem. Dojrzysz stąd bez pomyłki szereg lśniących skałek, potulnych niczym baranki, zawieszonych nad morską taflą jak koraliki na cienkim sznurku. Słońce całuje spiesznie linię horyzontu, zaś wieczorna pieśń mew - tak zda się naszym uszom - brzmi teraz nad wyraz miękko, niczym znoszony kaszmir. Niebo, jak przed wiekami, staje się właśnie dostojnym płótnem, niewyrażalnym w naszych ludzkich językach: czerwienie, granaty i karminy wiodą dziś prym, zwiastując budzący się nocny, silny wiatr. Ten nadejdzie niespodziewanie, w chwili której nikt nie wyczekuje i o której nikt nie myśli. A gdy się zjawi, zmąci fale, zjeży wody pod włos i ociosa je groźnie, na nieszczęście tym, którzy dziś wypływają na połów. O, staną się oni w takiej chwili na podobieństwo drewnianych lalek, rzeźbionych naprędce po kątach, z niemym zdziwieniem odmalowanym na twarzach - lecz nie chwila to i nie sposobność, by o tym mówić. Nim to się wszystko stanie, chodźmy bliżej, ku skalistej części wybrzeża. Stąd wszystko dojrzymy lepiej - a może nawet zdołamy usłyszeć o czym ci dwaj rozmawiają ze sobą.

 

Pierwszy z nich, postawny i w sile wieku, pieczętuje bezruch swojej łodzi ostatnimi wprawnymi węzłami cumy. Podpłynął tu nieco, kawałek od swojego rodzinnego domu. Ten drugi, omszale zamyślony, zapala właśnie fajkę i wolno zapadając się w wieczór, w milczeniu żegna odchodzące słońce. Przybliżmy się więc do nich: to ostatnia beztroska godzina przed dłużącą się im nocą, której każdy z nich będzie musiał sprostać na swój własny sposób.

 

LATARNIK: Ładny połów dziś będzie?

 

RYBAK: Nie słyszę.

 

LATARNIK: Jak skończysz to chodź na chwilę. Pytałem, czy myślisz, że uda nam się razem pożegnać słońce. Łowiłeś ostatnio chyba gdzieś indziej. Jakiś czas już cię tu nie było, a ja z samotności oswajałem najdelikatniejsze przędze własnych myśli. No, powiedz, łowiłeś gdzieś za skałami?

 

RYBAK: Można powiedzieć, że dostałem parę zleceń od zachodnich handlarzy; istotnie, z tamtej strony aż gęsto od ryb. Tęskniłeś za takim prostym rybakiem? Nie dziwię ci się, starcze, bo być tak uwiązanym do jednej skały, w dodatku na tak odludnej zatoce… Wskazywać innym drogę, owszem, to praca godna uznania i szacunku, lecz czy nie ma młodszych, którzy mogliby przyjść na twoje miejsce, tych, którzy mają jeszcze co zostawiać i co tracić, by potem tęsknić i marzyć o powrotach? A jednak na takie pragnienie odpowiada ci jedynie wewnętrzne twoje echo: “nie ma innych latarników w tych stronach”. Te zaś twoje myśli, niczym oswojone mewy, nieustannie wracają do ciebie po pokarm. Zaspokajasz jedyną ich potrzebę, karmisz je i poświęcasz im całą swoją uwagę. Tak pozornie przełamujesz swoją samotność, mówiąc: “Nie jestem tu sam - mam przecież jeszcze siebie”. Owszem, nie starczy wieczności, byś siebie samego poznał, jednak z biegiem czasu to twoje myśli rosną w siłę, a ty - słabniesz. Widać wróciłem w stare strony o czasie. Jeśli czekałeś mojego powrotu, tym chętniej siądę tu z tobą… Popatrz, granat już zaczął spowijać nieboskłon. Ta latarnia, tak wysoka, bez cienia przytulności i bez życia, więzi tu ciebie. Jeśli powiem ci, byś stąd odszedł, zapewne nie posłuchasz. Nikt się już po tobie o nią nie zatroszczy - trwasz tu zatem, zadomowiony w szlachetnym obowiązku.

 

LATARNIK: Prawdę powiedziałeś. Nie odejdę, bo gdybym nawet nie miał obowiązku w sercu i byłoby mi wszystko jedno, nie mógłbym nocami opędzić się od pęczniejących trosk o tych wszystkich żeglarzy i rybaków. Cóż, jeśli nasza rozmowa nie potrzebowała wiele czasu, by stać się tak poważna, może pójdę do środka po jakiś trunek. Cóż to znowu? Ach, płyniesz dziś przecież.

 

RYBAK: Nie wiesz nawet, jak chciałbym tu zostać. Nie mamy wiele czasu, ale jak skończy się mój połów, wrócę do ciebie. Znajdziemy jeszcze ku temu okazję…

 

LATARNIK: Pewnie i tak, zatem nie będę cię dłużej zatrzymywał. Zastanawiam się tylko nad jednym: nigdy nie byłeś chyba tak rozmowny.

 

RYBAK: Myślę, że nieme tajemnice rozwiązały mi przy Tobie język… Chętnie opowiem o wszystkim, jak już wrócę. Przyniosę Ci takie zapasy, jakich potrzebujesz - no chyba, że inni rybacy już ci je podrzucili. No, mówże, czego ci potrzeba? Kiedy patrzę na twoją latarnię - bo tak naprawdę jest twoja - kusi mnie bardzo, by dziś z tobą zostać. Dałem jednak słowo, że jutro przed świtem odwiedzę targ. Nie mogę pokazać się tam z pustymi sieciami, przynajmniej nie powinienem.

 

LATARNIK: Godzina cię nie zbawi. Wiesz dobrze, jak wypłynąć z zatoki o zmroku; księżyc i łuczywo oświetlą ci drogę. Tak wiele dni cię tutaj nie było, pewnie wiele znów cię nie będzie. Zjesz coś.

 

RYBAK: Prowadź więc. Na godzinę.

 

Posępna, górująca nad zatoką latarnia nie posiadała dzisiaj nic ponad własną melancholię i wzniosłość. Zdawało się, że majaczące chwilę temu ostatnie promienie dnia rozpraszają się zgodliwie u jej boku, nie gotując sobie okazji do zbyt ufnego pocałunku ze starym murem. Wydało się jednocześnie, jak na słowa latarnika traci coś ze swej surowości, a nawet sama strzelista kopuła jawi się owej dwójce nieco łagodniej w swoim zarysie. Zaiste, nim weszli do sieni, latarnia jakby opuściła się na palcach, na których stojąc, wypatrywała dotąd zbłąkanych mew i żeglarzy w potrzebie. Ukryty był to znak, tajemny, lecz mający wkrótce otrzymać objaśnienie dzieki chwili, która nadchodziła. Nikt jej nie wyczekiwał i nikt o niej nie myślał, a gdy się już zjawi, pocznie zniżać ku ziemi to, co do tej pory było tylko mgliste i niejasne - tak, że każdy, kto zechce, będzie mógł w jej cieniu poznać i zrozumieć.

 

W sieni było szaro i gęsto od zastanego ruchu - do czasu, aż latarnik nie zapalił oliwnej lampy i aż nie zapłonął kominek. Były to długie minuty bez zbędnego słowa. Cisza, wyczekiwana mimochodem przez ową dwójkę, domowiła się w tym miejscu zupełnie na nowo: była niespieszna, kojąca, lekka i czysta, to znaczy: wolna od jakiejkolwiek duchowej gęstwiny. Oto pradawna sztuka: słońce zaszło, a wciąż przeciągało się leniwie pod szklanym kloszem, tańczyło we wnęce kamiennej ściany, ulatywało iskrami aż pod sklepienie. W takiej ciszy, niczym owoc, dojrzewały słowa, które musiały zostać wypowiedziane - rybak zyskiwał coraz większą pewność - przed ponownym ruszeniem na połów. Przyjacielu, czy jesteś tu jeszcze? Nasłuchuj uważnie: oto za chwilę urodzą się słowa, które - latarnik przekonywał się o tym coraz bardziej - będą domagać się od niego odpowiedzi głębszej, niż przepastna głębia nocy i wody.

 

RYBAK: Widzisz, i już jest jakby przytulniej. Tak niewiele było do zrobienia, a widzę, że to jeszcze nie koniec - tylko nie przynoś mi przypadkiem sera ani wina. Chcę mieć do tego wszystkiego jasny umysł, bo widzisz, nie tylko ty czujesz się samotny. Śmiem podejrzewać, że łączy nas więcej, niż o sobie myślimy, a różni przede wszystkim przestrzeń, którą nieudolnie staramy się opanować. Masz już swoje lata - i zapewne równie sporo klęsk odniesionych przy wytyczaniu tu własnych szlaków i własnych granic. Możliwe, że owo słońce, mewy i biel muru, skały stojące na przybrzeżnej straży i kojący stopy piasek nie szanują już twoich zasieków i lekceważą każdą stawianą przez ciebie zasadzkę. Będąc tu tyle lat, sporadycznie tylko mając mnie za swego rozmówcę, możesz przecież stwierdzić: “Słońce to moje wewnętrzne rozeznanie, że mewy jak przylecą trzeba karmić, jak odlecą - chłodzić się w cieniu muru, mając w nim bratnie oparcie; trzeba patrzeć na te skały, co nieopodal stojąc, stają się moją własną siłą; wreszcie, spacerując po plaży, godzić się trzeba z powolnością własnego kroku”. Otóż, żadna z tych spraw nie jest twoją własną: polegasz na nich, miast sięgnąć głębiej w siebie, lecz samotność… Ona najchętniej chwyta się tego, co namacalne - to oczywiste. Ale wiesz, nie tylko ty z nią się w ten sposób bratasz. Wprawdzie wypływam tu i tam, lecz jezioro jest skończone i wciąż takie samo. Handlarze i kupcy, choć liczni na zachodnim wybrzeżu, są ludźmi głaszczącymi się po swoich własnych formach i kształtach: nie zadowala mnie ich wypolerowana, krótka uprzejmość, tak jak i oni nie czują się dobrze przy moim żłobionym rysami obliczu. Rodziny nie mam, tak więc tułam się między nimi a swoim pustym, starym domem. Do miasta mam za daleko od brzegu, by wyżyć w nim z jedynej rzeczy, jaką robię z przekonaniem i ze względną wewnętrzną wolnością. A kiedy już wypływam na wody, niemal za każdym razem mówię sobie: “Blask księżyca to moje subtelne światło, które przypomina mi, że ryby są moim drogocennym skarbem, handlarze - oparciem, pieniądze - obietnicą kolejnego dnia, dom zaś rodzinny jest niczym innym, jak komnatą spokoju i wytchnienia, miejscem, gdzie mogę wreszcie odpocząć od zdobywania bezpieczeństwa”. Tym karmię swoją własną samotność: przekonaniem, że moje wewnętrzne oparcie jest w tych wszystkich rzeczach. Otóż, żadna z tych spraw nie jest moją własną. Polegam na nich, miast sięgnąć głębiej…

 

LATARNIK: Teraz widzę wyraźnie: zaprawdę, wiele mamy wspólnego i cudem jest ta noc, która nas właśnie okrywa. Widzisz, rybaku, nie różnisz się w tym, co zewnętrzne, od innych tobie podobnych. Wielu już mi się zwierzało ze swojej samotności, niepewności jutra i nocnych połowów. Nikt dotąd jednak nie zdradził przede mną swoich myśli, a twoje znajduję nad wyraz podobne do moich. Czyż nie ma w nas tożsamego wołania? Wszak sam jeden tu jestem, podobny jednak setkom, rozproszonym po całej ziemi, zasadzonym poza wszelkim czasem niczym pustynne opuncje. Umieszczano wielokrotnie takich jak ja w druku i w legendach, jednak ożywam dopiero podczas swojej opowieści. Oto moja powłoka, ale i moja wewnętrzna sień, w której zawsze jestem sam, ukryty nawet przed swoim własnym towarzystwem. Trudno mi tam siebie znaleźć, gdyż - jak zdążyłeś zauważyć - opieram swój wewnętrzny ogląd na tym, co bezpiecznie trzyma mnie z dala od szaleństwa. O, gdybym zbliżył się jednak raz czy drugi w ciągu dnia do progu ciszy i pogodzenia się z sobą samym, cofnąłbym się jak oparzony, miast przez niego wejść do wewnątrz sieni. Owszem, w chwilach szczególnych udaje mi się zobaczyć trochę więcej, a czasem przestępuję ów próg jedną nogą. Zaraz potem powtarzam sobie jednak: “Niepewna ta sień, pełna zagraconej ciemności - wycofam się lepiej do słońca, muru i mew”.

 

RYBAK: Jak ja cię rozumiem… Bo widzisz, kiedy wypływam na środek głębi, nagle tracę pewność siebie wypracowaną jeszcze na brzegu. Łowię bez mała dwadzieścia lat, od dziecka, zatem jest to jezioro moją nauczycielką i patronką. Wystarczy jednak, że przy księżycu zobaczę w owej toni niewyraźne odbicie siebie i swojej łódki, a mam ochotę zrobić naraz dwie rzeczy: cofnąć się aż do pawęży i rzucić się z impetem do przodu w czarne odmęty. Te dwie siły walczą we mnie każdej nocy i w różnym stopniu, zawsze jednak skory jestem cofnąć się bezpiecznie. Mówię sobie wtedy: “To szaleństwo, choć silne, nie jest warte mojej śmierci”. Moje zaś wnętrze woła razem z moim pragnieniem: “Choćbyś się znowu cofnął, zajrzyj we mnie!”. Nie mogę jednak, gdyż boje się, co zastanę za mnogimi warstwami mojej codzienności. Wiem jedynie, że za ławicą ryb, za kupcami o pozłacanej mimice, za brzękiem monet i odpoczynkiem na progu domu znajduje się nieprzejrzany, groźny ruch bezdennych wód. Zmącone wiecznie są owe laguny, ciemniejsze niż heban i onyks, gotowe pociągnąć ku sobie każdy odruch wyuczonej pewności. Boję się ich bardziej niż własnej śmierci, a gdy tak przetaczają się we mnie całą noc, zdarza mi się o tą śmierć modlić. Gdy nastaje świt, wciąż słyszę ich echo…

 

LATARNIK: Przysięgam, że przeniosłem się duchem wraz z tobą na sam środek jeziora. Bywałem tam niegdyś o księżycu, więc potrafię sobie jeszcze mgliście wyobrazić, co siedzi wtedy w człowieku. Myślę, że mówimy o tym samym, choć przedstawiamy to różnymi obrazami. Zobacz, już się ściemniło - słychać gwiżdżący poszum - czy zdarza ci się wypływać, gdy nadchodzi szkwał?

 

RYBAK: Są na to sposoby, by wstępnie ocenić jego przyszłą siłę. Zwykle płynie się wtedy wzdłuż brzegu, w gotowości do powrotu lub zacumowania. Nikt nie porywa się jednak na spienione fale.

 

Okiennice odezwały się niespodziewanie, budzone pierwszymi kroplami deszczu. Szczelnie zamknięte, poczęły nucić do wewnątrz sieni jednostajne, głucho dudniące kantyleny. Rybak ani się spostrzegł, jak odmalował się przed nim żywym kształtem pękaty, zapełniony po brzegi kufel. Tymczasem na drewnianej paterze, obok kawałków dojrzałej szynki, pysznił się już śnieżny, grubo krojony kozi ser. Wieczorni rozmówcy zamarli na chwilę bez słowa; zdawało się, że ich spojrzenia spotkały się mimochodem w jednym punkcie. Owa chwila, mająca coś z pokrzepiającej dostojności, odmalowała na ich twarzach ciche wzruszenie. Jak dobrze - myśleli zapewne - że mamy gdzie się schować przed nocnymi, łakomymi ustami, wyczulonymi na wszelkie ślady cichej, czułej nadziei. Wykrzesała ją teraz między nimi prostota owej godziny i silne porozumienie, jakie czuły między sobą ich niespokojne serca.

 

LATARNIK: Dziś może zaryzykuj. Nie, nie wtedy, kiedy będziesz płynął, bo być może trzeba ci będzie przeczekać tu najgorsze, jeśli wiatr będzie się wzmagał. Chodzi mi o wybór tu i teraz: rzuć się w tą swoją otchłań bez dna.

 

RYBAK: Nie! Nigdy się na to nie zdecyduję. Taki wybór nie pociąga za sobą innego sensu, niż pogrążenie się w nieznanym; zburzy ono całą misternie tkaną rzeczywistość, której uczyłem się przez te wszystkie lata.

 

LATARNIK: I mi się wydaje, że życie w niewiedzy jest słodsze, lżejsze, a nade wszystko - prostsze, lecz sens, jaki mu wtedy nadajemy, zdaje się pochodzić jedynie od nas. A jeśli ów pozorny porządek życia, jaki nieporadnie tkamy, przebrzmi nagle i bezpowrotnie, gdy nić się zerwie?

 

RYBAK: Wtedy nareszcie będzie spokój.

 

LATARNIK: I umrzesz tak, niepogodzony z sobą, nie znający swoich własnych wewnętrznych pałaców i ogrodów? Tak, przyznaję - to raczej fortece pełne zasieków i groby porośnięte zielenią. Poza tym, powinienem mówić za siebie. Mój lęk przed poznaniem swojej własnej istoty skłania mnie do dawania rad, które powinienem skierować raczej w swoją stronę. Niemniej, potrzebujemy tego obaj.

 

RYBAK: Mów więc. Czuję, że twoje najważniejsze słowa dopiero przed tobą.

 

LATARNIK: Spędzając tu lata i widząc mnogość tych samych poranków i wieczorów, wschodów i zachodów rumianej buławy, wreszcie - obrastając w nieistniejące wspomnienia i pragnienia niedające się spełnić, zdałem sobie w końcu sprawę, że powinienem mieć chociaż jakiś punkt odniesienia do tego, co znajduje się na owej złudnej powierzchni. Począłem więc sobie przypominać wieczory, kiedy towarzyszyłem ojcu - także rybakowi - w jego połowach. Zabierał mnie czasem na swoją łódkę, z której to mogłem dojrzeć w największej bliskości miriady ryb. Światło księżyca, o ile ten był w pełni, rozdzielało się na niezliczone, srebrne pasma, niczym pukle włosów, lądujące nierówno na bezkresnej tafli. Mając w pamięci ich obraz wpadłem w wewnętrzne zachwycenie, spacerując któregoś dnia brzegiem plaży. Otóż przeczułem, że człowiekowi na nic zda się obserwacja łagodnego tańca fal, ani przemykających leniwie pod łodzią stworzeń - chyba że służyć ma to kontemplacji zachowawczej ułudy. W tamte noce, gdy pływałem z moim ojcem, widywałem wiele dziwów morskich; tym jednak, co przyciągało moją uwagę, były owe niespokojne, zmienne księżycowe błyski. Wiele lat później, już z latarni, obserwując z niepokojem szkwały i ulewy, nie tylko modliłem się o bezpieczny powrót rybaków i żeglarzy, lecz także… Wybacz mi proszę, zabrzmi to niedorzecznie - o taki dzień, kiedy będę mógł sam wypłynąć i popróbować się z tym żywiołem. Odpowiedzialność i obowiązek nigdy mi na to nie pozwoliły, jednak zacząłem intuicyjnie czuć, że tylko w nierównych lunarnych wzorach, a tym bardziej w spienionych falach kryje się życie i prawda. Gdy jednak zginął mój ojciec, dokładnie w takich okolicznościach, o jakich marzyłem, przekłąłem swoje pragnienie. Wiodłem odtąd ciche życie, pełne bezpiecznego niepokoju i nigdy już do owych myśli nie wróciłem - aż do teraz. Oto przywołuję je z głębin siebie, oto przyzywam dawne obrazy, które nie tylko tobie, ale i mi mają pomóc. Słuchaj więc uważnie, ale najpierw odpowiedz, czy dobrze przeczułem: owo "Zajrzyj we mnie", szeptane ci przez jezioro, czyż nie jest wołaniem pojawiającym się, gdy dojrzysz w tafli swoje niewyraźne oblicze?

 

RYBAK: Ono narasta, gdy zmącę wody. Wyzbywam się owego wołania dopiero po dłuższej chwili, siedząc na tyłach łodzi; noc musi być jednak ku temu łagodna, nie taka, jak dzisiaj. Gdy wypływam pod wiatr, gdy wodne grzywy zdają się być raczej hufcami lodowych igieł - wtedy to wołanie staje się jasne i czyste. Trzymam się wtedy zawsze blisko brzegu, ze względów wiadomych, ale podświadomie chcę także uciec jak najdalej od tego krajobrazu, który posiada przedziwną moc przyciągania mnie do siebie.

 

LATARNIK: Zatem przenieś się teraz w tamto miejsce i płyń ku środkowi. Widzisz już zjeżone ostrze tafli? Niech najgroźniejsze z nieprzeliczonych jej kolców będą dla ciebie drogowskazem. Gdy będziesz już w stanie rozróżnić, które należą do wiatru a które do głębinowych prądów, powiedz, co czujesz.

 

RYBAK: Wokół mnie srebrne szpalery - tworzone przez Lunę, wiatr i wodę, oddzielone od siebie, lecz spiętrzone w szale żywiołu. Wszystkie naraz stanowią teraz opowieść: że życie to ruch i zmiana, że wypływa ono bez końca z tego, co niepoznane i jedyne, co można teraz zrobić, to zanurzyć się w jego głębię.

 

LATARNIK: A zatem rzuć się w toń. Niech przetoczą się nad tobą nawałnice, które rozdzielają poznane od nieznanego i pozorne od prawdziwego. Tylko w groźnym ruchu fal, w zmąconym całkowicie własnym odbiciu poczuć można, że nie polega się już na sobie i na świecie, którego szkielet właśnie się rozpada. A co widzisz pod falami?

 

RYBAK: Ciemny, zimny, nieskończony spokój. Mógłbym przysiąc, że blisko stąd do nicości, jednak - cóż to? - widzę dno, nie zmysłami, lecz przeczuciem swoim.

 

LATARNIK: Gdyby to była nicość, nic by cię nie otaczało. Tymczasem w tym bezkresnym spokoju jest wszystko, czego ci tu trzeba: oto na dnie leży zamknięta skrzynia. Czytałeś w baśniach, a może i słyszałeś od ludzi o skarbach ukrytych na dnie morza i oceanów. Nie inaczej jest teraz: wyczuj swoim duchem jedyny kształt w tym bezdennym kosmosie, który cię właśnie otoczył. Owa skrzynia to prawdziwy ty - twój duch, opierający się bezkształtnej masie wód. Widzisz, gdy życzysz sobie tej śmierci na jeziorze, o którą czasem się modlisz, zawsze towarzyszy tej prośbie niema nadzieja na życie. Za każdym razem twoja głębia doświadcza oporu na podobieństwo głosu: "Przyjmę śmierć choćby i zaraz, jednak taką, która nie odbierze mi ostatecznej błogości". O tym mówi ci teraz skrzynia, do której trzeba znaleźć klucz. Co nim będzie?

 

RYBAK: Moja niewiedza i zgoda na nią. Przekonanie samego siebie, że nie wiem, dokąd mnie ta droga zaprowadzi. Porzucić tu muszę niepewne oczekiwania, iluzję życia i wyobrażenie śmierci.

 

LATARNIK: Teraz sięgnij po klucz i otwórz wieko skrzyni. Jej kształt, czyli Twój opór, zniknie - a ty wejdziesz do siebie samego, do prawdziwego, przedwiecznego pałacu.

 

RYBAK: Jakże tu błogo! Porzuciłem oczekiwania i wszelką nadzieję, a nie popadłem w rozpacz. Przeciwnie: głębiny wód, które mnie otaczały, ów wyczekiwany bezmiar nicości, zda się teraz marnym obrazem tego, co właśnie zobaczyłem.

 

LATARNIK: Co tam dojrzałeś?

 

RYBAK: Przeciwieństwo ciemnych wód. Oto jasny ogień, bez początku i końca, który wszystko oczyszcza, ale niczego nie spala. Jest to prawdziwe światło szczęśliwego dnia i tragicznej nocy, które nie ma względu na ludzkie radości i smutki. Płonie tu zawsze, bez względu na czyny i myśli, bo jest czymś więcej, niż ustanawianym przez nas porządkiem świata. Gdyby nie ono, nasze gorliwe pobudki, by mimo wszystko żyć, nie miałyby potrzebnej energii, by zaistnieć, ani motywów, by wzrastać. Kiedy tu wszedłem, zdałem sobie sprawę, że nie muszę trzymać się kurczowo swoich trosk - nie one są najważniejsze. Zrozumiałem w jednej chwili, że nie trzeba bać się swojej największej samotności, a miast tego pomocne jest, by rzucić się jej w objęcia. Cóż bowiem za koniec mnie czeka, gdy od początku powierzam się rzeczom chwiejnym j niestałym? Pragnienia serca, rzeczy tego świata, nadto i ludzie prowadzą ostatecznie do owej granicy: rozpaczy, jaką zda się wzbudzona nocna toń. Miast miotać się na jej powierzchni, warto pozwolić sobie na to, by stała się jedyną bramą ku własnej głębi. Tak płynąc, odnajdzie się skrzynię - ostatni kształt woli - by na koniec móc ją otworzyć kluczem, którym jest pojednanie z sobą bez żadnych oczekiwań.

 

LATARNIK: Idź więc, płyń i ucz się tych obrazów, by wkrótce móc czule siebie przyjąć takim, jaki jesteś - z dala od świata i jego spraw, poza swym cieniem i własnym odbiciem. Potem wróć po mnie i zabierz mnie w środek nocy, bym i ja mógł w końcu znaleźć się tam, gdzie ty.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • słone paluszki 3 miesiące temu
    Jejunciu! Jaki długaśny tytuł...
  • słone paluszki 3 miesiące temu
    Musiałam sprawdzić, czy możesz ubiegać się o wpis do Księgi Guinnessa i okazuje się, że nie, bo...

    Najdłuższy tytuł składa się z 5633 znaków (1086 słów) i należy do wydanej w Indiach przez Dr. Sreenathachary Vangeepurama książki opisującej dziwactwa języka angielskiego.

    🤣
  • Grynszpanowy Księżyc 3 miesiące temu
    Haha, faktycznie, długość jest niczego sobie! ;) Stylizacja weszła na tyle mocno, że z tekstu właściwego odbiła się (zamierzonym) echem w tytule ;p

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania