Pierwsze Objawienie Sułkowskie

Zamierzaliśmy mówić w cztery oczy o literaturze. Stanęliśmy naprzeciwko siebie na otwartym polu, no i zacząłem:

– Zawsze kiedy przychodziłem na Bucze, ogarniał mnie dziwny stan umysłu. To pewnie pod wpływem tych starych i poskręcanych żałośnie drzewek, odczuwałem przedziwną i narastającą melancholię. Melancholia – jakże łatwo wypowiada się to słowo.

I tak po minucie nadal tkwiliśmy naprzeciwko siebie na otwartym polu. Z tym że teraz role się odwróciły: on mówił, ja słuchałem:

– Mój miły panie. Mam nadzieję, że się pan na mnie nie pogniewa za nadmiar szczerości. Otóż wyznać muszę, że przytoczone przez pana dwa zdania otwierające w ogóle mi się nie podobają, a skrótowy i zrobiony po łebkach opis starych drzewek jest zupełnie do niczego. Czemu nie chce pan rozpocząć swego opowiadania od jakiegoś mocniejszego akordu, najlepiej dysonującego i wprowadzającego tak bardzo przez czytelnika pożądane napięcie? Czemu nie skupia się pan na stopniowym ukazaniu ponurych, jak mniemam, plenerów, w których zawiązana została akcja pańskiego króciaka? I dlaczego nie pisze pan, przechodząc kolejno od szczegółu do ogółu i do generalizacji, o tym, że na przykład drzewa na Buczu umierały w samotności, niczym jacyś potworni egoiści, że zielona brać lasu zdawała się trzymać mocno za ręce, ręce, które wyglądały jak szpony łaknące bliskości innych szponów, choć „bliskość” to może złe słowo jest? Szanowny panie, mam nadzieję, że nie będzie miał mi pan za złe wszystkich uwag, jakie do pana skierowałem.

– Oczywiście, że nie mam za złe – odparłem – a wręcz przeciwnie. Zawsze liczę się z konstruktywną i, co tu dużo mówić, przychylną krytyką. Ale proszę wybaczyć, że o to pytam, bo… wie pan… ciekawość mnie zżera. Gdzie nauczył się drogi kolega tak wspaniale władać językiem polskim? I czy, będąc kosmitą, łatwo było opanować mowę Ziemian?

Odpowiedzi nie zdołałem jednak uzyskać, albowiem na horyzoncie pojawiło się światło, nie jedno i nie dwa, lecz cały rój świetlistych punktów, które mnie na dobre oślepiły i oszołomiły. Już po chwili wszystko wróciło do normy, ale tajemniczy rozmówca więcej się nie pojawił.

I pomyśleć, że zachciało mi się tego upalnego dnia wędrować z Baborowa przez Sułków aż do Głubczyc, o czym pozwolę sobie tak pokrótce opowiedzieć.

Zacznę może od lasu i niepozornej dolinki za Sułkowem, czyli od detalu i szczegółu, zgodnie zresztą z sugestią pana kosmity. No cóż… z uwagi na osobę ojca, jest to dla mnie bardzo bliski, a zarazem też i odległy świat, inny od tego, który winien się znajdować, ot tak sobie, po sąsiedzku z Racławicami. Czy to możliwe, bym ja rodzinnych swych okolic mógł nie znać!? No jakże to!?

Ukazuje się wnet żyzna dolinka otoczona polami, zaciszna, nastrojowa, mała, promykami zalana, skryta przed wścibskimi oczami osób postronnych, niewtajemniczonych w sekrety ojcowizny-sułkowizny, taka polanka – rzec by można – idealna.

Jeszcze wcześniej, bo zaraz za Sułkowem, nieczynną trakcję widziałem, która przywołuje w głowie obraz dziadka z Murcek, przedwojennego eleganta, wieki temu w zaborze urodzonego, w pięknej dawnej Galicji.

Posuwam się więcej jeszcze i dalej, dalej i śmielej, śmielej i bardziej śmiało. I pagórek widzę. I pagórek zwiedzam. I zauważam, jak jakieś świetliste punkty krążą nad ziemią. A jest tam postać czarna i intrygująca, która wchodzi do jednego z tych słonecznych rydwanów, co wylądował na chwileczkę, sekundeczkę, a następnie odleciał, wzbił się wysoko i znikł.

Wreszcie na koniec dryfowania gubię się w pobliżu stawów rybnych oraz cegielni. I sitowia widzę, i sitowia zwiedzam. I zauważam, jak jakiś obiekt świetlisty do jeziorka wpada z sykiem, z hukiem. Plask! Po krótkiej pauzie pojawiają się bąbelki na powierzchni wody. Ignoruję bąbelki i idę, wracam na właściwą drogę, jakbym się nawracał na dobro oraz klasyczne piękno.

I co następnie? Ano no następnie widzę, jak to przed Głubczycami tuż-tuż wieś wygodnie się mości na stoku, na garbie. Ta wieś z kostką brukową w tle ułożoną za Niemca robi wrażenie, bo i robić musi. Wzdłuż gościńca aleja biegnie, przy której ktoś iglaki posadził. Pełno naokoło sosen i świerków. Mógłbym się w nich bawić jak dziki i się nawet zgubić, gdybym był dzieciak mały, a nie stary chłop, ale nie jestem. Boże, ileż to podobnych alejek szmaragdowych w życiu się widziało!? Moc alejek, całą alejową chmarę! Ta – była jak inne i nie była jak pierwsza lepsza. Niby taka jak pozostałe, a jednak nie taka jak one wszystkie. Nie, bo i piękna, i wyniosła niczym renesansowa melodia ozdobna, co się wije co prawda schematycznie, ale różnorako jednak, jak jakaś wariacja-kombinacja, stale się rozwijająca i zmieniająca.

I kościół we wsi stoi, a za nim – cmentarzyk, pola i polna droga. Ta główna – musi mnie doprowadzić aż do samego kościoła, bo one wszystkie do Rzymu i Krymu jak nic walą. Do kościoła, Boga i Wiecznego Miasta. Drogi wiły się więc i splatały, wiły i splatały, w tej wsi, w której się wszystkie spotykały. A przebiegały tak – jedna z drugą – i za, i przed, a nawet naokoluteńko Domu Boga Pana. Tam przed kościołem… albo przy, albo za… wszystko się zaczynało i wszystko też kończyło, całe kontinuum wszechświata się zaczynało i kończyło. Miejscowość bowiem zorganizowano centrycznie i kościół znajdował się trochę we wsi, a trochę już jednak poza, jakby starał się wyprawić, ulecieć w kosmos, ku światłu, ku niebu jasnemu, jakby przenieść się starał do innego wymiaru: polnego, leśnego, rzecznego, mgielnego, sennego, niedoumarłego. Dlatego też w obrębie zabudowy wszędzie było blisko, a życie tubylców, o których za chwilę, zaliczało się do tych z gatunku łatwych, prostych i przyjemnych, bowiem wioska była malutka i okrąglutka jak śląska kluseczka, jak kuleczka, na mojej mapie Płaskowyżu Głubczyckiego kropeczka.

Ano właśnie, wspomniałem o tubylcach. Ci zdążyli mnie zadziwić najwięcej może i nawet dość mocno wystraszyć. Cały czas wzrokiem za mną wodzili, jak jakieś roboty, a kiedy tylko usiłowałem spytać kogoś o godzinę, natychmiast stawałem się niewidzialny i ignorowano mnie. Była tam jedna dziewczynka ze skakanką, grająca w gumę, której głowa obracała się o całe trzysta sześćdziesiąt stopni wokół własnej osi. I to zrobiło na mnie niesamowite, największe bodaj wrażenie, większe od świateł na niebie oraz nad polami, większe chyba od objawionego w tajemniczy sposób jegomościa, z którym rozprawiałem o literaturze, miast – dajmy na to – o Dekalogu, również przecież objawionym. Dziwnie się czułem, gdy ta mała ze skakanką odprowadzała mnie przerażającym swym spojrzeniem, wszystkowidzącym, złorzeczącym, martwym, bijącym po oczach krwistą do bólu czerwienią. Ech, nie ma to jak kochana Polska „be” powiatowa!

Powiedziałem, że wszystkie drogi prowadzą do Rzymu. To nieprawda, bo nie wszystkie, a tylko te nieliczne. To tam, za kościołem i cmentarzem, znajdowała się ta oto Głubczycka jedna jedyna. I to właśnie ją wybrałem. To był mój Rzym. Głubczycka uratowała mi skórę, bo roboty obcych za nią nie przepadały, jak się zdaje. Przeżyłem więc swego rodzaju ewakuację, gdy okazało się, że coś mnie ściga, a jeśli nawet nie ściga, to w każdym razie mogłoby zainicjować polowanie, gdyby tylko chciało. Ryzyko, że mnie dopadnie i unicestwi istniało jak bum-cyk, a w związku z tym nikomu nie życzę podobnych przygód i letnich doświadczeń granicznych.

Tę kolonię, która naprawdę nazywa się Grobniki i znajduje się na mapie dzisiejszej RP, zapamiętam do końca życia jako coś bardzo złego. Co było z nią nie tak? Nie wiem, ale wiem jedno, to mianowicie, że już nigdy nie powrócę na szlak Sułkowsko-Głubczycki i nie pogadam z kosmitą o literaturze.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Bożena Joanna 01.02.2020
    Piękny opis stron ojczystych z fantastyką w tle i rozmową o literaturze. Serdecznie pozdrawiam!
  • maciekzolnowski 01.02.2020
    Bardzo dziękuję, również serdecznie pozdrawiam! :))
  • Infernus 02.02.2020
    Ciekawie napisane, fajne do czytania :) Styl kojarzy mi się z gawędą i zapewne tak miało być. Język masz nieźle rozhuśtany :)
  • maciekzolnowski 03.02.2020
    Dzięki, miło mi, Infernus!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania