Obrazki Rosyjskie / zbiór opowiadań/

Przypadek Nikołaja Aleksandrowicza Kropotkina

 

Nikołaj Aleksandrowicz Kropotkin. Właściciel niewielkiej garbarni na placu Stryjeńskim. Kropotkin był człowiekiem usłużnym, chętnym w niesieniu pomocy lokalnym władzom. Znaczy się kanalia. Spotykaliśmy się często nieopodal bazaru. Jak zawsze elegancki w dobrze skrojonym surducie, o twarzy nieźle odkarmionego warchlaka.

Co tu dużo mówić – nie lubiłem typa. Podobnego zdania była większa część miasteczka

z jednym wyjątkiem - Misza Bagration. Biedak nieziemski,a przy tym sprawiał wrażenie półgłówka. Tylko on na widok Kropotkina wykazywał autentyczną radość.

Pewnego razu niejaki Wizun Anfiłow zwędził ze składu garbarni, dopiero co uszykowane sobole. Nikołaj Aleksandrowicz Kropotkin, pozostający w ciągłej konfidencji z tutejszym cyrkułem, nie omieszkał zakomunikować o zaistniałym fakcie kradzieży. Nie trudno było odnaleźć Wizuna Anfiłowa. Był znanym opojem. W nieodległej karczmie świętował właśnie swój wątpliwy sukces. Został pochwycony, a przy okazji nieźle poturbowany.

Niestety soboli przy nim nie znaleziono. Kropotkin wyszedł z cyrkułu, tak jak stał. To znaczy w dobrze skrojonym surducie. Tym razem jednak nie porażał nikogo swoim blaskiem – twarz miał ściągnięta ze złości.

Minęło trochę czasu i wydawać by się mogło, że nasz bohater szczerze zapomniał

o niedawnym incydencie. Tym bardziej, że interesy szły niezgorzej, w dodatku zapowiadała się sroga zima. Kropotkin można by rzec odkuł się z nawiązką. Nikt w miasteczku nie miał wątpliwości, jakich to zabiegów musiał użyć czcigodny właściciel garbarni. Jednak nikt nie śmiał o tym wspominać na głos. Wiadomo było, czym to grozi.

Nie dalej jak w zeszły czwartek przez miasteczko przemaszerował kondukt obszarpańców, prowadzonych przez oddział kozaków. To byli zesłańcy. Ich widok jeszcze bardziej wzmocnił lęk u mieszkańców, a tym samym przypieczętował bezgraniczne łotrostwo Kropotkina.

Pamiętam jakby to było wczoraj. Dzień paskudny - lało nieznośnie, do tego zacinał zimny wiatr. Miasteczko zupełnie puste. Właśnie wracałem z partyjki wista u radcy Gawrina. Spieszyłem się by zdążyć przed zmrokiem. Jakie było moje zdziwienie, kiedy moim oczom ukazał się nie, kto inny, jak nasz drogi półgłówek Misza Bagration. Biegł w moim kierunku wrzeszcząc jakby się paliło. Poczekałem, aż się zatrzyma i pytam.

- Co się stało?.A on nadął policzki, woda zalewała mu oczy. Pomyślałem, że o to sprawdza się moja niezbyt uprzejma teoria, o beznadziejnej głupocie biednego Miszy. Tym czasem wypuścił powietrze i po chwili.

- Wielce szanowny Zacharze Zygmuntowiczu.

A ja do niego.

- Daruj sobie grzeczności i mów wreszcie, co się stało. Ten zupełnie już blady:

- Nieszczęście, nieszczęście i wskazuje drżącą od zimna ręką, na bramę domu stojącego opodal.

- Co się stało? – ponawiam pytanie, a ten zaczyna się żegnać:

- Ja tam nie wrócę, za Boga, nie wrócę!

- Dokąd, pytam, tracąc powoli cierpliwość.

- No, tam - odpowiada trzęsący się zimna Bagration. Nie wiele myśląc chwyciłem go mocno za rękaw i mówię.

- Prowadź, że w to miejsce, ale już! Po chwili znaleźliśmy się przy branie domu. Odruchowo spojrzałem na ścianę, na której widniała tabliczka z nazwą ulicy: Pomrocza 1.

Jak się wkrótce okazało, nazwa ulicy była adekwatna do znaleziska, które wcześniej odkrył biedny Misza.

Tuż za progiem, przy ścianie leżały zwłoki – kogo? Właśnie sam byłem tym mocno zszokowany. Nie, kto inny, jak Nikołaj Aleksandrowicz Kropotkin. Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to nasz drogi ochlaptus Anfiłow. Zapewne tym samym tropem poszedł naczelnik cyrkułu, bo już po godzinie prowadzono zakutego w kajdany Anfiłowa.

Minęło dwa tygodnie z okładem, a miasteczko nadal kipiało od domysłów

i plotek. Można powiedzieć, że tutejsza społeczność postawiła przysłowiowy krzyżyk

na Wizunie Anfiłowie. Sprawa jednak przybrała nieoczekiwany obrót. I znów główną rolę odegrał nasz półgłówek Bagration.

Tym razem byłem nieco ostrożniejszy w słowach. Musiałem przyznać, że źle oceniłem drogiego Miszę. W trakcie złożonych przez niego zeznań, popartych autorytetem lekarza Lwa Marianowicza okazało się, że nielubianego przez wszystkich Kropotkina dosięgła opatrzność – po prostu biedak miał słabe serce. Zapewne winą można by tu obciążyć, nadmierne obżarstwo Nikołaja Aleksandrowicza.

Koniec końców bohater miasteczka Misza Bagration za nieudolną wszakże próbę ratowania ludzkiego życia, w nagrodę otrzymał posadę dozorcy w szkole. Co do mnie - cóż, nadal grywam w wista, ze zmiennym szczęściem.

 

Masza

 

Jekatierinosławski Pułk Dragonów, aż tam miał zagnać mnie los, a właściwie konieczność. Bez tak zwanych pleców trudno było myśleć o Petersburgu, czy choćby Moskwie. Jako świeżo upieczony porucznik, bez znaczącego majątku, nazwiska i tak trafiłem nie najgorzej. Ale nie to było przygnębiające, a Masza – Maszeńka. Cudowna dziewczyna, która pracowała w domu baronowej Orłow. Bywałem tam na tyle często, że nie uszła mojej uwadze. Ciemnowłosa dziewczyna o oczach, jak żarzące się węgle. Nie trudno się domyśleć,

że oprócz konwersacji z baronową, nie omieszkałem pogłębić znajomości z Maszą. Jej talent

i oryginalność doceniłem bardzo szybko. Nie żeby tam zaraz, dziewczyna po prostu miała głowę nie od parady, a przy tym cudownie grała na pianinie. Nie raz do późnej nocy

z zapartym tchem słuchałem pieśni Szuberta w jej wykonaniu. Na szczęście żyłem w dobrej komitywie z majordomusem Walą, który dyskretnie wypuszczał mnie kuchennymi drzwiami, gdy całe domostwo smacznie spało.

To była niedziela piękny poranek, powietrze pachniało od kwiatów. Ulice puste. Była godzina dziesiąta. O tej porze baronowa wyjeżdżała na modły do cerkwi, przy okazji trochę czasu zajmowało jej kwestowanie. Dobry moment, aby odwiedzić Maszę. Już wtedy wiedziałem o przydziale do Jekatierinowskiego Pułku. Zastanawiałem się, jak to jej powiedzieć. Nie byłem typem birbanta, czy lekkoducha. Chciałem załatwić to po przyjacielsku. Tuż przed bramą do domu Maszy serce waliło mi jak sto dział. Właściwie byłem zdziwiony - tyle emocji, przecież nie traktowałem tej znajomości dożywotnio. Wala chyba wyczuł, że przyjdę, bo czekał przed drzwiami. Powitałem go serdecznie, i spytałem o Maszę.

- Masza? – odparł – jest w gościnnym, sprząta zastawę po śniadaniu. Kiedy wszedłem do pokoju Masza uwijała się przy stole, dopiero po chwili odstawiła na tacę filiżanki, odwróciła się i spojrzała na mnie. Tego spojrzenia nie zapomnę do końca życia. Ciarki przeszły mi

po całym ciele, odczuwałem dziwny niepokój. Taki stan towarzyszy zazwyczaj osobom zakochanym, lecz w tym przypadku mogła to być zaledwie serdeczna przyjaźń.

- dzień dobry Igorze – cicho szepnęła.

W jej głosie wyczułem lęk, jakby domyślała się celu mojej wizyty.

- właśnie sprzątam zastawę, ale jeśli chcesz, możemy jeszcze wypić świeżą kawę. Spojrzała na mnie pytającym wzrokiem, ponownie ustawiając filiżanki. - wiesz – odparłem. To chyba dobry pomysł. Mocna kawa postawi mnie na nogi.

- źle się czujesz? – spytała.

W rzeczywistości nie miałem ochoty na żadną kawę. Nie mogłem tak, prosto

z mostu rąbnąć, że o to dzisiaj wyjeżdżam i już nie wrócę. Siedliśmy do stołu. Podniosłem filiżankę z kawą, a właściwie to uczepiłem się jej jak rzep. Wydawała się jedynym pewnym lądem, przed tym, co mnie czekało.

- Igorze, powiedz mi proszę, dlaczego przyszedłeś właśnie dzisiaj?

No tak pomyślałem. Teraz dopiero się zacznie. Wolałbym przejść na piechotę do Uralu

i z powrotem, żeby tylko uniknąć odpowiedzi. Tym czasem Masza wwiercała się w moja twarz pytającym spojrzeniem.

- nie wiem jak zacząć - odpowiedziałem.

- po prostu powiedz to.

W głosie Maszy wyczułem udawaną obojętność.

Już miałem mówić, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. To baronowa - pomyślałem, ale tak szybko? Masza zupełnie spokojnie wstała od stołu i podeszła do drzwi. Po chwili dało się słyszeć spiżowy głos.

- Masza serce ty moje, jak dobrze cię widzieć!

Domyśliłem się czyj to głos – Sasza Radionow, właściwie młodszy porucznik Radionow. Chłop wielki jak kremlowskie wieże, a przy tym czuły, przyjacielski i bezpośredni. Ulżyło mi, w tej sytuacji łatwiej mi będzie uniknąć niewygodnej rozmowy. Nie był to dzień

na pożegnania.

- wejdź Saszeńka, mam dla ciebie niespodziankę.

- jakąż to gołąbeczko – roześmiał się Radionow, aż echo rozeszło się po całym pokoju.

- zobaczysz – figlarnie wtrąciła Masza.

Nie zdążyłem wstać od stołu, a ten do mnie.

- ty obwiesiu, huncwocie, ty mimozo jedna. I dalejże pcha się na mnie z łapami.

Myślałem, że kości mi pogruchocze. Z trudem uwalniając się z jego uścisku, odpowiedziałem.

- jestem w odwiedzinach. Baronowa kwestuje, więc skorzystałem.

- widzę Igorze, że nie tracisz czasu.

Po tych słowach kątem oka spojrzałem na Maszę – nieco zarumieniona delikatnie ściskała rąbek fartucha.

- zaraz tam okazja, ot zwyczajna przyjacielska wizyta.

Sasza uśmiechnął się tak, jak on to potrafi spoglądając to na mnie, to na Maszę.

- niech ci będzie.

Już myślałem, że sytuacja wymknie się spod kontroli, gdy nagle wtrąciła się Masza.

- to, co może do kawy podam coś mocniejszego? Zgrabnym ruchem podsuwając karafkę.

I już miała nalewać, kiedy odezwał się Sasza.

- no złociutka lepiej będzie jak ja to zrobię, w końcu to żołnierska rzecz.

Masza nie oponowała.

Minęły dobre trzy kwadranse. W karafce widać już było dno. Sasza zawadiackim ruchem ręki obtarł usta, spojrzał na Maszę.

- no na mnie pora.

Pierwsza myśl, jaka przyszła mi do głowy, to wymknąć się z Saszą. Odruchowo zerknąłem

na Maszę, jej błagalny wzrok mówił sam za siebie. W tym momencie poczułem jak drętwieje mi całe ciało. Nie mogłem się ruszyć.

- hej Igor idziesz? – wytracił Sasza.

Nieco zdezorientowany jeszcze raz spojrzałem w kierunku Maszy.

- zostaje.

- jak chcesz. Dziękuję za poczęstunek Maszeńka.

Sasza strzelił obcasami i zniknął za drzwiami. Dopiero wtedy złapałem głęboki oddech, przechyliłem resztę zawartości, jaka pozostała w kieliszku. No to klops – pomyślałem.

Nie mam wyjścia, albo powiem jej teraz albo nigdy. Po chwili do pokoju wróciła Masza.

- no i jesteśmy sami.

- tak – odpowiedziałem nie ruszając się z miejsca. Czułem, że do mnie podchodzi i staje tuż za mną.

- Igorze nie wyjeżdżaj. Po tych słowach nie wytrzymałem. Obróciłem się w jej kierunku. Masza delikatnie położyła dłonie na mojej głowie.

- Igorze powiedz coś, proszę. Serce podeszło mi do gardła.

- Maszeńka, ja …

W tym momencie objęła moją głowę i przytuliła do siebie. Trwało to jakąś chwilę. Sam prawie uległem nastrojowi, gdy nagle Masza odskoczyła.

- za dziesięć minut wraca baronowa.

- mamy czas – odparłem poprawiając włosy i mundur. Twarz Maszy zdradzała stan jej duszy.

Wiedziałem, jeszcze słowo, a wybuchnie płaczem. Wstałem, podszedłem do niej i złapałem za rękę.

- Maszeńka, tak już musi być. Nie jest mi łatwo, bardzo cię lubię.

- lubisz? – ty mnie lubisz!?

W jej głosie wyczułem żal.

- bardziej niż lubię, ale zrozum Masza.

Po tych słowach gwałtownym ruchem uwolniła swoje dłonie z moich.

- powinieneś już iść Igorze, tak będzie lepiej.

 

Właśnie minął trzeci rok mojej służby. Cały ten czas strawiłem na nudnych ćwiczeniach,

a wieczory na pijaństwie i błąkaniu się po podejrzanych teatrach, w towarzystwie dam wątpliwej reputacji. W końcu powiedziałem sobie dość! Przestałem pokazywać się

w towarzystwie. Większość czasu poświęcając na czytanie opasłych tomów - głównie

o strategii Rzymskiego Imperium. Pewnego sobotniego poranka postanowiłem zwiedzić miasto. Moi tak zwani znajomi odsypiali nocne manewry. Mijałem właśnie kawiarnię na rogu Wodnej i Krymskiej, gdy nagle zobaczyłem znajomą postać. Nie wierzyłem własnym oczom – to była Masza. Wyglądała zachwycająco. Nic, co zobaczyłem nie przypominało dawnej zagubionej dziewczyny. Patrzyłem w jej kierunku nie mogąc wydusić słowa. Chyba mnie poznała, bo uśmiechnęła się tajemniczo. W jej spojrzeniu było coś obcego, czego wcześniej nie zauważyłem. Twarz niby ta sama, ale inna od tej, którą zapamiętałem przed wyjazdem. Pewnym krokiem zbliżyła się do mnie.

- witaj. Nic się nie zmieniłeś. Wciąż pociągający z odrobiną melancholii, która tak mnie urzekała.

Czułem jak miękną mi kolana. W końcu wydusiłem.

- za to ty … wyglądasz nieziemsko.

- pochlebca – odpowiedziała z uśmiechem. Ile to już minęło, trzy lata.

- tak, właśnie trzy – zabrzmiało to, jak głos ze studni. Wciąż nie mogłem uwierzyć w to, co się stało.

- ech Igorze, widzę, że się zawstydziłeś – ty?

- a co w tym dziwnego – wtrąciłem. Lepiej powiedz, co u ciebie, bo ja egzystuje.

- nic nadzwyczajnego. Twarz Maszy zmieniła się, była taka jak z przed lat.

- wyobraź sobie, że po twoim wyjeździe oświadczył mi się Sasza. Takiej wiadomości się nie spodziewałem. Sasza? – a właściwie, dlaczego nie.

To przyzwoity człowiek.

- gratuluje, zapewne jesteś szczęśliwa. Sasza to w końcu nie byle, kto. Lepszego mężczyzny nie znalazłabyś w całej Rosji. Po tym stwierdzeniu twarz Maszy pojaśniała.

- a żebyś wiedział. Kochany, miły i wcale się nie nudzimy, jest taki zabawny.

Oboje się roześmialiśmy. To prawda był duszą towarzystwa. Nigdy nie tracił pogody ducha, może właśnie o to chodziło. Teraz jednak nie miało to dla mnie znaczenia. Teraz była Masza, tylko ona. Przez chwilę zapomniałem gdzie jestem, jakbym cofnął się w czasie. Nie trwało to zbyt długo.

- musze już iść – po tych słowach głos Maszy zmienił się, był cichy i smutny, chociaż oczy wciąż przepełniało dziwne światło. Delikatnie musnęła ustami mój policzek.

- rozumiem. Pozdrów Saszę. Uściskaj go ode mnie,

- bądź zdrów Igorze, chyba się już nie zobaczymy. Patrzyłem jak odchodzi.

Z jednej strony przepełniała mnie radość, że jest szczęśliwa, jednocześnie czułem złość sam na siebie. Rzeczywiście więcej się nie spotkaliśmy. Tylko raz, na manewrach w Omsku spotkałem Saszę – tryskał radością, chwalił się, że ma dwie śliczne córeczki.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dom Pawła Iwanowicza Reńskiego

 

Dom Pawła Iwanowicza Reńskiego niczym szczególnym się nie wyróżniał. Solidnie podpiwniczony, elewacja zewnętrzna nadgryziona zębem czasu przedstawiała się

nie najlepiej. Daleko mu było do najbardziej okazałych domów w mieście. Nie o wygląd jednak chodziło. Mimo to stanowił wyjątkowe miejsce dla tych, którzy darzyli rodzinę Reńskich szczerą sympatią. Paweł Iwanowicz Reński, Radca drugiego stopnia słynął

z niebywałej otwartości i poczucia humoru, co ważniejsze umiał otaczać się wartościowymi ludźmi. Bywali u niego między innymi: poeta - przeogromny dziwak Stiopa Wein, pianistka Swietłana Wrońska. Uznana w całej Rosji, za wirtuozyjne wykonania kompozycji Chopina

i Liszta, oraz cichy i wiecznie senny komornik sądowy Aron Szwarc. Często można było natknąć się na przypadkowych gości, którzy przesiadywali w kuchni, gdzie gospodyni Wiera częstowała ich gorącymi posiłkami.

Niewielki salon domu państwa Reńskich przepełniała gorąca atmosfera. Zażarte dyskusje ciągnęły się do późnego wieczora, a czasem do bladego świtu. Dom Reńskim wyrastał

na wyjątkowy pod każdym względem. Kapryśna i pozbawiona gustu, tak zwana elita miasta próbowała bojkotować, a wręcz dyskredytować osobę Pawła Iwanowicza, lecz efekty okazywały się mizerne. Im głośniej i zajadlej oczerniano Reńskiego, tym weselsza atmosfera udzielała się gościom domu Reńskich. Niebagatelną rolę odgrywała jego córka Irina -

jedyna i ukochana córka radcy. Bez żadnego skrępowania uczestniczyła w dyskusjach, niekiedy sama prezentując własne poglądy na dany temat. W owym czasie taka postawa młodej dziewczyny była nie do przyjęcia, jednak ani Reński ani tym bardziej jego przyjaciele, nie przywiązywali większej uwagi do takiej błahostki.

W codziennej pracy Paweł Iwanowicz starał się zachować dystans do wszechobecnej bezduszności i biurokracji. O tyle, o ile było to możliwe pomagał biedniejszej części mieszkańców. Niekiedy osobiście interweniując u przełożonych, co było nie lada odwagą zważywszy na fakt, inwigilacji wszelkich urzędów w mieście przez tajną policję. Mimo to Reńskiemu jakoś udawało się odwrócić uwagę od swojej osoby tym bardziej, że całkiem nieźle poruszał się w gąszczu przepisów. Przełożeni z pobłażliwością przyglądali się poczynaniom radcy. Być może wynikało to z faktu, iż Reński uchodził za bohatera wojny Kaukaskiej, lecz o tym incydencie sam Paweł Iwanowicz rzadko wspominał.

To był piątek, w tym dniu Reński kończył pracę o godzinę wcześniej. Wracając do domu, zwykł odwiedzać ulubioną kawiarnię na rogu Srebrnej i Nowodziwiczej. Już w progu został ciepło przyjęty przez właściciela Wiktora Afanasjewa. Oczywiście na stoliku, tuż przy oknie stała gorąca kawa i szarlotka – ulubione ciastko Pawła Iwanowicza.

Podczas picia kawy Reński przeglądał prasę skupiając się głównie na wiadomościach gospodarczych. W gdy radca przeglądał prasę do stolika podszedł Wiktor Afanasjew.

- coś jeszcze podać?. Paweł Iwanowicz nie odrywając wzroku.

- nie, dziękuję.

Można było odnieść wrażenie, iż właściciel kawiarni ma ochotę na pogawędkę, bo po chwili wtrącił.

- szanowny pan radca coś dzisiaj milczący. Nie śmiałbym przeszkadzać, ale mam pytanie. Otóż, przeglądając dzisiejsze wiadomości natknąłem się na z pozoru nic nieznaczący artykuł

o zamieszkach w Gruzji.

Reński przerwał czytanie i spojrzał na Afanasjewa.

- drogi, kochany Wiktorze, a cóż mi do tego. W głosie Pawła Iwanowicza dało się odczuć nutkę nerwowości, co było raczej dziwne. Spoglądając nadal w twarz Afanasjewa kontynuował.

- to nie moja sprawa. Kiedyś … być może, ale teraz, teraz dajmy pokój. Te sprawy jak sam wiesz drogi Wiktorze źle pachną.

Afanasjew nieco speszony spuścił wzrok.

- proszę wybaczyć śmiałość.

- nic, nic – wtrącił Reński – znamy się i stąd, rozumiem, nic, nic.

- ależ Pawle Iwanowiczu nie pytałbym o to, gdyby nie list, który pozostawił

u mnie pewien człowiek. Dziwny, ubrany nie po naszemu, ze śmiesznym akcentem. Poprosił bym doręczył ten list do rąk własnych. Skąd wiedział, że znam wielmożnego pana, dalibóg Nie winem.

Reński pobladł na twarzy i tym razem nie podnosząc wzroku zwrócił się do właściciela kawiarni.

- wspomniał moje nazwisko?, jak wyglądał?

Afanasjew nie należał do ludzi o lotnym umyśle, duszę miał szczerą i prostą.

Tym razem jakby zapomniał języka w gębie. Zmarszczył czoło poczerwieniał na policzkach.

- tak się właśnie zastanawiam - tu wtrącił się radca.

- skup się proszę, to ważne.

- robię, co mogę - wystrzelił Afanasjew – głowę bym dał, że mocno podobny do szanownego pana radcy, jakby brat rodzony – niech sczeznę. Paweł Iwanowicz uśmiechnął się pod nosem.

- niech tam drogi Wiktorze, darujmy sobie te opisy. Powiedz mi lepiej gdzie list.

Afanasjew uspokoiwszy się nieco, sięgnął zza biały fartuch i po chwili wyjął kartkę zwiniętą w trójkąt z wyraźną pieczęcią po środku.

- o, jest szanowny panie radco, jest szelma. Reński wziął list, dopił kawę i wyszedł.

- a to ci dopiero - szepnął Afanasjew. Pierwszy raz tak bez słowa, pierwszy raz.

 

Reński dotarł do domu, nie mówiąc ani słowa córce poszedł do swojego pokoju. Zrzuciwszy płaszcz podszedł do barku i wyjął karafkę z wódką. Nalał pełny kieliszek, przechylił. Przez chwilę stał w bez ruchu, po czym wyjął z kieszeni marynarki list i zaczął czytać.

… drogi Pawle zapewne zdziwi cię ten list, w końcu minęło tyle lat … Szybko prześledził wzrokiem wstęp, by po krótkiej chwili zatrzymać się na słowach: Olga żyje. Odnalazłem ją

w górskiej wiosce. Pierwsze słowa, jakie wypowiedziała, to, co z Pawłem. Jak się domyślasz powiedziałem jej tyle, ile mogłem. Resztę, sam wiesz przemilczałem. Jeśli Bóg pozwoli najpóźniej we wrześniu przyjadę, niestety sam. Sądzę, że rozumiesz, dlaczego…. Bywaj bracie, do zobaczenia.

Reński wolno odłożył list na biurko. Widać było, że myślami jest gdzieś daleko, w miejscu,

o którym jak sądził udało mu się zapomnieć. Olga …. już myślałem, że to przeszłość.

Jak wytłumaczę to Irinie. Reński ze wzrokiem wlepionym w okno mechanicznie przechylił karafkę. Tym razem nieco przesadził, bo w powietrzu dało się wyczuć woń alkoholu – cholera – burknął pod nosem, po czym szybko starł mankietem marynarki połyskująca ciecz.

Kiedy przyjedzie Igor wszystko się wyjaśni - najwyraźniej sam w to nie uwierzył. Sięgnął

po kieliszek – w końcu Irina to mądra dziewczyna, zrozumie. Spojrzał raz jeszcze na list,

po czym złożył go starannie i schował do kieszeni marynarki. W tym samym momencie usłyszał ciche pukanie do drzwi.

- kto tam?

- ja tatusiu Irina, mogę wejść?

- oczywiście córeczko. Irina weszła do pokoju i przytuliła się z całej siły do ojca.

- tatusiu jak to dobrze, że jesteś. Nigdy ci tego nie mówiłam, ale gdyby coś się stało, to nie winem … twarz Reńskiego rozpromieniała.

- daj spokój. Nawet tak nie myśl. Bóg czuwa nad nami, nad tobą w szczególności.

Nagle Irina odskoczyła.

- tato, pachniesz wódką! Paweł Iwanowicz nieco zażenowany.

Nie zaprzeczam. Tylko trzy kieliszki nie więcej. Irina ująwszy dłoń ojca.

- po co, przecież jestem z tobą.

- wiem – odparł. Czasami jednak nachodzą człowieka dziwne myśli, a wtedy - sama wiesz. Na dzisiaj wystarczy.

Po tych słowach Paweł Iwanowicz podszedł do barku, otworzył drzwiczki i schował prawie już pustą karafkę.

- wiesz, co? na dworze jest tak pięknie. Może pójdziemy na spacer.

- bardzo chętnie – odezwała się Irina. Podeszła do ojca, objęła go za ramię i oboje wyszli

z pokoju.

Było dobrze po kolacji, gdy Irina z ojcem wrócili do domu. Widać było, że spacer był udany, bo oboje w doskonałych humorach energicznie weszli do salonu i rozsiedli się wygodnie

na sofie. Irina zawadiacko zsuwając pantofle zwróciła się do ojca.

- miałeś rację ubiegłotygodniowy recital Wrońskiej był naprawdę udany, powiedziałabym wręcz doskonały.

- no - wtrącił się Reński – może po za momentem, kiedy biedny Aron niefortunnie zsunął się z fotela zahaczając przy okazji o nogi Wiery. Co to była za dysharmonia.

Po tych słowach oboje parsknęli śmiechem. Rozbawieni nieporadnością drogiego Arona

nie zauważyli stojącej w progu salonu Wiery. Gospodyni z twarzą do połowy ukrytą

w fartuchu pochlipywała z cicha. Irina podniosła się z sofy i podeszła do gosposi.

- coś się stało?

- panienko, moja kochana panienko, nieszczęście, wielkie nieszczęście.

Po tych słowach Wiera wybuchnęła płaczem. Irina objęła ja i obie stały przez chwile. Wzruszenie udzieliło się także Irinie.

Nieco zdezorientowany Paweł Iwanowicz.

- może wreszcie Wiera powie, co się stało, zamiast płakać. Zwariować przyjdzie z tymi kobietami.

Wiera ogarnąwszy się trochę.

- wielmożny pan nic nie wie, bo skąd. Cały dzień poza domem.

- no, mów wreszcie kochana, jakie to nieszczęście. Reński założył nogę na nogę

i sięgnął po papierosy leżące na stoliku obok sofy.

Po tym geście wiadomo było, że zdenerwował się nie na żarty.

Wiera raz jeszcze obtarła twarz fartuchem, wzięła głęboki oddech.

- pani Swietłana Wrońska nie żyje!.

Twarz Reńskiego pobladła. Zaciągnął się mocno papierosem, jego wzrok utkwił gdzieś

na wysokości rąk Wiery.

- Wrońska – pomyślał, ta sama, z którą godzinami rozprawiał przy kawie. Jedyna osoba rozumiejąca jego położenie, znająca tajemnice z przeszłości. Teraz został sam, zupełnie sam. Myśląc o tym odruchowo przycisnął kieszeń marynarki, w którym ukryty był list. Nie mam wyboru - diabli nadali! - akurat teraz. Kątem oka spojrzał na Irinę.

Stała tam, jakże podobna do matki. Ciemno krucze włosy opadające na ramiona. Oczy, oczy – w nich najbardziej dostrzegał radość i bezkresną wolność Olgi. Wolność, za którą oboje zapłacili tak wysoką cenę. Irina najwyraźniej wyczuła nastrój ojca. Uśmiechnęła się, wycierając załzawione oczy.

- tatusiu, jestem tutaj z tobą i będę, pamiętaj o tym.

Późnym popołudniem Paweł Iwanowicz z córką, komornik Aron i Wein powoli zbliżali się

do kawiarni Afanasjewa. Akurat dzisiaj kawiarnia świeciła pustkami, Tym bardziej ochoczo Afanasjew witał przybyłych gości:

- dzień dobry, serdecznie zapraszam. Cała czwórka weszła do środka w milczeniu. Afanasjew zamykając drzwi.

- a co to, pani Wrońskiej nie ma?

- żeby go! – burknął pod nosem Wien.

- spokojnie, spokojnie – wtrącił Aron. Biedak o niczym nie wie - ot to cały jego świat.

Nie wychyla nosa poza cztery ściany kawiarni.

- szczęściarz, Bóg mi świadkiem.

Afanasjew chyba nie bardzo zrozumiał, o co chodzi, usłużnie przetarł stolik, ukłonił się.

- proszę spocząć, zaraz podam kawę i ciastka.

W tym samym momencie Wein chwycił za rękaw Afanasjewa i przyciągając go do siebie wyszeptał.

- wódki, przynieś dużo wódki.

W Afanasjewa jakby wstąpił nowy duch, w moment się uwinął i po chwili na stoliku stała spora butelka wódki, kieliszki i świeża porcja kawioru.

- mam nadzieję, że państwo są zadowoleni. A co do ciastek i kawy … Wein spojrzał

na Afanasjewa.

- Swietłana Wrońska nie żyje!

Wiktor Afanasjew, chłop sporych rozmiarów nagle zachwiał się i wielkimi, jak bochny chleba rękami oparł się o stolik.

- co też wielmożny pan, pani Swietłana?…

- tak właśnie przyjacielu. Teraz to dopiero będzie ciche miasto.

- bez apelacyjnie - wtrącił dziwnie ożywiony Szwarc.

Szybko przechylił kieliszek i ciągnął dalej.

- sądzę, że jest to przeznaczenie, Boży palec no, bo jakże inaczej…

- boży palec? - z przekąsem powtórzył Reński. Wydawać by się mogło, że jesteśmy panami swojego losu - kiedy wypowiadał te słowa zdmuchnął dopalającą się zapałkę. Tyle moi drodzy, tyle zostaje z naszej siły.

- nie jest aż tak źle – wtrącił Wein – może i dziwak ze mnie, ale cóż tak już jest kropka, lepiej wypijmy - za Swietłanę!

Dochodziła północ, kiedy całe towarzystwo opuszczało kawiarnię. Ulice zupełnie puste, gdzieniegdzie pokazywały się światła przejeżdżających powozów.

- jeszcze tego by brakowało, żebyśmy natknęli się na patrol kozaków – przerwał milczenie Reński.

- spokojnie, odparł Wein, widać już rogatki miasta, za trzy piosenki będziemy u siebie.

Wszyscy jednocześnie spojrzeli na siebie i roześmiali się na głos.

- rzeczywiście – wtrącił Aron – twój dom drogi Pawle Iwanowiczu, to nasze miejsce i niech tak zostanie jak najdłużej.

 

Lato minęło niepostrzeżenie. W ogrodzie Reńskich drzewa łapały pierwsze odcienie żółci

i brązu. Gdzieniegdzie widać już było niewielkie kupki liści połyskujące ostrym słońcu.

Na obszernej werandzie przy wiklinowym stoliku siedziała Irina i czytała książkę.

Nieco dalej Paweł Iwanowicz oparty o kamienną balustradę patrzył przed siebie, od czas udo czasu zaciągając się papierosem. Irina odkładając książkę zwróciła się do ojca.

- wiesz tatusiu rzeczywiście zrobiło się jakoś ciszej, gdy nie ma już wśród nas pani Swietłany.

Reński chyba nie usłyszał, o czym mówi, bo wciąż patrzył przed siebie.

- tato!, zupełnie nie słuchasz, o czym mówię.

W tym momencie Paweł Iwanowicz spojrzał na córkę z uśmiechem.

- i tu się mylisz, słyszałem. Rzeczywiście brakuje muzyki, głosu, ciepłego głosu, pełnego życzliwości – cóż nic na to nie poradzimy, tak już jest. A poza tym nie sądzę, by Swietłana życzyła sobie, abyśmy mieli bez końca nosy spuszczone na kwintę.

Irina z uśmiechem.

- wydaje mi się, jestem prawie pewna, że pani Wrońska zrobiłaby nam niezłą scenę, a potem uśmiechnęłaby się od serca.

- właśnie – odparł Reński chowając papierośnicę do kieszeni i odruchowo spoglądając

na zegarek.

- już południe!?

Z wnętrza pokoju dochodził dźwięk kurantów. Wiera nucąc pod nosem jakąś melodię układała zastawę na stole. Reński spojrzał w kierunku otwartych drzwi do pokoju, po czym odwrócił się i podszedł do fotela, na którym siedziała Irina.

- spodziewam się gościa. Myślę, że będzie to dla ciebie niespodzianka. Miałem ci o tym powiedzieć wcześniej, ale tyle się wydarzyło. Pomyślałem, że cała sprawa może poczekać.

Dzisiaj to chyba idealna sposobność żebyś poznała mojego brata, a twojego wuja Igora, który w drodze do Petersburga zabawi u nas z dzień, dwa. Irina spojrzała na ojca. W jej oczach dało się zauważyć nutkę niepokoju.

- nigdy nie mówiłeś, że masz brata, w ogóle nic nie wiem o naszej najbliższej rodzinie. A co z mamą?, dlaczego nigdy nie wspomniałeś o niej słowem?!

- to długa historia - wtrącił Reński – przecież oglądałaś album ze zdjęciami.

- chyba żartujesz!. Wiem, że mama żyje, ale gdzie jest.

Reński spojrzał w oczy Iriny.

- sądzę, że bliżej niż myślisz, ale tu potrzeba ostrożności.

- jakiej ostrożności! przez dziewiętnaście lat?

Reński odwrócił się i poszedł do salonu. Ogarnął wzrokiem zastawiony stół. Odsunął krzesło

i usiadł, właściwie opadł ciężko. Głowę miał pełną umyśli, które od tak dawna tłumił w sobie. Teraz znalazł się sytuacji bez wyjścia. Wiedział, że nie uniknie rozmowy z córką. Przez cały ten czas robił, co mógł, aby odwlec tę chwilę. Spotkania, rozmowy - salon zawsze pełen ludzi, ale najwyraźniej nie zauważył, jak szybko dorastała Irina. Zmieniła się, dojrzała. Bardzo przypominała matkę. Jeszcze ten list - pomyślał. W końcu spotkanie z Igorem może nam pomóc, a właściwie to już powinien być - w tym momencie Paweł Iwanowicz uśmiechnął się pod nosem.

- kto jak kto - pomyślał, ale Igor nie należy do osób punktualnych. Bardziej przypomina Stiope Weina – po prostu nie mój brat.

Reński pogrążony w rozmyślaniach nie zauważył Iriny stojącej tuż obok.

- tatusiu – szepnęła, nie chciałam żeby tak wyszło. Jesteś najlepszym ojcem na świecie. Ujęła głowę Reńskiego i wtuliła się z całych sił.

- nie chcę marudzić córeczko, ale nasz gość nieco się spóźnia. Irina spojrzała na twarz ojca.

- jeżeli jest taki jak ty, jestem gotowa czekać nawet do kolacji.

- do kolacji!?, chyba bym umarł z głodu. Paweł Iwanowicz szybkim ruchem podniósł się

z krzesła.

- Igor? – krzyknął - ty draniu, wieki całe nie widziałem twojej pyzatej gęby.

- to tak wita się w tym domu brata i wuja, ładne rzeczy.

Reński dziarskim krokiem zbliżył się do stojącego w progu salonu mężczyzny, przyciągając go mocno do siebie.

Irina stała w milczeniu ze wzruszeniem obserwując ciepłe zapasy obu mężczyzn. Po krótkiej chwili zniecierpliwiona wtrąciła.

- może usiądziemy do stołu, jestem głodna.

Obaj spojrzeli stronę suto zastawionego stołu. Pierwszy odezwał się Igor.

- niesamowite, jaki ta młodzież ma apetyt.

Paweł Iwanowicz poprawiając marynarkę zbliżył się do Iriny.

- cóż musisz przyznać, że to rodzinne. Wszyscy jak tu jesteśmy i każdy z osobna, lubi sobie podjeść, nic w tym złego, zwłaszcza, że nasza gosposia Wiera to istny czarodziej.

Wreszcie cała trójka usiadła przy stole. Irina spoglądając na ojca krzyknęła.

- Wiera, Wiera! Gospodyni stanęła w progu salonu.

- coś się stało?

- nic wielkiego - odparła Irina. Chcę abyś usiadła z nami do stołu.

- co też panienka – ja?

Reński podniósł rękę i leniwym ruchem wskazał na wolne miejsce.

- niech Wiera nie robi fochów i siada, o tam, obok pana Igora.

Po obiedzie Wiera przyniosła ciasto i kawę. Reński wyjął z barku koniak, który jak sam wspomniał, liczy sobie - bagatela dziewiętnaście lat.

W chwili, gdy domownicy zajadali się wypiekami rozległo się pukanie do drzwi. Wiera wstała od stołu by zobaczyć, kto też się tak głośno dobija.

- nie zdziwiłbym się – wtrącił Reński, gdyby był to nasz drogi Wein, któremu nigdy

nie brakuje energii i dziwnych pomysłów.

Rzeczywiście już daleka dało się poznać głos Stiopy.

- rączki całuję przecudownej gosposi i życzę zdrowia, a pan radca to w domu?

- ja jakże by inaczej w domu - krzyknął Reński.

- Czy jest z tobą Aron ?

- bez zacnego komornika cóż by to była za zabawa.

Gdy obaj weszli do salonu Paweł Iwanowicz wstał od stołu.

- drogi Igorze mam zaszczyt przedstawić ci moich przyjaciół. Pan Stiopa Wein, oraz pan Aron Szwarc. Igor powitał obu gości z elegancją, która zdumiała nieco Reńskiego.

- Wiera podała pyszne ciasta – zapraszam – z uśmiechem wtrąciła Irina.

Rozgorzała zażarta dyskusja o sztuce, o tym, co też zmieniło się w modzie, ile to lat minęło od chwili, gdy po raz pierwszy odwiedzili dom Reńskich.

 

Było już dobrze po dwudziestej trzeciej, gdy Stiopa Wein i Aron Szwarc nieco podchmieleni na odchodne rzucili się do obcałowywania nieco zaskoczonej Wiery.

- dawno nie spożywaliśmy takich delicji, po prostu cuda. Gdyby nie Irina pewnie obaj zasypywaliby biedną Wierę komplementami przez godzinę.

- panowie - krzyknęła Irina chyba już pora. Pozwólcie naszej gospodyni odpocząć, biedaczka ledwo stoi na nogach. Obiecuje, że przy następnej wizycie panów Wiera przygotuje równie smaczne wypieki, ale teraz - błagam pożegnajcie się i do domu.

Najwyraźniej obaj panowie wzięli sobie do serca słowa Iriny, bo po kolejnym uścisku dłoni

i gorących całusach Wiery pożegnali się zresztą gości i wyszli.

Irina z Wierą zniknęły w opustoszałym salonie. Paweł Iwanowicz z bratem wyszli

na werandę. Reński sięgnął do kieszeni marynarki, wyjął papierośnicę zwracając się do brata.

- zapalisz?

- nie odmówię, po takim dobrym posiłku i równie przednim koniaku chętnie.

Obaj rozsiedli się w wiklinowych fotelach.

- Igorze - zaczął Paweł Iwanowicz - coś mi się zdaje, że nie powiedziałeś wszystkiego.

- co masz na myśli?

- Olga, co z Olgą!?

- ciszej – syknął Igor. Czy wyobrażasz sobie, że przyjechałbym sam?!

- mój Boże, dlaczego mówisz mi o tym teraz.. Irina muszę ją przygotować na spotkanie

z matką.

- i co jej powiesz?- wtrącił Igor

- prawdę, całą prawdę, o tym jak wyrzekłem się miłości i w podły sposób rozstałem się

z najbardziej ukochaną osobą.

Igor zgasił papierosa, spojrzał w twarz bratu.

- pleciesz niesamowite androny. Dobrze wiesz, że niebyło innego wyjścia.

Olga miała gdzie się ukryć, była w miarę bezpieczna. Jak to sobie wyobrażasz – ty urzędnik państwowy, do tego oficer Jego Cesarskiej Mości do zadań specjalnych i gruzińska dziewczyna. Przecież gdyby wyszło na jaw, że Olga jest twoją żoną to jak nic Sybir!

dla wszystkich. A tak twoja córka wyrosła na mądrą i piękną kobietę, ty żyjesz całkiem nieźle. Co do Olgi … jest tutaj.

- jak? Gdzie? – krzyknął Reński.

- ciszej na Boga, zaraz ci wszystko wyjaśnię. Kiedy zasiedliśmy do stołu Wiera - twoja gospodyni wtajemniczona przeze mnie w całą sprawę, korzystając z zamieszania ukryła Olgę w sąsiednim pokoju, wystarczy, że otworzysz drzwi. W tym momencie Paweł Iwanowicz pobiegł przez salon do sąsiedniego spokoju. Stanął przed drzwiami.

- na co czekasz bracie - śmiało ona tam czeka. Reński delikatnie nacisnął na klamkę, uchylił drzwi wszedł do środka.

 

Razumow

 

Pokój przypominał nieco wydłużony prostokąt. Mimo wielkich okien, które znajdowały się

na jednej ze ścian w pomieszczeniu panował delikatny półmrok, a to za sprawą ciężkich zasłon, skutecznie blokujących dzienne światło. Centralne miejsce zajmowało dębowe biurko, wsparte na czterech, starannie wyrzeźbionych lwich łapach. Nad biurkiem, o czym nie należy zapominać wisiał portret Jego Cesarskiej Wysokości. Nieco niżej, to znaczy

w odpowiedniej odległości i proporcji, siedział barczysty mężczyzna. Mundur, choć nie pierwszej świeżości zdradzał rangę i stanowisko, czyli Naczelnika tutejszego cyrkułu, a był nim Michał Aleksandrowicz Szubachin, człowiek budzący zrozumiały respekt. Nie było to żadną tajemnicą, iż po długiej i przepisowej służbie został mu rok, aby odejść w chwale

na zasłużony odpoczynek. Niecierpliwość i narastające zniechęcenie odcisnęły wyraźne piętno na jego mocno opasłej twarzy. Bywało, że przy okazji przesłuchań, które przeprowadzał w szczególnych przypadkach, miał w zwyczaju leniwym ruchem reki rozpinać uciskający go kołnierzyk. Ten gest oznaczał nie mniej, nie więcej tylko tyle, że rozmowa

z doprowadzonym aresztantem przedłuży się o dobrą godzinę albo i dwie. Środa była tym dniem, w którym Michał Aleksandrowicz oddawał się bez reszty służbie wielkiemu cesarstwu. Od samego rana pogoda sprzysięgła się, by dosłownie dopiec Naczelnikowi. Lipcowe słońce i wciąż rosnąca temperatura za nic miały ciężkie kotary zdobiące okna.

W pokoju robiło się coraz duszniej. Dym palonego cygara przysłaniał nierówny

i pofałdowany sufit. Do tego zapach kiszonych ogórków i czosnku dopełniał reszty. Szubachin leniwie podniósł się z fotela i powolnym krokiem zbliżył się do okien. Wzrok miał mętny i ospały. W lewej ręce trzymał nadgryziony ogórek, drugą ręką otwierał ledwie uchylone wielkie skrzydło okna.

- niech to – pomyślał. Zaraz przyprowadzą jakiegoś gagatka. Winny, nie winny … a ja wiem swoje. Raport trzeba wysmarować jak się patrzy. Obrazowy, dobitny, że to jest tak a tak.

I owszem znajdzie się oprych bez czci i wiary, albo taki tam wywrotowiec. Nie powiem bez żalu i ceregieli. Czasem jednak dusza zawyje. No bynajmniej – Boże uchowaj – na takiej służbie i po tylu latach nie raz człowiekowi łeb osiwiał – ot taka służba. W tym momencie twarz Michała Aleksandrowicza nieco pojaśniała. W spojrzeniu dało się zauważyć dawno nieoglądaną nostalgię. Chwilę wytchnienia przerwało natarczywe pukanie do drzwi. Szubachin wyprężył się i donośnym głosem zawołał.

- co tam za hałasy?. Drzwi otworzyły się z piskiem, po chwili do pokoju wszedł mężczyzna średniego wzrostu o blond włosach. Z wyglądu i ubioru trudno było dociec – ni to student

ni to artysta. Naczelnik zmierzył go badawczo w międzyczasie ocierając spoconą twarz chusteczką, po czym starannie składając włożył ją do kieszeni marynarki.

- no gołąbeczku porozmawiamy sobie. Po tych słowach Michał Aleksandrowicz wielkim lekko czerwonawym paluchem wskazał na krzesło stojące w kącie pokoju.

- usiądź bratku naprzeciw biurka, ale nie za blisko. Nieco speszony aresztant posłusznie wykonał polecenie Naczelnika. Ustawił krzesło w pewnej odległości od biurka, po czym powoli usiadł na jego brzegu.

- nieładnie – tak mój drogi. Przychodzisz w gości, a siadasz jak nie przymierzając złodziej. Rozgość się, bo trochę tu zabawisz. Szubachin nie spuszczając wzroku z aresztanta rozsiadł się wygodnie w fotelu. Rozpiął kołnierzyk, a po chwili w powietrzu unosił się zapach cygara.

Michale Aleksandrowiczu – nieśmiało odezwał się aresztant. Naczelnik spokojnie odłożył cygaro. Obok popielniczki leżała teczka, nie zagruba. Szubachin otworzył ją i wertując kartki spytał.

- a my to się już tak dobrze znamy gołąbeczku, że ty bez żadnej ostrożności po imieniu?

- gdzież bym śmiał łaskawco. Pragnę jednak zauważyć z całym szacunkiem – to już czwarty raz w tym miesiącu, jak mam zaszczyt przebywać w towarzystwie Pana Naczelnika.

- w rzeczy samej – wtrącił Szubachin. Przyznasz, zatem, że sprawę należy zbadać głębiej.

W zeznaniach panuje istny galimatias. Coś kręcisz gołąbeczku. Mężczyzna nerwowo pocierając dłonią o dłoń.

- a co tu jest do kręcenia. Jestem niewinny! – ot zły traf. Po tych słowach na chwilę zamilkł, jakby szukał w pamięci najlepszej z możliwych odpowiedzi:

- już mam Szanowny Panie Naczelniku to zwyczajna pomyłka. Nazywam się Razumow.

- w rzeczy samej – potwierdził Naczelnik.

- a może jest tak – ciągnął aresztant - że jest gdzieś w naszym mieście. Co ja mówię

w Guberni jakiś inny – ten właściwy Razumow.

- cóż – zasępił się Szubachin – być może. Na razie nie ma tu innego. Póki, co – uśmiechnął się Naczelnik – będziemy skrupulatnie dochodzić, badać, aż rozwiążemy tę zagadkę. A tak przy okazji moi przełożeni zapewne ciekawi będą, ktoś ty za jeden.

Po tych słowach Fiodor Razumow – bo tak brzmiało pełne imię i nazwisko aresztanta, nagle wstał.

- spójrzcie na mnie, o to w całej okazałości najgroźniejszy bandyta i spiskowiec -

no spójrzcie! Czy tak wygląda prawdziwy skrytobójca – ba – zamachowiec?

Naczelnik wolno uniósł wzrok, spojrzał na rozdygotanego mężczyznę i z lekkim uśmiechem odparł.

- kto ciebie tam wie. Dość długo żyję na tym świecie, żeby wiedzieć, że pozory często mylą.

Fiodor wypuścił powietrze i ciężko opadł na krzesło.

- to ja już tylko w Bogu mogę mieć nadzieję, tylko w Bogu.

Tak naprawdę Michał Aleksandrowicz sam miał wiele wątpliwości w całej sprawie. Dokumenty zgromadzone w teczce były niespójne. Brakowało jasnych dowodów. Odręczne notatki, żadnych świadków. Wszystko wyglądało na wolną interpretacje policjanta

z tutejszego cyrkułu. Tak czy inaczej dalsze przesłuchanie nie miało sensu. Szubachin postanowił dać sobie i aresztantowi trochę czasu.

- No gałganie na dzisiaj kończymy. Za oknem słońce, a na Jeziornym, – bo tak nazywał się tutejszy plac targowy – wybierzesz bukiet kwiatów i pójdziesz mój drogi, do jakiej panny Razumow poprawił bujną czuprynę, która opadła mu na oczy.

- A po co mi panna Wasza Wielmożność?. Bo ja wiem, czy za tydzień nie trafię za kratki?

Michał Aleksandrowicz raz jeszcze spojrzał na niedomkniętą teczkę. Wstał poprawił marynarkę. Z trudem, ale dopiął kołnierzyk.

- no już, już na dzisiaj koniec.

 

Lipcowy upał zniechęcał do spacerów. Panowała senna atmosfera. Na ulicach

z rzadka pojawiali się przechodnie. Razumow wyraźnie przyspieszył kroku, co jakiś czas odgarniając opadającą na oczy grzywkę. Na jego twarzy wciąż malował się grymas niezadowolenia.

- diabli nadali ten cyrkuł. Co mi do tego. Niech szukają, kogo chcą, że też musiałem akurat wtedy natknąć się na tę kobietę. Nawet nie wiem, kim jest. Nie powiem ładna, dobrze ubrana. Raz czy dwa ustąpiłem jej miejsca, kiedy wchodziła do bramy w kamienicy – nie pamiętam numeru, chyba osiem – tak osiem. A potem to całe zamieszanie, że niby uduszona. Świadków oczywiście nie było. Ktoś tam rzekomo coś widział. W ogóle cała sprawa jest mocno podejrzana - nie ma co. Tak bardzo pochłonięty rozmyślaniem nad tym, co go spotkało, Fiodor nie poczuł mocnego klepnięcia w ramię. Dopiero zachrypnięty głos.

- hej młodzieńcze zaczekaj! Szybko ostudziły emocje. Razumow stanął jak wryty rozglądając się dokoła.

- co z tobą – głos wydał mu się znajomy.

- zaraz niech no się pozbieram - Griszka?

- no a kogo się spodziewałeś. O mało mnie nie stratowałeś Fiodor wziął głęboki oddech.

- ech bracie, co za dzień.

- upalny, a jakże – wesoło wtrącił Grisza.

- wyobraź sobie – przerwał mu Razumow. Dzisiaj odwiedziłem nasz kochany cyrkuł.

- brawo – krzyknął stojący obok rudowłosy dryblas. A czego się spodziewałeś. Tak to jest,

jak ci czarny kot przebiegnie drogę.

- albo przywita cię Agafia Piotrowna, żona naszego dozorcy – wtrącił Razumow.

Po tych słowach obaj parsknęli śmiechem, jednocześnie obściskując się na powitanie.

- nie jest mi do śmiechu – zaczął Razumow. Moim zdaniem to należałoby poczekać na rozwój wypadków. Nie daje mi spokoju ta kobieta. Jak wiesz nie należę do osób, które nagabują obcych, ale …

- co ale – wtrącił Grisza. Nie dalej jak tydzień temu widziałem ją w towarzystwie dwóch typów. Fiodor z mocno skupioną twarzą przybliżył się do przyjaciela i szepnął.

- po dzisiejszym spotkaniu z Naczelnikiem, aż boję się pomyśleć, kim mogliby być owi panowie.

- a ty, co – mocno podekscytowany Grisza. Po chwili nieco spokojniej.

- A niech mnie, dobrze kombinujesz. W przeciwieństwie do ciebie jestem wścibski

i dociekliwy. Może z tymi typami przesadziłem, bo jak tak sobie pomyślę. Ubrani nie

po naszemu. Jeden z nich miał laskę zakończoną głową węża – dobrze go sobie obejrzałem. Drugi nieco niższy i chyba dużo starszy. Nerwowo spoglądał na zegarek, jakby na coś albo

na kogoś czekał. Koniec końców był taki, że zajechał kryty powóz. Na moje oko nie tutejszy

i bardzo szybko odjechali. Potem to spotkałem ciebie.

- wiem – odparł Fiodor. Całą noc marudziłeś coś o Marii.

- a nazajutrz – odezwał się Grisza - gdzieś koło godziny drugiej po południu,

bo wtedy kończę pić kawę, wyjrzałem przez okno. I co tam zobaczyłem?

Fiodor najwyraźniej miał dość słownych potyczek i z niecierpliwością w głosie zaczął.

- Policja!

- a rzeczywiście – potwierdził Grisza. Było ich czterech i jeden oficer. Weszli do bramy pod ósemką. Trwało to ze dwie godziny. Nie to jednak jest ciekawe.

- błagam – zniecierpliwił się Fiodor – mów do rzeczy, bo obaj tu wyschniemy na tym słońcu.

- dobrze już – Grisza przełknął ślinę – to jak już mówiłem, wychylam się

przez okno – a co. I tak stało tam mnóstwo ludzi. Na początku ulicy – nie uwierzysz wypatrzyłem owych dwóch typów.

- no cóż – zastanowił się Razumow. Dajmy temu spokój, chodźmy lepiej do Gwarnej

na jakieś wino.

- chodźmy – zawtórował mocno już spocony rudzielec.

Mimo upalnej pogody kawiarnia zapełniona była po brzegi. Panowało ogólne zamieszanie. Głosy przekrzykujących się ludzi, śmiechy. W powietrzu unosił się zapach tytoniowego dymu, oraz alkoholu. Grisza z Fiodorem nieco zaskoczeni zastaną sytuacją spojrzeli na siebie, po czym obaj zaczęli intensywnie wypatrywać znajomych. Po chwili z sali rozległ się kobiecy głos.

- Grisza, Grisza! huncwocie jeden.

Grisza szybko przebiegł wzrokiem po Sali.

- oj, syknął patrząc to na salę to na Fiodora.

- co jest – spytał zaskoczony Razumow

- spójrz tam w samym rogu przy oknie, kogo tam widzisz?

- Mira Woroncewa – cicho odparł Fiodor

- no właśnie – skwitował Grisza. I tak to znaleźliśmy miejsce i towarzystwo.

Fiodor szturchnął przyjaciela w ramię.

- ani mi się waż mówić o szkicach, bo uduszę.

- ja – będę milczał jak grób. To ty masz się z czego tłumaczyć.

Wolnym krokiem zbliżali się do stolika, przy którym siedziała rudowłosa piękność. Zanim zdążyli cokolwiek z siebie wydusić, kobieta energicznym ruchem podniosła się z krzesła.

- obwiesie, dranie, zdrajcy! Gęste rudo złociste pukle włosów cudownie komponowały się

z płomiennym wyrazem oczu i różowo lśniącymi ustami. Fiodor i Grisza stali jak wryci.

Nie obchodził ich ton, w jakim zostali przywitani. Właśnie odbywali nieziemską podróż, która zaczynała się od rudych włosów, zielonych oczu. Wreszcie delikatnie bez pośpiechu

z ramion i bujnych piersi wręcz niezauważalnie, ich spojrzenia zatrzymały się na idealnej linii bioder.

- mówię do was.

- tak, tak – odpowiedzieli równocześnie. Po chwili zaczął Grisza.

- właściwie to nie powinno nas tu być. Przypadek, to Fiodor przypomniał sobie.

- co sobie przypomniał – wtrącił Razumow

- właśnie, właśnie, czy aby nasz drogi artysta nie zapomniał o małym drobiazgu?

- no, co – zająknął się Grisza

- no i co? – z uśmiechem powtórzyła Mira.

- z wami to tak zawsze – szepnął Fiodor. Dzisiaj porozmawiajmy, napijmy się wina. A przy okazji – patrząc na Mirę – strój iście spartański.

- dlaczego nie – zripostowała – to taki mój chłopięcy dzień. Musisz mój drogi Fiodorze poczekać na kolejne spotkanie w atelier.

- on może poczekać, ale ja moja droga przyjaciółko – Grisza cały czas patrząc na Mirę.

- czy wciąż mogę cię pani nazywać przyjaciółką?

- no cóż. Więcej nas łączy niż dzieli, chociażby kolor włosów. Mira chciała jeszcze coś powiedzieć, jednak przerwał jej Grisza.

I może na tym poprzestańmy. Bóg raczy wiedzieć, do czego mogłoby nas

to doprowadzić. Fiodor najwyraźniej zniecierpliwiony.

- gołąbeczki, a może tak zamówimy coś. Myślałem o winie, ale teraz to napiłbym się wódki.

Mijała druga godzina na rozmowach, a właściwie na wspominaniu, jak to było zeszłego lata. Kto, gdzie spędzał wakacje. Tak naprawdę to Mira z Griszą nadawali ton dyskusji. Fiodor milczał, co jakiś czas spoglądają w stronę okna z widokiem na ulice.

- będzie burza – burknął pod nosem.

Przyjaciele w ogóle nie zwracali uwagi na to, co mówi. Fiodor nie odrywając wzroku od okna powtórzył nieco głośniej.

- będzie burza!

- jaka burza – na odczepnego bąknął Grisza

- wiatr się zrywa – beznamiętnie wtrącił Razumow.

Mira z Griszą zamilkli, oboje przyglądając się Fiodorowi.

- co tak patrzycie, powóz trzeba zamówić

- a ja tam lubię deszcz – z przekorą wtrąciła Woroncewa, dodając.

- Fiodorze, ja bardzo proszę namaluj mnie jak biegnę w ulewnym deszczu. To takie ekscytujące.

Razumow roześmiał się, aż towarzystwo z sąsiednich stolików spojrzało w jego stronę.

- moja droga – odparł powstrzymując kolejną salwę śmiechu. Jeśli chcesz zobaczyć kurkę rudopiórkę, zapraszam na wieś.

Mira nie tracąc nastroju.

- hola, hola. Nie zniechęcisz mnie tak, czy owak w sobotę przed południem na pewno

do ciebie przyjadę.

Grisza patrząc na przyjaciół nie dokońca rozumiejąc, o co chodzi:

- a ja mam już dość. Wracajmy do domu.

Sobotni dzień zapowiadał się obiecująco. Upał nieco zelżał. Fiodor obserwował przez okno prawie błękitne niebo. Gdzieniegdzie pojawiły się chmury, nie zapowiadały jednak deszczu.

- Mira – pomyślał. Już od trzech tygodni pozuje mi z wielką cierpliwością i oddaniem. Co by nie mówić - piękna kobieta. Łapie się na tym, że mógłbym o niej opowiadać bez końca. Znam ją, czy aby z tej właściwej strony?. Po tych słowach uśmiechnął się pod nosem.

- nie, nie znam jej. Oboje ukrywamy się za fasadą przyjaźni. Czego właściwie w niej szukam?

Razumow zasłonił okno. Wolnym krokiem podszedł do sztalugi, na której ustawione było sporych rozmiarów płótno.

- to tylko szkic. Boże, zabrałem się do tego z niewłaściwej strony. Podszedł bliżej i drżącymi palcami zaznaczył kontury ust.

- to tylko przyjaźń – wyszeptał. Grisza wspominał o Marii. Biedak nawet się nie domyśla,

że ja … To jakieś szaleństwo, Mira, Maria – o czym ja myślę?

Było już dobrze po dziesiątej. Właśnie dzisiaj miała przyjść Mira. Fiodor spojrzał na zegar stojący na ciężkim, bogato zdobionym kredensie:

- Wasyl!, Wasyl!

Z głębi drugiego pokoju słychać było krzątaninę. Po chwili.

- pan daruje, ale teraz jestem zajęty.

- Wasyl – powtórzył Razumow.

- no już dobrze, dobrze. Po tych słowach w drzwiach pojawił się niewysoki mężczyzna. Ubrany w stary mundur wojskowy, tyle, że bez dystynkcji.

- właśnie kończyłem układać pańskie ubrania i chciałem zaparzyć kawę

- może najpierw przynieś coś bardziej mocnego.

- co też pan – z zaskoczeniem wtrącił Wasyl.

- no tak – ciągnął dalej Razumow. Jakbym słyszał swoją matkę i ojca.

- a co w tym dziwnego – spytał Wasyl. Od kiedy tu mieszkamy, przez cały

ten czas miałem pana na oku. Tak, jak życzyli sobie tego państwo. Dalibóg różnie bywało,

jak na razie nie musimy się za nic wstydzić.

Fiodor zerknął figlarnie w stronę Wasyla.

I dlatego mój kochany, przynieś karafkę z tamtego pokoju.

- niech tam – starszy mężczyzna dziarsko klasnął w dłonie i po chwili karafka

z dwoma kieliszkami znalazła się na niewielkim stoliku, tuż przy oknie.

- wiesz – zaczął Razumow. Dzisiaj przyjdzie Mira.

- nie powiem, kobieta palce lizać. Z rozrzewnieniem odparł Wasyl. Pan to chyba oczu nie ma. Stary już jestem, ale swoje wiem. Ta dziewczyna zostałaby tutaj na dłużej. Tyle tylko,

że szanowny pan jakby jej nie zauważał.

- no cóż, bynajmniej. Jeśli mam być szczery, to nie czuję do niej nic poza przyjaźnią. Może odrobinę mnie pociąga, ale tylko w aspekcie artystycznego piękna.

- i ja mam w to uwierzyć? – z uśmiechem wtrącił Wasyl.

- o ty szelmo. Oglądałeś moje szkice.

- zaraz tam oglądałeś. Po prostu trzeba było tu trochę posprzątać i jakoś tak zerknąłem. Szczerze to widać jak na dłoni, tę pańską koleżeńskość wobec panny Miry.

- przyznaje – bąknął Fiodor. Od jakiegoś czasu myślę o niej. Te spotkania, żarty, gra słów. Wszystko to bardzo nas do siebie zbliżyło.

- ale – z powagą w glosie Wasyl – ale daleko jej do Marii Kireńskiej.

- i o tym też wiesz?

- drogi Fiodorze. Wakacje zeszłego roku. Wizyta u Kireńskich. W końcu to nasi sąsiedzi.

W dobrym tonie było odwiedzenie ich.

Razumow nieco roztargniony.

- gdzie mi tam do Kirenskich. Po prostu chyba się za bardzo rozmarzyłem. Ona – i tu na moment zawiesił głos, jakby szukał odpowiednich słów:

- ona, to inny świat. Przy niej nigdy nie pozwoliłbym sobie na taką odwagę, jak z Mirą. Wiem tylko tyle, że muszą ją jeszcze raz zobaczyć.

- oj paniczu, paniczu – smutnym tonem zaczął Wasyl. Z tej mąki chleba nie będzie.

Obaj zamilkli i w tej samej chwili rozległo się delikatne pukanie do drzwi.

- zupełnie zapomniałem, to na pewno Mira.

Wasyl szybko wstał z fotela i wyszedł w stronę przedpokoju. Z głębi mieszkania odchodził kobiecy głos.

- miły mój, jeszcze chwila i musiał byś dmuchać w moje palce. Co tak długo?

- ależ panienko. Lata już nie te. Kiedy panienkę zobaczyłem – niech mnie! Ubyło mi

ze dwadzieścia wiosen.

Fiodor słysząc zbliżającą się Mirę poprawił się w fotelu. Zdążył jeszcze dopić wódkę

z kieliszka.

Mira weszła do pokoju rozejrzała się, po czym odrzucając ramiona zatoczyła koło, niczym baletnica.

- no i jestem.

Razumow chyba nie do końca wrócił z dalekiej podróży. Nieco rozkojarzony.

- omal nie zapomniałem o twojej wizycie.

- Mira nie tracąc wigoru szybkim krokiem podeszła do okna.

- piękna pogoda i dobre światło. To, co zaczynamy?

 

Od rana w gmachu tutejszego cyrkułu panowało spore zamieszanie. Każdy z policjantów

od stójkowego po naczelnika ubrani w galowe mundury. Powód mógł być tylko jeden, niezapowiedziana inspekcja z samego Petersburga. Michał Aleksandrowicz ze spokojem przyjmował meldunki. Generalnie nic nie mogło go zaskoczyć, aczkolwiek niedawna sprawa zabójstwa młodej kobiety ugrzęzła w martwym punkcie. Cóż jednak byłby wart dobry policjant, bez odpowiedniego rozeznania w temacie. Informacje o tym, że niedaleko

od miejsca, w którym dokonano przestępstwa, ktoś zauważył dwóch mężczyzn. Szubachin jak nigdy skrupulatnie zbierał materiały. Oficjalnie nikt nie wiedział o tym. Tak, była druga teczka w biurku Naczelnika. O wiele bardziej interesująca, jeśli chodzi o zgromadzone w niej informacje. Daleko idąca ostrożność to jedyny sposób, aby uniknąć niepotrzebnego zamieszania. Michał Aleksandrowicz jakimś siódmym zmysłem przeczuwał,

iż wizyta generalnego inspektora nie jest przypadkowa. Po uporządkowaniu bieżących spraw wrócił do swojego biura. Zamknął drzwi na klucz wcześniej oznajmiając, by mu

nie przeszkadzano. Upewniwszy się raz jeszcze, że drzwi są zamknięte, podszedł do biurka.

- mam złe przeczucia. To morderstwo narobi mi jeszcze sporo kłopotów.

Zaraz zaczną się dociekania, pytania. To oczywiste, że wierchuszka będzie dopytywać się

o postępy w śledztwie. Obym się mylił. Naczelnik ciężko usiadł na fotel. Sięgnął po pudełko cygar. Po chwili małe kłęby dymu unosiły się nad głową Szubachina. Spokój nie trwał zbyt długo. Kiedy Naczelnik ponownie wstał, by otworzyć okno za drzwiami biura słychać było nerwowe rozmowy.

- Wasza wielmożność, to chyba już – proszę otworzyć!

Naczelnik podszedł do drzwi i przekręcił klucz. W progu stał niewielkiego wzrostu człowiek. Z jego fizjonomii można było wywnioskować, jak bardzo przejęty jest całą sytuacją.

- Wasza Wielmożność zajechał przed budynek. Zaraz tu będzie.

- spokojnie – odparł Szubachin. To jeszcze nie koniec świata Aleksandrze Romanowiczu. Każ przygotować dwie kawy i poproś gościa do mojego biura.

Minął dobry kwadrans Naczelnik przewietrzył biuro, zasłonił okno i spokojnie usiadł

za biurkiem. Chwilę potem otworzyły się drzwi. W progu zjawił się wysoki, szczupły jegomość. Szubachin wstał i podszedł do gościa.

- serdecznie witam pana Inspektora.

- ja również witam Michale Aleksandrowiczu.

Naczelnik uścisnął dłoń Inspektora, po czym ruchem dłoni wskazał w stronę biurka.

- bardzo proszę spocząć, zaraz podadzą kawę.

Mężczyzna rozsiadł się wygodnie w fotelu. Rozejrzał się po pokoju, następnie zaczął przeglądać dokumenty leżące na biurku.

- Michale Aleksandrowiczu – zwrócił się do Szubachina nie odwracając wzroku od szarej teczki. Moja wizyta ma raczej półprywatny charakter. Ot zmęczyła mnie stolica. Postanowiłem odwiedzić podległe mi cyrkuły, no i jestem.

Naczelnik stanął bez ruchu obserwując wizytatora, który właśnie otworzył teczkę.

- Wiktorze Andriejewiczu – odezwał się Szubachin. Czy mogę spytać o cel pańskiej wizyty?

- cóż – podlegli panu ludzie z tego, co mi wiadomo wykonują swoje obowiązki przyzwoicie. Żadnych skarg nie ma - to dobrze. Jest jednak drobna sprawa. Otóż Michale Aleksandrowiczu niedawno wydarzył się smutny, a zarazem tragiczny incydent, tu w pana rewirze.

Po tych słowach Inspektor z lekkim uśmiechem.

- proszę wybaczyć mi nietakt, chyba nie będziemy rozmawiać na stojąco – niech pan usiądzie.

Naczelnik skinął głową i usiadł na krześle stojącym tuż przy biurku. Inspektor kontynuował.

- jak wspomniałem poinformowano mnie o tym poprzez zaufanego oficera. Poza wąskim gronem lojalnych osób, nikt nie wie, co tu się wydarzyło.

Szubachin ze zdziwieniem w głosie.

- tego typu sprawy nie są niczym nadzwyczajnym. Dziwi mnie, zatem tak nagłe zainteresowanie pana Inspektora.

- mój drogi kolego – chyba mogę tak do pana mówić. Sprawa pozornie jest pospolita.

- może cygaro – wtrącił Szubachin.

- chętnie.

Kiedy Inspektor sięgnął po cygaro, przez chwilę z namaszczeniem obracał je w palcach. Następnie przeciągnął tuż przy nosie.

- Niezłe, niezłe. Wracając do tematu powiem tak, dotąd zgromadzone dowody, to czystej wody fantazje. Tak między nami, nic tu się kupy nie trzyma.

Szubachin przez moment obserwował Inspektora, w końcu wstał.

- jeśli mogę – chciałbym raz jeszcze obejrzeć te dokumenty. Przyznam się jednak, że miałem właśnie przekazać odpowiednie dyspozycje, co do zweryfikowania zgromadzonych tu informacji.

Inspektor spojrzał na naczelnika.

- z pańskiej wypowiedzi wnioskuję, iż celowo pozostawił pan śledztwo swoim podwładnym. Tylko nie wiem, dlaczego?

Michał Aleksandrowicz w nieco dziwnej pozie – prawie leżąc na biurku odezwał się półgłosem.

- obawiam się szpiegów, a raczej osób, które mogłyby donieść o postępach

w sprawie. Wiktor Andriejwicz z równie dużą ostrożnością w głosie.

- co też pan wygaduje. Kto mógłby odważyć się na taką podłość?!

- a może jest tak – zagadnął Szubachin – że i nas ktoś sprawdza. Mniejsza o to. Według moich osobistych obserwacji mogę stwierdzić, iż w trakcie czynności oczywistych

w przypadku samobójstwa lub morderstwa policjanci byli obserwowani. Inspektor chyba nie był tym zaskoczony.

- mój drogi zapewne chodzi panu o tych dwóch elegancików, którzy obserwowali całe to zajście. Cóż, jakby to powiedzieć mamy ich na oku. Śledzimy każdy krok owych jegomości. Uprzedzę pana kolejne pytanie. Wraz ze mną przyjechał kapitan Żakow, człowiek do zadań specjalnych.

Naczelnik badawczo spojrzał na Inspektora.

- po tym, co usłyszałem nie wiem, co odpowiedzieć. Oczywiście zdaje sobie sprawę,

że dodatkowe wsparcie jest mile widziane, ale z całym szacunkiem – jesteśmy w stanie sami dokończyć rozpoczęte dochodzenie.

Po tych słowach Inspektor dopił kawę i spokojnie wstał zza biurka trzymając

w dłoni tlące się cygaro.

- drogi Michale Aleksandrowiczu nie mówi mi pan wszystkiego, ja również mam kilka asów w rękawie.

Obaj rozmówcy zamilkli. Po minach można się było domyśleć, że żaden z nich nie ma zamiaru się poddać. Szubachin zaczął pierwszy.

- tych dwóch panów na razie nie traktowałbym, jako głównych podejrzanych. Według mojej wiedzy na miejscu zdarzenia był ktoś jeszcze. Ten ktoś stanowi klucz do rozwiązania naszej zagadki.

Tym razem Inspektor nie przyjął argumentacji Naczelnika ze spokojem. Odchyli się nieco na fotelu i z kieszeni galowego munduru wyjął papierośnicę. Szybkim ruchem odpalił papierosa, wypuszczając kłęby dymu. Po czym odłożył tlącego się papierosa do popielniczki.

- chyba pana nie doceniłem. Spojrzał w twarz Szubachina – co pan wie, ale szczerze.

Michał Aleksandrowicz odruchowo rozluźnił kołnierzyk.

- proszę wybaczyć duszno tu, może uchylę okno

- oczywiście, oczywiście – stwierdził Inspektor

Naczelnik podszedł do okna i lekko je uchylił, przy okazji złapał kilka głębokich oddechów.

- co on kombinuje – pomyślał. To musi być coś wyjątkowego, inaczej, po co miałby tu przyjeżdżać. Ostatni raz odwiedził nasz cyrkuł – bagatela – pięć lat temu. A tu masz, jak grom z jasnego nieba. Jeszcze będzie mi tu asami wymachiwał.

- wszystko dobrze Michale Aleksandrowiczu? – nieco drwiącym głosem spytał Inspektor.

- tak – odparł Naczelnik, wolno zbliżając się w kierunku biurka, by wreszcie usiąść

na krześle.

- od początku starałem się trzymać rękę na pulsie. Żadnej sprawy nie należy bagatelizować.

- słusznie. Sądzę jednak – kontynuował Inspektor – że w pewnym momencie zrozumiał pan Michale Aleksandrowiczu, co tak naprawdę mogło się wtedy wydarzyć.

Szubachin spojrzał na Wiktora Andriejewicza.

- w rzeczy samej Wasza Wielmożność. Nakazałem powtórzyć oględziny ciała oraz gruntowne przeszukanie miejsca, w którym znaleziono tę kobietę.

- i do jakich wniosków pan doszedł? – z zaciekawieniem spytał Inspektor. Przy okazji warto by określić sposób i okoliczności śmierci. A pan Michale Aleksandrowiczu unika konkretów.

Szubachin zrozumiał, że w tych okolicznościach dalsze przedłużanie rozmowy nic nie da.

- zgoda, to było morderstwo. Co do okoliczności pozostaje aresztować owych dwóch typów. Nie mam, co do tego złudzeń, doskonale wiedzą, kto jest mordercą.

- to wszystko, co pan powiedział jest bardzo interesujące – wtrącił Inspektor.

Tyle tylko, że jest pewien mały kłopot. A właściwie to chyba już go nie ma.

Nieco zirytowany Szubachin.

- Nie bardzo rozumiem.

- otóż drogi Michale Aleksandrowiczu. Żakow zajął się tymi dwoma. Nie trzeba było długo czekać, powiedzieli wszystko. Taką mamy nadzieję. Po tych słowach Inspektor już nieco bardziej spokojny.

- doskonale rozumiem. W pańskim rewirze taka samowola. Wierzę jednak, iż dla dobra wspólnego ten jeden raz staniemy obaj ponad urzędowe przepisy.

- według życzenia – szepnął Szubachin.

- a przy okazji – wtrącił Warumow. Otrzyma pan stosowny raport. Co do nazwiska mordercy, mogę powiedzieć tylko tyle, że jest to osoba mająca realne wpływy na cesarskim dworze.

Z resztą, po co ja to mówię skoro i pan

Michale Aleksandrowiczu wie, o co chodzi.

- nie zaprzeczam. Chciałbym jednak wiedzieć, czy oficjalne materiały, które miał pan Inspektor okazję przejrzeć, zostaną włączone do końcowego raportu?

- o takie poczucie humoru nigdy bym pana nie podejrzewał. Potraktujmy to raczej, jako jeden z niepotwierdzonych wątków. A przy okazji, ten Razumow niech go pan już nie przesłuchuje. Zapomnijmy o nim. Jeszcze jedno, tej rozmowy nigdy nie było. Odpowiednia pochwała

za wzorową służbę wpłynie do cesarskiej kancelarii. Dopilnuje tego osobiście. Po tych słowach Inspektor raz jeszcze rzucił okiem na dokumenty, po czym wstał i zbliżył się

do Szubachina.

- dobra robota Naczelniku. Mój Boże zazdroszczę panu. Z dala od stolicy, cisza, spokój.

No nic na mnie pora. Szubachin naprędce zapiął kołnierzyk, wyprężył się i energicznie skinął głową.

paniczu, paniczu! - rozległo się donośne wołanie – już dobrze po jedenastej, czas wstawać.

- Wasyl, czy to naprawdę konieczne. Razumow leniwie przecierając oczy, spojrzał w stronę okna.

- niech to, dzisiaj też będzie skwar.

- nie wiem paniczu nic o pogodzie, ale jeśli nie uporamy się z przygotowaniem do wyjazdu, spóźnimy się na pociąg.

Fiodor przeciągnął się i wstał.

- o, śniadanie!

- od ponad dwóch kwadransów – wtrącił Wasyl

- no dobrze już mój drogi. Za chwilę będę gotów. Po wyjściu Fiodora, Wasyl zabrał się

do ścielenia łóżka.

- po raz trzeci nie będę odgrzewał herbaty! – krzyknął w stronę pokoju.

Po chwili zjawił się Razumow.

- coś z moją pamięcią jest nie tak. Powiedziałeś, że Grisza jedzie z nami.

- tak – odparł Wasyl.

- wydaje mi się, że Mira zostaje. Wspominała coś o chorej ciotce, ale nie bardzo to do niej pasuje.

- ech paniczu, a już snułem, co do niej plany.

- daruj sobie, przecież jedziemy w odwiedziny do Marii, jak ty to sobie wyobrażasz -

a właściwie, nie chcę zapeszać.

Na dworcu panował wakacyjny ruch. Bagażowi objuczeni krążyli od wagonów do powozów. Dało się zauważyć zwiększoną ilość policyjnych patroli. Wasyl z Fiodorem wsiedli do przydzielonego im wagonu. Cały przedział mieli tylko dla siebie.

- no paniczu możemy rozsiąść się wygodnie i w drogę. A jeszcze domknę okno, dym

z lokomotywy aż piecze w oczy. Charakterystyczne szarpnięcie wagonami było sygnałem,

że właśnie pociąg ruszył. Wasyl bogobojnie spojrzał w górę i przeżegnał się trzy razy.

- to na szczęśliwą podróż

Pół godziny minęło jednak obaj siedzieli w milczeniu, obserwując przesuwający się krajobraz za oknem.

- piękne lato mamy w tym roku, chyba panicz nie zaprzeczy. Pola aż pachną

od zbóż. Drzewa rozłożyste, pachą kwiatami. Niech no tylko dojedziemy na miejsce. Tam to dopiero jest raj. Fiodor dobrodusznie zerknął na Wasyla:

- a może masz rację, ten wyjazd do rodziców pozwoli mi nieco odpocząć. W mieście o tej porze roku trudno wytrzymać. Po za tym sprawa morderstwa, no i Mira …

- mówiłem od początku. Zabieramy się z miasta i już. Da Bóg wszystko przycichnie, a wtedy – Wasyl nie dokończył, gdyż z korytarza wagonu dochodziły dziwnie znajome odgłosy:

- na litość Boską, człowieku mam bilet! Co tu jest napisane – przedział dziewiąty – jak byk! Słów już mi brakuje. Fiodor z Wasylem spojrzeli najpierw w stronę drzwi przedziału,

a następnie na siebie.

- jak nic – zaczął Razumow – tylko Griszka.

- święte słowa – ze śmiechem potwierdził Wasyl.

Fiodor dał znak ręką Wasylowi, aby nie ruszał się z miejsca, a sam podszedł do drzwi.

- panowie wybaczą.

- no popatrz tylko. Od pół godziny tłumaczę, że kupiłem bilet u konduktora.

- Griszka, kiedy go kupiłeś?

- co?- ze zdziwieniem spytał – jak to, kiedy, tuż przed odjazdem pociągu.

- bez wątpienia – stwierdził Fiodor.

- spójrz jednak na datę.

- jak?, kiedy? – zdenerwowany, Grisza, aż oparł się o okno na korytarzu.

- daruje pan – zwrócił się do konduktora Razumow. Jestem prawie pewien, że mój przyjaciel znajdzie bilet.

Grisza nerwowo zaczął przeszukiwać kieszenie.

- o jest, jest huncwot. Co za gapa ze mnie.

- widzi pan – skomentował Razumow – zguba się znalazła. A ten bilet – zwrócił się do Griszy – kupiłeś, ale zeszłego lata. Po tych słowach energicznie przeciągnął dłonią po rudej czuprynie przyjaciela.

- wchodź do przedziału, porozmawiamy. Grisza z nieco głupkowatą miną skinął głową

w stronę konduktora, na znak przeprosin i obaj z Fiodorem zniknęli za drzwiami.

- ale zrobiłem z siebie pośmiewisko – zaczął Grisza.

- nic takiego się nie stało – odparł Fiodor. Jedziemy odpocząć i to jest najważniejsze.

A propos Marii, o której ostatnio tyle mówiłeś, ją też odwiedzimy.

- doprawdy? – krzyknął Grisza. Próbowałem ci o tym …, ale w ogóle nie chciałeś słuchać. Przyznasz jednak, że Mira jest …

- tak – przerwał Razumow. To wyjątkowa osoba. Jest w niej coś tajemniczego. Prawie

w ogóle się nie uśmiecha. Jej chłód, gesty, jej spojrzenie. Grisza nie przerywał, kiedy Fiodor opowiadał o Marii, jakby wyczuł, że nie są to jedynie zdawkowe słowa. Za to Wasyl widząc, w jakim kierunku zmierzają wynurzenia Razumowa, wyjął z kieszeni metalową piersiówkę, oraz dwa kieliszki.

- no moi panowie dość tej gadaniny, czas przepłukać gardła. Po tych słowach odkręcił nakrętkę i napełnił oba kieliszki:

- masz zupełną rację – odezwał się Grisza. No Fiodorze, to za udane wakacje.

Ten spojrzał w stronę kieliszków.

- szkoda zmarnować tak zacnego trunku.

To była już trzecia godzina podróży. Fiodor z Griszą zażarcie o czymś dyskutował. Tym czasem Wasyl z głową opartą o ścianę chrapał w najlepsze.

… nie zgadzam się z tobą. Bardzo trafnie uchwyciłeś jej profil. Zresztą cała kompozycja – palce lizać. Mira na twoim płótnie aż kipi. Sam widziałem jej minę, kiedy pokazałeś obraz.

O mało nie zemdlała. Ty to wiesz jak rozkochać w sobie kobietę.

- daj spokój – zripostował Fiodor. Owszem w całości to udany obraz. Miałem

po prostu lepszy dzień, to wszystko.

Zajęci rozmową nie zauważyli, kiedy pociąg zaczął zwalniać w końcu stanął.

Za szybą pojawiły się białe kłęby pary. Wasyl ocknął się, rozejrzał wokół:

- coś mi się zdaje, że dojechaliśmy. Zaraz tylko spojrzę przez okno. Rzeczywiście jesteśmy

na miejscu.

Stacja kolejowa. Właściwie stacyjka. Nieduży budynek pomalowany jasnobłękitną farbą. Okna przesłonięte żaluzjami. Jeden peron z drewnianym zadaszeniem. Za to otoczenie imponowało bujnością zieleni. Tuż za budynkiem dworcowym rozciągał się szpaler rosłych topoli. Za nimi bezkresne pola, mieniące się złotymi kłosami zbóż. Dalej gęsta ściana lasu,

od czasu do czasu delikatnie potrząsana wiatrem. Nawet powietrze zdawało się łagodniejsze.

Nie tak suche i rozgrzane jak mieście. Cała trójka czekała na przyjazd powozu, który

z wcześniejszą umową miał zajechać koło czwartej po południu.

- a może o nas zapomnieli? – odezwał się Grisza.

- zaraz tam zapomnieli. Rodzice panicza Fiodora są bardzo punktualni, czego o paniczu powiedzieć się nie da.

- milcz zarazo – z uśmiechem w głosie wtrącił Rzmumow. Po chwili:

- o i masz swój powóz.

Wszyscy rozsiedli się wygodnie, ułożono bagaże. Rosły mężczyzna ubrany z wiejska wskoczył na kozła. Chwycił za lejce, odwrócił się do pasażerów:

- witam szanownych państwa, witam. Po czym cmoknął na konie i ruszyli. Powóz podskakiwał, kołysał się pokonując nierówności wiejskiej drogi. Grisza nieco niecierpliwiony rozglądał się, wypatrując upragnionego celu podróży. W przeciwieństwie do Wasyla

i Fiodora. Obaj zauroczeni roztaczającym się krajobrazem, z niekłamanym zainteresowaniem chłonęli dawno nieoglądane widoki rodzinnych stron.

- wierzyć się nie chce paniczu. Tutaj wszystko inne, lepsze, znajome.

- w rzeczy samej mój drogi. Zaraz dojedziemy do domu, jeszcze tylko miniemy bramę i już. Rzeczywiście podróż zbliżała się do szczęśliwego końca. Oczom podróżnych ukazał się dom. Centralnym miejscem były wielkie przeszklone drzwi, do których prowadziły schody. Zaokrąglone u podstawy, im bliżej wejścia, tym się zwężały. Po obu stronach drzwi rozmieszczone były równie wysokie okna, zdobione motywami roślinnymi. Dom składał się

z piętra i poddasza. Ogólnie bryła budynku nawiązywała do modnej wówczas moskiewskiej secesji. Przed domem czekali rodzice Fiodora. Anna i Wiktor wyraźnie rozczuleni, pospiesznie zeszli po schodach, nie czekając aż powóz zajedzie na miejsce.

Kiedy powóz już się zatrzymał, mocno zniecierpliwiony Grisza wystrzelił jak z procy

i pobiegł do drzwi, o mało nie przewracając Anny.

- szanowna pani daruje. Anna z ujmującym spojrzeniem wystawiła dłoń przed siebie.

- Grisza złociutki, jak mogłabym się gniewać. Ten ujął dłoń kobiety i pocałował. Tym czasem doszedł Fiodor. Przywitał się z ojcem. Wiktor raz jeszcze mocno objął syna.

- cieszę się, że jesteś.

Anna z godną siebie elegancją próbowała wyplątać się z natarczywych uścisków Griszy.

- dość już, bo naprawdę się pogniewam. Nawet nie przywitałam się z Fiodorem. Wstyd,

taki z ciebie przyjaciel?. Grisza cofnął się o krok w tył, skinął głową w kierunku Wiktora. Ten odpowiedział mu tym samym. Nie kryjąc zadowolenia.

- synku! – zawołała Anna, chodź niech cię uściskam. Po czym oboje wpadli sobie w objęcia.

- wychudłeś na tej obczyźnie, tylko ta grzywka, ledwie ci oczy widać.

- mamo – nieśmiało zaczął Fiodor – wszystko jest w najlepszym porządku. Ostatnio dużo się działo. Miałem trochę więcej pracy.

- ale teraz masz wakacje synku, będziesz odpoczywał. Trzeba cię będzie trochę podkarmić. Po tych słowach Anna delikatnie pogładziła Fiodora po głowie.

W powitalnym zamieszaniu nikt nie pomyślał o Wasylu, który zdążył ustawić bagaże przed drzwiami domu.

- no tak, a o mnie to już nikt nie pamięta – zawołał grubym głosem

Pierwszy zareagował Wiktor.

- ależ to nie tak. Jesteś jak członek naszej rodziny. Jako mąż i ojciec witam cię najgoręcej.

Wasyl obtarł spocone czoło i trochę speszony.

- proszę wybaczyć Wiktorze Zygmuntowiczu.

Wiktor podszedł bliżej - witaj stary przyjacielu, zawsze jesteś tu mile widziany.

- no wystarczy już tych czułości – przerwał Grisza – ja tam bym coś zjadł.

- a ja – wtrącił Fiodor idę się odświeżyć. Przez ten upał i kurz cały aż się lepię.

W salonie panował spory ruch. Pani domu nerwowo krzątała się wokół stołu, co jakiś czas poprawiając zastawę.

- Lena ile razy mówiłam, jeśli coś robisz, to dokładnie. Gdzie ten półmisek z kaczką.

Za chwilę wszystko wystygnie. Nie mam już cierpliwości do tej dziewczyny.

- idę Jaśnie Pani, idę.

- postaw ją o tam obok karafki z winem, a truskawki w śmietanie? – wiesz jak lubi je mój syn. Mają być schłodzone.

Anna nie zauważyła, kiedy w salonie zjawił się Wiktor. Podszedł do niej i delikatnie pogładził ją po policzku.

- przestraszyłem cię – spytał.

- ależ nie. Twarz Anny promieniała ze szczęścia.

- wreszcie jesteśmy razem.

- masz rację – odparł. Od kiedy nasz syn wyjechał zrobiło się pusto.

Pamiętasz – kontynuował. Mieliśmy wielkie plany. Nasz syn miał skończyć studia prawnicze. Anna przytuliła się do męża i szepnęła.

- przecież skończył.

- owszem, ale potem, ta nagła fascynacja malarstwem. Z tego nie da się wyżyć.

- ależ kochanie – przerwała. Podobno Fiodor ma talent. Poza tym udziela korepetycji

w najbardziej szanowanych rodzinach w mieście.

- no nie wiem – skomentował Wiktor. Sprzedał kilku obrazów, jak mówił pozwoli mu to na godziwe życie przez następne pół roku. Rozmowę przerwał zegar. Właśnie wybiła godzina szósta po południu. Anna z Wiktorem spojrzeli w kierunku drwi. W tym momencie do salonu wszedł Fiodor z Griszą:

- no i jesteśmy. Szkoda czasu – zawołał Fiodor. Może usiądziemy do stołu - mój drogi – odezwała się Anna – o to skromny poczęstunek. Życzę smacznego.

Wszyscy zajęli już miejsca przy stole.

- chyba o kimś zapomnieliśmy? – wtrącił Fiodor.

- rzeczywiście odezwał się Wiktor. Skinął delikatnie głową w stronę służącej:

- Lena zawołaj Wasyla. Ta grzecznie dygnęła i wyszła. Chwilę potem w salonie pojawił się Wasyl. Po minie widać było zakłopotanie.

- Szanowny Pan mnie wzywał.

- dzisiejszego wieczora będziesz nam towarzyszył, zapraszam do stołu. Wasyl uśmiechnął się i usiadł obok Griszy.

- mam jeszcze jedną niespodziankę – figlarnie wtrąciła Anna. O to ulubiony deser mojego syna.

- mamo pamiętałaś?!

- jak mogłabym zapomnieć.

- no Fiodor – wtrącił Grisza - sam będziesz się delektował takimi frykasami?

- daj talerz rudzielcu – niech stracę.

- proszę o wybaczenie – odezwał się Wasyl. Ale już teraz czuję zadowolenie. Widać,

że panicz Fiodor ma serce po właściwej stronie.

- za to o połowę mniej truskawek – ze śmiechem stwierdził Wiktor.

Pozostałym biesiadnikom również udzielił się wesoły nastój.

- nie wiem czy wiesz – zaczęła Anna - chyba wczoraj, tak wczoraj była u nas przejazdem Maria. Kazała cię gorąco pozdrowić.

- a mnie? – wtrącił się Grisza.

- ciebie również. Jak ona to powiedziała – już wiem. Proszę pozdrowić tego sympatycznego młodzieńca z ognistą głową.

- w rzeczy samej – skwitował Fiodor – mój szanowny kolega to niegasnący płomień.

- a tam zaraz niegasnący – z ironią zripostował Grisza. Pomarzyć nie można, czy co. Lepiej opowiedz - zwrócił się do Fiodora, kto ci ostatnio pozował do obrazu.

Po tych słowach zapadła cisza. Anna dyskretnie spojrzała w stronę syna, kątem oka obserwując reakcję męża. Fiodor jakby nigdy nic zajadał się truskawkami. Kiedy sięgnął po ostatnią, zwrócił się do Griszy.

- no tak - złote włosy i złote usta, oto cały mój Grisza. Cóż truskawki palce lizać, a co do obrazu …

- obraz jaśnie wielmożni państwo – przerwał Wasyl to istne cudo. A właściwie to osoba, która do niego pozowała.

- a któż to taki? – z zaciekawieniem spytała Anna- jak to, kto? – odezwał się Grisza – Mira.

- a tak pamiętam – z melancholią w głosie wtrącił się Wiktor. Dziewczyna zacnej urody. Elokwentna, dowcipna i wie, czego chce.

- czemu nic mi nie wspomniałeś synku – ze zdenerwowaniem spytała Anna

- a co tu mówić. Zwyczajnie od jakiegoś czasu noszę się z zamiarem namalowania cyklu obrazów pod tytułem: „Nimfy”. Mira nalegała, więc nie mogłem odmówić i tak powstał ten obraz.

- proszę mi wierzyć – odezwał się Wasyl. Panicz przeszedł samego siebie. Cóż gdyby nie wdzięk Miry, nie ma co gadać ta dziewczyna tchnęła ducha w płótno.

- następnym razem musisz ją tu przywieść.

- jeśli tylko będzie to możliwe ojcze.

Uroczysta kolacja dobiegła końca. W salonie pozostała Anna z Wiktorem.

- wiesz – zaczęła – chyba powinniśmy mu to powiedzieć. Wiktor milczał przez chwilę, następnie wstał od stołu i podszedł do drzwi prowadzących na taras. Powoli zapadał zmierzch, mimo to powietrze nadal było ciepłe. Wiktor rozsunął firany, otworzył drzwi balkonowe.

- może usiądziemy na tarasie – zwrócił się do Anny.

To uśmiechnęła się życzliwie i podeszła do Wiktora. Oboje rozsiedli się wygodnie

w wiklinowych fotelach.

Całkiem miły wieczór – wtrącił Wiktor. Po całym dniu wreszcie trochę spokojnie.

Anna spojrzała na męża i ujęła jego dłoń.

- nie odpowiedziałeś na pytanie?

- oczywiście, że trzeba mu o tym powiedzieć. Chociaż lepiej będzie, jak zrobi to Maria.

- daj spokój nie sądzę, żeby to zrobiła Maria. Traktowała i nadal traktuje Fiodora jak towarzysza rozmów, miłego chłopaka z sąsiedztwa – nic więcej.

- pewnie masz słuszność – z zadumą stwierdził Wiktor. Powiem mu o tym zaraz po śniadaniu. Tak będzie najlepiej.

Od rana panowało spore zamieszanie. Wiera przygotowywała śniadanie. Wasyl poczuł się wreszcie zarządcą domu z przyległościami jak przystało na majordomusa. Zgodnie

z zaleceniem państwa Razumow miał dokonać przeglądu powozu, oraz przygotować konie. Anna tym czasem zajęła się wybraniem garderoby.

- Wiktorze czy mógłbyś tu przyjść!

- Anno – rozległ się głos z głębi salonu -- wiesz dobrze, że w tych sprawach zdaje się całkowicie na twój gust.

- z tobą to tak zawsze. Wiesz jak mi na tym zależy. Kireńscy …

- wiem, wiem – odparł Wiktor – Kireńscy, Kireńscy. Daj spokój. Nie róbmy niepotrzebnej parady. Po chwili.

- dobrze. Może masz rację. W końcu to tylko sąsiedzka wizyta, ale i tak – sama już nie wiem.

- mamo!, mamo! – zawołał Fiodor. Wychodzimy z Griszą do parku.

- zaraz będzie śniadanie!

- wiem, zdążymy. Z resztą są wakacje, poza tym zapowiada się pogodny dzień. Fiodor

z Griszą przeszli przez taras i po schodach zeszli do parku.

To było wyjątkowe miejsce, do którego chyba najbardziej tęsknił Razumow. Właśnie tu spędził najwspanialsze lata dzieciństwa. Park składał się z trzech części. Pierwsza to stare, rosłe dęby. Stanowiły główną ozdobę parku, jednocześnie przywodziły na myśl swoisty mur, okalający cały kompleks zieleni znajdującej się wewnątrz. Z nim rosły inne, nieco rzadziej rozstawione drzewa. W środku parku znajdowała się niewielka polana. Gęsta soczysta trawa

z pąkami kwiatów połyskująca w porannym słońcu. Za polaną, trochę na uboczu, otoczona wierzbami znajdowała się stara drewniana altana. To właśnie tam Razumow przesiadywał snując fantastyczne plany, o tym, co będzie robił w przyszłości. Była to jego pustelnia. Oczywiście tylko wtedy, kiedy rodzice zajęci byli swoimi sprawami. Anna i Wiktor także doceniali wyjątkowość tego miejsca. Z tego też powodu dochodziło między nimi

a Fiodorem do sprzeczek. Chociaż tak naprawdę przypominały raczej drobne utarczki.

W rzeczywistości więzi łączące Fiodora z rodzicami były wyjątkowe. To właśnie tam,

w trakcie wielogodzinnych rozmów powoli kształtowały się jego wizje i pragnienia. Ziściły się życzenia Wiktora. Syn ukończył prawo. Nie poszedł jednak w ślady ojca. Wiktor długo nie mógł wybaczyć Fiodorowi, że odrzucił intratną posadę i zajął się malarstwem. Nigdy

nie rozwijał tematu. Zapewne domyślał się, że syn powinien sam wybrać własną drogę. Niewątpliwie spora w tym zasługa Anny, która często bywała mediatorem, cichym doradcą oby mężczyzn. Fiodor z uśmiechem na twarzy zwrócił się do Griszy.

- o to moja pustelnia, zapraszam. Po tych słowach szybkim ruchem ręki otworzył drzwi i obaj weszli do środka. Grisza z zaciekawieniem rozglądał się dookoła.

- ech bracie, żebym ja miał takie miejsce.

- skromnie – wtrącił Fiodor – ale właśnie dlatego lubię tu przychodzić, kiedy jestem w domu. Zaraz ci coś pokarzę. Fiodor podszedł do niewielkiego kredensiku.

- ojciec lubi tu trzymać ulubione trunki, może coś się znajdzie. O jest.

- co tam masz? – spytał Grisza.

- jak to co, najlepszą wiśniówkę w całej Rosji.

- tak przed śniadaniem?- zaskoczony Grisza

- ależ jeden kieliszek i po krzyku. Z resztą – ciągnął Fiodor – ojciec jest skrupulatny, zaraz by coś wywąchał. Sięgnęli po kieliszki, które stały obok karafki z alkoholem. Wiktor

z namaszczeniem wytarł kieliszki:

- no to pijemy? – spytał. Bo ja za upragnione wakacje i za naszą przyjaźń.

- ja – odparł Grisza za spotkanie z Marią.

Fiodor oblizał się ze smakiem i spojrzał na przyjaciela.

- mówiłem – zacny trunek.

- trafiłeś w sedno ze śmiechem stwierdził Grisza. Po chwili jednak spoważniał

- nie w smak ci ta moja gadanina o Marii. Czy ty przypadkiem się w niej nie podkochujesz?

- zaraz tam takie wielkie słowa – z powagą w głosie odezwał się Fiodor

- wiesz – ciągnął Grisza – kiedy jesteś taki poważny, to nawet grzywka nie chce ci opaść

na oczy. Ale teraz serio, może jestem lekkoduchem, ale nie ślepcem

- przecież ci powiedziałem jeszcze przed wyjazdem do rodziców. Maria jest jak odległy punkt. Czasem, kiedy się do niej zbliżam wzbudza we mnie dziwne uczucia. Jakby to powiedzieć, jest niczym cudowne dzieło sztuki. Nawet w czasie rozmowy, to ona ciągle coś opowiada, a ja gapię się na nią i nie potrafię wydusić nawet zdania.

- no tak – nieco zamyślony Grisza.

- co no tak. A ty - odezwał się Razumow – też nie jestem ślepy i głuchy.

- ech – kto by tam zwracał uwagę na taką tyczkę, jak ja i w dodatku rudzielca. Snuję fantazje - ot co.

- coś mi się zdaje – wtrącił Fiodor, ż żaden z nas nie dostąpi zaszczytu bliższego poznania, naszej księżniczki z sąsiedztwa.

- ale póki co – skwitował Grisza wracamy na siadanie. Głodny jestem jak wilk.

Kiedy Fiodor z Griszą wyszli z altany przed drzwiami natknęli się na Wasyla:

- no robaczki, ale wam się zbierze. Od pół godziny was szukam.

- wybacz – przerwał Fiodor – domyślam się, że wszyscy czekają, a śniadanie dawno wystygło.

- śniadanie? – wtrącił Wasyl – niech panicz zapomni. Pani Anna jest zła jak nie wiem co.

- może jednak mój drogi coś tam na stole zostało.

Po tych słowach Fiodor spojrzał na Griszę:

- nie ma co. Musimy się pospieszyć, albo nici ze śniadania.

W salonie było już pusto. Wiera sprzątała ze stołu. Anna siedziała na tarasie:

- no tak – z żalem w głosie odezwała się Anna. Jak mogłeś synku. Przecież wiesz, że za niecałą godzinę wyjeżdżamy do Kiereńskich.

- mamo, przepraszam – z pokorą w głosie odpowiedział. Trochę się zagadaliśmy. Poza tym dawno nie byłem w parku. Po tych słowach podszedł do matki, ujął jej dłoń i pocałował.

- dobrze już, dobrze z czułością odparła. W kuchni jest coś do zjedzenia. Postarajcie się tym razem. Ojciec w końcu straci cierpliwość. Wiesz, że nie lubi się spóźniać.

Fiodor z Griszą grzecznie się ukłonili i wyszli. Po około dziesięciu minutach do salonu wszedł Wiktor:

- Anno, gdzie jesteś?

- na tarasie.

Wiktor usiadł na sofie. Wyciągnął z kieszeni marynarki pudełko z papierosami, otworzył je. Przez moment jakby się zamyślił. W końcu wyjął papierosa i zapalił.

- Wiktorze, mój drogi – coś mi się zdaje, że chcesz o czymś ważnym porozmawiać. Wiktor uśmiechnął się pod nosem.

- to dopiero pierwszy papieros.

- wiem, wiem już idę do ciebie.

Anna weszła do salonu, usiadła obok męża. Ten spojrzał na nią:

- mieliśmy załatwić sprawę dotyczącą Marii i co?

- sama nie wiem. Lepiej niech młodzi załatwią to między sobą. Z resztą coś mi się zdaje,

że Fiodor nabrał dystansu do tego wszystkiego. Według mnie jest jakiś inny, jakby przed czymś uciekał. Kiedyś ponaglał nas do wyjazdu, dzisiaj spóźnił się na śniadanie.

- może masz rację – wtrącił Wiktor. Nasza syn chyba dorósł. Co by nie mówić przeprowadzka do miasta zmusiła go do większej samodzielności. Z drugiej strony odnoszę wrażenie jakby nie mówił nam wszystkiego. Anna z uwagą wysłuchała męża.

- niech tak będzie. Maria to partia nie dla naszego syna.

- bez wątpienia – skwitował Wiktor. To poważna próba dla naszego syna – niech tam. Anna spojrzała na męża. W jej oczach czaił się niepokój.

- boże uchowaj – szepnęła.

- maja droga – jest dorosły, ale da sobie radę. Przy okazji, gdzie jest ten gałgan?

- je śniadanie.

- śniadanie – syknął Wiktor. No dobrze – dodał. Chyba będziemy się szykować do drogi. Kiedy skończył mówić do salonu wszedł Wasyl.

- nie chciałbym przeszkadzać, ale wszystko gotowe, możemy jechać.

Anna przytuliła się do męża.

- niech tak będzie. Daj mi chwilę.

Wiktor spojrzał na Annę z lekkim uśmiechem.

- mam nadzieję, że nie pójdziesz w ślady Fiodora.

Wasyl stał przy powozie rozmawiając o czymś z woźnicą. Tym czasem Anna

z Wiktorem udzielali ostatnich wskazówek Wierze, po czym zeszli po schodach do powozu. Anna delikatnie wychyliła się w stronę stojącego Wasyla:

- idź i przyprowadź tu Fiodora. Wasyl nieznacznie skinął głową i odszedł w stronę domu. Wiktor najwyraźniej odszyfrował zamiary Anny:

- moja droga mam nadzieję, że nie powtórzy się historia ze śniadania.

- bądź spokojny. Fiodor za chwilę przyjdzie.

Paniczu! – zawołał Wasyl – rodzice są już w powozie. Fiodor nieco zaskoczony.

- o rany! Griszka, tym razem nam się nie upiecze. Obaj szybko wybiegli z kuchni. Kiedy byli już na wysokości tarasu Fiodor zwrócił się do przyjaciela:

- daj mi chwilę. Muszę coś zabrać z pokoju. Grisza.

- co?, a dobrze. Powiem twoim rodzicom …

Fiodor udał się do swojego pokoju.

- gdzie to położyłem? O jest. Na biurku leżało małe pudełko, ozdobione kokardą. Chwycił je

i wsunął do kieszeni marynarki.

- synku chodź już, bo nie wypada się spóźnić.

- tym razem obejdzie się bez niespodzianek - odparł Fiodor – zbiegając ze schodów.

Podróż do państwa Kiereńskich nie trwała długo. Mimo to Wiktor wyjął z kieszeni zegarek.

- jak dobrze pójdzie to będziemy przed czasem.

Anna zupełnie rozkojarzona.

- jeszcze miniemy ten brzozowy zagajnik, a potem jakieś dziesięć minut

i będziemy na miejscu. Fiodor z Griszą całą drogę milczeli. Widać było, że żadnemu z nich wizyta u Kireńskich nie jest obojętna. Obaj rozpamiętywali poranną rozmowę w altanie. Każdy na swój sposób układał w myślach, co powie, kiedy już spotka się z Marią.

- spójrz Wiktorze – zawołała Anna – widać już dom Kireńskich. Rzeczywiście droga łagodnie opadała w niewielkie zagłębienie. Z oddali widać było bielejące w słońcu zabudowy. Powóz minął okazałą bramę, jeszcze tylko wąska aleja wysadzana topolami, a na jej końcu dwupiętrowy budynek z wejściem otocznym kolumnadą.

Przybyłych gości witała elegancko ubrana służba, oraz co oczywiste gospodarze przepięknego majątku. Powóz zatrzymał się przed samym wejściem. Woźnica zwinnie zeskoczył z kozła, otworzył drzwi i z pełną gracą wysunął dłoń w kierunku Anny. Kiedy wszyscy wysiedli

z powozu, wolno podeszli do witających ich gospodarzy.

– Anno Mikołajewa, drogi Wiktorze radzi jesteśmy z waszego przyjazdu.

- my również – odparł Wiktor.

- Konstanty Antonowiczu- odezwała się Anna – to już rok minął, jak ten czas szybko mija.

- droga Aleksandro jakże się cieszę, że widzę panią w dobrym zdrowiu.

- ja także – odpowiedziała z uśmiechem.

- czy to Fiodor- spytał Kireński. No chłopcze zmężniałeś, gratuluje.

Fiodor ukłonił się.

- a to mój przyjaciel Grisza. Zapewne pamiętacie go z ostatnich wakacji. Tyle, że był nieco niższy. Po tych słowach wszyscy wybuchnęli śmiechem.

- proszę wybaczyć – wtrąciła Aleksandra – witam pana z całego serca, ale trudno

nie zauważyć, że od ostatniego razu trochę pan wyrósł.

Grisza nieco zawstydzony.

- wielce szanowna pani Aleksandro w rzeczy samej Stwórca nie poskąpił mi wzrostu.

Na dobitkę podarował mi gęstą czuprynę.

- tak czy owak – wtrącił Kireński – witamy cię drogi Grisza. Po tych słowach Konstanty odsunął się na bok, wskazując na wejście.

- zapraszam.

Anna z Wiktorem ukłonili się i weszli do środka. Tym czasem Fiodor z Griszą zatrzymali się przed wejściem do domu.

- Grisza – odezwał się Razumow – zauważyłeś gdzieś Marie?

- to dziwne, ale nie. W końcu, jacy z nas goście – ot jedynie sąsiedzi i tyle.

- doprawdy – stwierdził Fiodor – ty to masz zawsze prozaiczne wytłumaczenie, ale co tam. Jesteśmy tu i mam zamiar wypocząć.

- ja również.

 

Po uroczystym obiedzie wszyscy udali się do salonu. Anna z Wiktorem wyglądali na bardzo zadowolonych. Tym bardziej, że Kireńscy okazali się wyjątkowo gościnni.

- moi drodzy – zwrócił się do gości Konstanty – mam zaszczyt poinformować,

że w przyszłym miesiącu odbędą się zaręczyny naszej córki Marii z Mikołajem Wasyliewiczem Radunowem, majorem cesarskiej gwardii. Po skończonej przemowie

do męża podeszła Aleksandra. Ujęła go za dłoń i z niekłamanym wzruszeniem odparła.

- drodzy moi – Wiktorze i Anno, zapraszamy was serdecznie. Razumowowie spojrzeli

na siebie. Oboje doskonale wiedzieli, jak na tę wiadomość zareaguje Fiodor. Nie dając

po sobie poznać zaniepokojenia, podeszli do Kirteńskich:

- jesteśmy bardzo radzi z uprzejmości, jaką nam okazaliście - z powagą zwrócił się do gospodarzy Wiktor:

- niech Bóg błogosławi młodym – dodała Anna – jednocześnie żegnając się trzy razy.

- tak, więc postanowione - z dumą zakomunikował Konstanty. A teraz wznieśmy toast.

Anna kątem oka spojrzała na Fiodora. Widać było jak mocno dotknęła go ta wiadomość. Nerwowo rozejrzał się po salonie. W pewnym momencie razem z Griszą odstawili kieliszki

z szampanem i wyszli. Anna trochę zdenerwowana zwróciła się do Aleksandry.

- a gdzie to podziewa się Maria?

- prosiłam żeby wraz z nami przyszła do salonu, ale jak to młodzi, chodzi własnymi drogami. Zapewne wyszła do ogrodu.

- no tak – zdawkowo przytaknęła Anna. Myślami była zupełnie gdzie indziej. Targały nią sprzeczne uczucia. Z jednej strony miała do siebie żal, że w porę nie wyjaśniła wszystkiego Fiodorowi. Z drugiej strony odczuwała głęboką solidarność z mężem. Gdyby teraz wyszła, postawiłaby go w niezręcznej sytuacji.

Grisza z Fiodorem szli jakiś czas w milczeniu. Obaj zupełnie zaskoczeni niedawną wiadomością. Nie zwracali uwagę na otaczający ich krajobraz. W powietrzu unosił się delikatny zapach lawendy. Z okolicznych łąk roznosił się zapach rumianku. Niebo było zupełnie bezchmurne. Ledwie wyczuwalny powiew wiatru delikatnie muskał rosnące przy drodze drzewa. W pewnej chwili Fiodor zauważył niewielki kamień. Zatrzymał się podniósł go i ze złością rzucił przed siebie.

- do diabła – krzyknął

- a czego się spodziewałeś?! – burknął Grisza

- masz zupełną rację. Trudno tak po prostu machnąć ręką na wszystko - stwierdził Fiodor.

- czy to oznacza, że już nie będziemy przyjeżdżać tu na wakacje?

- no, co ty Griszka. Tutaj czuje, że żyję, nawet bez Marii. Wiesz tu niedaleko

jest nieduże jezioro, przejdźmy się.

- oczywiście – ty wariacie z wielką grzywką – ze śmiechem skwitował Grisza.

Po kilku minutach byli prawie na miejscu. Z głównej drogi należało zejść nieco stromą ścieżką, by po kilku metrach dotrzeć do jeziora. Obaj z lepszymi humorami zbliżyli się

do jeziora. Woda połyskiwała w słońcu. Przy brzegu rosły gęste trzciny. Słychać było odgłosy dzikich kaczek. Grisza zdjął koszulę i zawadiacko przerzucił przez ramię. Fiodor wreszcie przypomniał sobie o grzywce. Odrzucając ją, co jakiś czas. Kiedy tak szli wzdłuż brzegu, nagle obaj stanęli jak wryci. Pierwszy odezwał się Fiodor.

- nie wierzę – uszczypnij mnie. To przecież nasz drogi Naczelnik cyrkułu. Grisza spojrzał

w stronę postaci lekko pochylonej, z długim kijem w dłoniach.

- a wiesz, że to być może. Najlepiej jak podejdziemy bliżej.

- ja wiem swoje – wyszeptał Fiodor. To nie może być nikt inny. Razumow energicznie podszedł do siedzącego mężczyzny- góra z górą …

Ten podniósł się i krzyknął.

- a kto mi tu ryby płoszy!? Marsowa mina Szubachina szybko zamieniła się

w pogody uśmiech - a bodaj cię… a kogóż to moje oczy widzą?

- tak jest szanowny panie Naczelniku. Oto nie, kto inny jak ofiara wielogodzinnych rozmówek- świat jest mały.

– zaiste ciągnął Szubachin. Czyżbyś kochaneczku wziął sobie do serca moje rady?.

- nie inaczej. Przyjechałem do rodziców na wakacje. A przy okazji chciałbym przedstawić mojego druha Griszę. Ten skinął rudą czupryną i szybko schował się za Fiodorem. Szubachin widząc zachowanie młodzieńca roześmiał się na głos.

- a to ci dopiero – coś ty mu bratku naopowiadał, że taki strachliwy.

- najszczerszą prawdę panie Naczelniku. Kiedy wszyscy trochę ochłonęli, Szubachin zbliżył się, do Razumowa.

- siądźcie obok porozmawiamy. Michał Aleksandrowicz odłożył wędkę, sięgnął do kieszeni

i wyjął modelko z cygarami.

- właściwie to nie miejsce na palenie, ale co tam. Dobrze się stało – ciągnął dalej. Wyjazd

z miasta to najlepsze, co mogliście zrobić. Sam do tej sprawy mam mieszane uczucia.

Nie mogę wszystkiego powiedzieć, ale jedno jest pewne. Od samego początku domyślałem się, że jesteś niewinny. Te nasze rozmowy były zasłoną dymną. Wyobraź sobie młody człowieku – masz dużo szczęścia.

- tak pan uważa? – zdziwił się Fiodor.

- otóż – kontynuował Szubachin – jest ktoś, kogo śmiało nazwałbym twoim aniołem stróżem.

- któż to taki?

- ot, jak to mówią – najciemniej jest pod latarnią. Ech wy intelektualiści. Nic wokół siebie

nie zauważacie. A tu masz. Żyje taka obok, niczym bóstwo a oni ślepi.

- Wasza Wielmożność – proszę jaśniej – wtrącił Fiodor

- rzeczywiście - przyda wam się trochę światła. Oto i ona – Mira!

Fiodor spojrzał na Griszę. Obaj całkowicie zdezorientowani.

- no to ładnie – skomentował rudzielec.

- przez cały czas mieliśmy przy sobie szpicla. Po tych słowach Fiodor przez chwilę się zamyślił. W tym samym momencie Szubachin:

- to nie tak, jak myślisz. Kiedy odprowadziłeś tę kobietę do domu, nie zauważyłeś listu,

który wsunęła ci do kieszeni marynarki. Mira od dawna ze mną współpracowała. To dobra agentka, a przede wszystkim twój najwierniejszy przyjaciel. Od początku czuwała nad tobą. Skorzystała jedynie z okazji, kiedy pracowałeś nad obrazem. Wtedy odnalazła list

i przyniosła do cyrkułu. Była tam dużo ciekawych informacji. Dzięki nim wiele się wyjaśniło. Chociaż teraz to ja mam sporo kłopotów. Żeby nie przedłużać. Wciąż musicie być czujni, jeśli nie musicie wracać do miasta, pozostańcie tu jak najdłużej.

- to wszystko jak dla mnie jest wyjątkowo tajemnicze – stwierdził Grisza. Skoro jednak mówi pan o zagrożeniu, osobiście nie mam nic do tego, aby spędzić trochę czasu na wsi.

- szczerze mówić, nawet tutaj nie jesteście zupełnie bezpieczni – stwierdził Szubachin. Co do mnie niedługo odchodzę na emeryturę. To zapewne ostatnia sprawa, nad która pracuję.

Nie powiem wyjątkowa. Dość tego moi kochani. Nie wiem jak wy, ale ja wracam do łowienia ryb.

Fiodor z Griszą wstali otrzepując ubrania z piasku.

- dobrych łowów panie Naczelniku – zagadnął Fiodor. A tak przy okazji, dziękuję

za wszystko. Dobry z pana człowiek.

- i przyzwoity policjant – dodał Grisza.

- z Bogiem młodzieńcy, z Bogiem.

Kireńscy wraz z rodzicami Fiodora wrócili ze spaceru w ogrodzie. Rozsiedli się wygodnie

na werandzie ozdobionej balustradą. Na wprost widać było kilka antycznych rzeźb oraz fontanny. Wszystko zatopione w elegancko przystrzyżonej, zielono soczystej trawie.

Do Konstantego i Aleksandry dołączyła Maria.

- wyglądasz przepięknie – zagadnęła Anna.

- dziękuję. Maria delikatnie odgarnęła lekko opadające ciemno krucze włosy. Ubrana

w suknie w kolorze Ecru, rękawy trzy czwarte. W prawej ręce trzymała złożony wachlarz. Konstanty zwrócił się do córki.

- myślałem, że nie zobaczymy ciebie przez resztę dnia.

- ależ ojcze, wiesz jak źle znoszę upały.

- dzisiaj jest wyjątkowo znośnie – wtrąciła Aleksandra.

Wiktor spojrzał na Aleksandrę.

- muszę przyznać rację szanownej pani. Rzeczywiście pogoda jest wielce dla nas łaskawa.

Maria jakby dla przekory rozchyliła wachlarz, po czym złożyła go i spojrzała na Annę.

- czy Fiodor także przyjechał?

- oczywiście moje dziecko. Razem z Griszą poszli na spacer.

- jak go znam – odparł Wiktor – to szybko ich nie zobaczymy.

- ciekawa jestem, co tym razem u niego – wtrąciła Maria. Słyszałam, że odniósł spory sukces.

- owszem – odparła Anna. Udało mu się sprzedać kilka obrazów. Maria tym razem nieco ciszej i jakby z nostalgią.

- w końcu spełniło się jego marzenie.

- no tak marzenia – odezwał się Konstanty. Kto ich nie ma, ale życie moja droga to,

co innego.

- święte słowa - Konstanty Aleksandrowiczu – zawtórował Wiktor. Jak panu wiadomo prowadzę skromną kancelarię prawną.

- zbytnia skromność Wiktorze – przerwała Aleksandra.

- powiedzmy – ciągnął dalej Wiktor. I co, zamiast mi pomóc, wplątał się w to artystyczne towarzystwo. A przecież sami państwo powiedźcie, czy z malowania obrazów da się wyżyć?, utrzymać rodzinę?

- ależ Wiktorze – zaoponowała Anna. To jest jego wybór. Może i macie trochę racji, ale kiedy tak patrzę na Fiodora, czuję, że ma w sobie tyle pasji i radości z tego, co robi. Daj mu Boże.

- i tu zgadzam się z panią – dodała Maria.

- co ty tam wiesz córeczko. – odezwała się Aleksandra. Niczego ci nie brakuje. Niedługo wyjdziesz za mąż. To człowiek dobrze usytuowany z przyszłością. Maria z wyrzutem.

- ależ mamo! Po tych słowach wstała i szybkim krokiem podeszła do balustrady. Zapadła cisza. Po chwili Konstanty sięgnął po pudełko leżące na stoliku.

- drogi Wiktorze - a może tak zapalimy cygaro?

- z chęcią – dziękuje.

- Anno – wtrąciła Aleksandra. Niech sobie palą te cygara, a ja zapraszam cię do mojego ogrodu. Rozmowę obu pań przerwała Maria.

- no i co? – wiedziałam, że Fiodor niedługo wróci. Rzeczywiście razem z Griszą mijali właśnie fontannę. Maria spojrzała na Konstantego:

- ojcze, wyjdę im naprzeciw. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, Maria zbiegała już

ze schodów i ruszyła w kierunku Fiodora.

Razumow zauważył Marię. Popatrzył na Gruszę, ten równie zaskoczony.

- co teraz?

- przywitamy się mój drogi – z uśmiechem wtrącił Fiodor.

Maria podeszła bliżej.

- nareszcie was znalazłam. Pół dnia was nie było.

- to ty moja droga gdzieś przepadłaś – wtrącił Razumow.

- a teraz zwiedzimy ogród – dość niespodziewanie wtrącił Grisza.

- muszę przyznać, że nasz ogród prezentuje się okazale. To zasługa mamy.

- w istocie – odparł Fiodor – wyjątkowo przyjemne miejsce.

Przez moment cała trójka zamilkła. Razumow mimo to nie odrywał wzroku od Marii. Grisza cofnął się w tył.

- chyba wrócę do domu. Trochę burczy mi w brzuchu. A poza tym macie sobie coś

do powiedzenia. Maria z Fiodorem jakby nieobecni. W końcu Razumow odwrócił się

w stronę przyjaciela.

- co ja chciałem powiedzieć … już wiem. Ja też coś był zjadł, ale daj nam chwilkę.

- oczywiście. Grisza uśmiechnął się do Marii. To odwzajemniła się równie ciepłym uśmiechem. Kiedy Grisza zbliżał się do domu, Maria dyskretnie chwyciła dłoń Fiodora.

- musimy poważnie porozmawiać. Usiądźmy gdzieś, gdzie nie wypatrzy nas moja mama.

- zgoda - odezwał się Razumow.

Przeszli kilkanaście metrów w zupełnym milczeniu. W pewnej chwili Maria zwróciła się do Fiodora.

- pamiętasz to miejsce?. Kiedyś przesiadywaliśmy tutaj godzinami. Twarz Marii

zarumieniła się. W jej oczach pojawił się dawny blask, jakby na chwilę wróciły wspomnienia. Spojrzała na Fiodora. W swoim stylu odruchowo odgarnął grzywkę opadającą na oczy.

Na jego twarzy pojawił się uśmiech.

- wtedy wszystko zdawało się prostsze – pomyślał. Nasze marzenia, plany… Sądziłem, że to ona będzie tą jedyną. Przy niej czułem się naprawdę wolny. Chciałem wierzyć, że tak jest. Maria jakby czytała w jego myślach:

- co tak naprawdę zostało z naszych marzeń. Ty przynajmniej masz swoje obrazy - a ja? Razumow zbliżył usta do ust Marii.

- ty masz nasze marzenia i swoją siłę - słyszysz! Będziesz szczęśliwa. Masz być szczęśliwa. Taki los jest nam pisany, ale tam głęboko w sercu, bije twoje źródło. Zawsze możesz z niego czerpać garściami w złych i dobrych chwilach – pamiętaj. Maria zamknęła oczy.

- Fiodorze teraz będzie inaczej – boję się, mój narzeczony … Razumow delikatnie musnął policzek Marii, jego dłoń zatrzymała się w jej włosach. Maria otworzyła zaszklone oczy,

jej oddech był gorący i słony.

- nie róbmy tego – proszę – szepnęła.

- przynajmniej nich spełni się jedno z marzeń – odpowiedział Fiodor. Nagle usta Marii zaczęły błądzić po twarzy Fiodora. W końcu oboje zatonęli w głębokim pocałunku. Po chwili delikatnie odsunęli się od siebie. Fiodor nie odrywając wzroku od Marii.

- mam nadzieję, że nie żałujesz? Twarz dziewczyny była nadal rozpromieniona, oczami zachłannie śledziła najdrobniejszy ruch Fiodora:

- nie wiem. Nie chcę teraz o tym myśleć. To jakieś szaleństwo, ale niczego

nie żałuje. Za chwile wszystko wróci do normalności, jakby nic się nie stało.

- masz rację – wtrącił Fiodor. Jeden pocałunek niczego nie zmienni, ale chciałbym żebyś wiedziała …

- Maria znowu podeszła do Razumowa. Delikatnie przyłożyła palec do jego ust:

- tak musi być. Nagle z głębni ogrodu dało się słyszeć znajomy głos:

- hej, hej czas wracać, ale się najadłem.

- Grisza ty łotrze! – odparł Fiodor.

- zaraz tam takie słowa, chciałem jedynie zakomunikować, że czas wam się kończy. Maria dyskretnie poprawiła suknię. Tym czasem Razumow udawał, że czegoś szuka w kieszeni marynarki. Grisza z szelmowskim spojrzeniem:

- Ech gołąbeczki trzeba wracać - aż żal.

- dobrze, dobrze – zaczął Fiodor – i tak mieliśmy wracać.

- no nie wiem – ciągnął dalej Grisza. Jak tak na was patrzę … Maria nieco rozluźniona.

- Prawda – łotr z ciebie, ale i tak cię lubię.

- no to w drogę – zaintonował Razumow.

- tym razem moja droga – stwierdził Grisza – obaj z Fiodorem grzecznie odprowadzimy cię do domu.

- zgoda – ze śmiechem odparła Maria.

Wiatr delikatnie obmiatał wąską plażę. Tafla jeziora wydawała się trwać w bez ruchu.

 

Od czasu do czasu pojawiały się ledwie wyczuwalne fale. Jakieś kilka metrów od plaży

z zarośli wystawała sporych rozmiarów postać, lekko pochylona do przodu.

- do diabła, który to już raz zarzucam i nic! Gdzie się podziały wszystkie ryby? Nie, kto inny, tylko nasz drogi Naczelnik Michał Aleksandrowicz Szubachin

z wyjątkowym zacięciem postanowił spędzić resztę urlopu na wędkowaniu. Zanim jednak

po raz kolejny przymierzył się do założenia przynęty z niepokojem i irytacją spojrzał

na drogę.

- no nie, człowiek przyjechał odpocząć, a tu masz.

- witamy szanownego pana Naczelnika.

- a jakie licho was tu przygnało?

- stęskniliśmy się za panem – odparł Grisza. A przy okazji chcieliśmy, aby poznał pan naszą przyjaciółkę.

Szubachin odłożył wędkę i z trudem wstał z krzesełka. Na mocno już zmęczonej twarzy pojawił się uśmiech.

- macie szczęście młodzianki, że przyszliście w odwiedziny z tak uroczym gościem. Maria zaskoczona odważnym zachowaniem Szubachina:

- wiele dobrego słyszałam o panu, zwłaszcza o wyjątkowej dociekliwości w sprawach zawodowych.

- cóż moja panno, domyślam się czyja to sprawka.

- nie inaczej – odezwał się Fiodor. To dzięki panu Michale Aleksandrowiczu poznałem, czym jest policyjna skrupulatność.

- ech dzieciaki – ze śmiechem skwitował Szubachin. Dałby Bóg, żeby cała ta sprawa wreszcie się zakończyła. Martwi mnie brak informacji o postępach w śledztwie. Coś czuję przez skórę, że to jeszcze nie koniec kłopotów.

- Michale Aleksandrowiczu – odezwał się Fiodor – jestem pełen nadziei i wiary

w skuteczność naszej policji.

- nie dworujcie sobie. Wiem, do czego pijecie. Tym razem obejdzie się bez dodatkowych wyjaśnień, zresztą kochani dość o tym. Przejdźmy się dla lepszego samopoczucia.

- skoro mowa o wypoczynku – wtrąciła Maria – zapraszam pana do mojego ogrodu. Szubachin spojrzał na dziewczynę:

- zastanawiam się czy to, aby dobry pomysł. Twoi rodzice zapewne nie spodziewają się takiego Gościa.

Grisza delikatnie trącił Fiodora.

- pan naczelnik wszędzie jest mile widziany. Cóż począć dusza człowiek, choć psia służba.

- Michale Aleksandrowiczu – ponowione odezwała się Maria – proszę mi wierzyć, wszystko będzie jak trzeba.

- no cóż gołąbeczko, zaryzykuję. Dawno nie piłem dobrej herbaty. Przy okazji obejrzę ten twój ogród.

Właśnie mijali brzozowy zagajnik. Maria z Szubachinem gorączkowo o czymś rozmawiali, natomiast Grisza z Fiodorem pozostali nieco w tyle. Nagle z głębi zagajnika rozległ się tępy metaliczny dźwięk. W tym samym momencie Fiodor stanął, rozluźnił ramiona i bezwładnie osunął się na ziemię.

- Michale Aleksandrowiczu – donośnym głosem zawołał Grisza. Niech mi pan pomoże. Szubachin odwrócił się do tyłu, po czym stanął ja wryty. Maria nie do końca świadoma całej sytuacji przeszła jeszcze parę kroków.

- panienko, niech się panienka zatrzyma. Coś stało się z Fiodorem. Po tych słowach Maria odwróciła się w stronę Szubachina. Oboje szybko podeszli do Griszy, który klęczał przy Fiodorze.

- co mu się stało? – spytał Szubachin.

- nie mam pojęcia. Szliśmy tuż za wami, nagle stanął, a po chwili zwalił się

na ziemię. Naczelnik szybko zdjął marynarkę i podłożył Fiodorowi pod głowę. Trzeba go obejrzeć. Przesunął dłoń w okolice lewego barku, nagle szepnął pod nosem.

- to nie możliwe. Spojrzał na Griszę, potem na Marię.

- Fiodor został postrzelony!

- co? – łamiącym się głosem zawołała Maria.

- tak moje dziecko. Stało się to, czego najbardziej się obawiałem. Grisza chłopcze, jesteś młody szybciej się sprawisz. Biegnij, co sił do państwa, Razumow, niech przyślą powóz

i sprowadzą doktora. Tym czasem trzeba opatrzyć ranę. Pomożesz mi Mario.

W małym pokoiku sąsiadującym z salonem trwała krzątanina. Służąca kilka razy przechodziła z kuchni do pokoju, przynosząc kolejny dzban z ciepłą wodą i czyste ręczniki. Trwało to niemal godzinę, po czym z pokoju wolnym krokiem wyszedł starszy mężczyzna z torbą lekarską w towarzystwie Wiktora.

- panie doktorze, niech pan coś powie.

- na szczęście rana była nie groźna. Syn za kilka dni dojdzie do siebie. Musi jedynie wypoczywać i nie wolno mu forsować ramienia.

Wiktor szybkim ruchem ręki sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki.

- panie doktorze proszę, to za pomoc.

Ten spojrzał na Wiktora.

- ależ drogi panie jest pan gościem Kireńskich, proszę to schować. Życzę, aby syn jak najszybciej wrócił do zdrowia.

Wiktor przez chwilę obserwował powóz, do którego wsiadł doktor. Nie zauważył, kiedy

u jego boku pojawiła się Anna.

- spodziewałeś się czegoś takiego?

- ależ skąd! – odparł Wiktor. Tak naprawdę to nic nie wiemy o naszym synu. W co mógł się wplątać?

Anna przytuliła się do męża.

- sama się na tym zastanawiam. Może Grisza wyjaśni nam całą sprawę, w końcu to jego najlepszy przyjaciel.

Wiktor spojrzał na Annę.

- warto by pociągnąć go za język. Coś mi się zdaje, że obaj mają przed nami tajemnice.

Konstanty i Aleksandra weszli do salonu.

- jesteśmy w dość niezręcznej sytuacji moja droga. Ten incydent może nam zaszkodzić.

- a ty jak zawsze myślisz tylko o sobie – wtrąciła. Sądzę, a nawet jestem pewna, że Fiodor jest przypadkową ofiara.

- a ty skąd to możesz wiedzieć?

- możesz się śmiać, ale moja kobieca intuicja, jeszcze nigdy mnie nie zawiodła. Na razie nie podejmujmy żadnych decyzji.

- no nie wiem – skwitował Konstanty.

Nagle do salonu weszła służąca.

- przepraszam – właśnie przyszedł jakiś pan, podobno w sprawie panicza Fiodora.

- poproś go – odparł Konstanty.

Po chwili do salonu wszedł Michał Aleksandrowicz Szubachin.

- witam szanownych państwa, jestem Naczelnikiem policji. Proszę się nie obawiać, nie zajmę wiele czasu. A tak przy okazji mam nadzieję, że zastałem rodziców Fiodora.

- oczywiście – z lekkim dystansem odezwał się Konstanty.

- Wala – zaparować pana Naczelnika do panicza Fiodora.

- tak jaśnie pani.

Szubachin wszedł do pokoju. Fiodor leżał na łóżku. Kiedy zobaczył, kto go odwiedził, starł się podnieść.

- daj spokój chłopcze. Musisz wypoczywać.

- dzień dobry panie Naczelniku.

- żebyś wiedział, że dobry. Mogło być znacznie gorzej.

- mam pytanie Michale Aleksandrowiczu, to nasze spotkanie nad jeziorem nie wyglądało

na przypadkowe.

Szubachin usiadł przy łóżku.

- powiem tyle, mamy świeży trop. Niedługo zakończymy całą sprawę. Na pocieszenie udało się schwytać osobę, która do ciebie strzelała. Tak przy okazji, jeszcze dzisiaj będziesz miał gościa.

- kogo? – z zaciekawieniem spytał Razumow.

- jesteś mało domyślny. Mówiłem ci, że jest ktoś, kto stara się ciebie chronić.

- chyba dość nieskutecznie, jak widać.

- to nie tak – odparł Szubachin. Ostatnio nie opuszczał cię pech, ale koniec z tym. Szubachin próbował jeszcze coś powiedzieć, jednak w tym momencie do pokoju weszli rodzice Fiodora.

- jak się masz synku – spytała Anna.

- wszystko w porządku, nie martwcie się.

Szubachin wstał z krzesła.

- cieszę się, że w końcu mogę państwa poznać. Macie wspaniałego syna. Swego czasu długo ze sobą rozmawialiśmy. Wiem, co mówię.

Po tych słowach Fiodor z Szubachinem spojrzeli na siebie z uśmiechem.

- jestem ojcem Fiodora – proszę mi powiedzieć, o co chodzi?. Dlaczego mój syn został zaatakowany?.

Szubachin poprosił, aby oboje usiedli.

- państwa syn jest przypadkową ofiarą. Po prostu znalazł się w złym miejscu.

Na szczęście ostatnie przykre wydarzenie, paradoksalnie ułatwiło nam zakończenie dochodzenia.

- czy aby na pewno? – z niepokojem, wtrącił Wiktor. Nie spodziewaliśmy się,że nasz syn może mieć takie kłopoty.

- proszę o odrobinę czasu – odparł Szubachin. Im mniej będziecie państwo wiedzieli,

tym lepiej. Najważniejsze, że Fiodor jest cały.

Rozmowę Szubachina z rodzicami Fiodora przerwało ciche pukanie do drzwi. Po chwili

w progu zjawił się Grisza:

- nie będę państwu przeszkadzał?

- ależ skąd – wejdź proszę – wtrąciła Anna.

Grisza z nieco zakłopotaną miną.

- no dobra – Fiedika masz gościa. Po czym odsunął się na bok, a w drzwiach pojawiła się Mira.

Fiodor jak nigdy nie mógł oderwać wzroku od miry. Dziewczyna wyraźnie zaskoczona chciała naprędce coś powiedzieć, ale nie mogła oderwać wzroku od Fiodora. Jej lekko rozchylone usta błyszczały. Gęste rude włosy lśniły w dziennym świetle. Ubrana w turkusową zwiewną suknię, przyozdobioną lekkim szalem. Szubachin kątem oka spojrzał na Mirę, następnie na Fiodora, po czym cicho chrząknął.

- no tak, mówiłem ci drogi chłopcze, że odwiedzi cię wyjątkowy gość.

Fiodor nie do końca zrozumiał, o czym mówi Szubachin, wciąż chciwie obserwując Mirę. Nagle Anna wstała i podeszła do Miry.

- dobrze, że przyjechałaś. Mój syn potrzebuje wsparcia, zwłaszcza od przyjaciół - takich

jak ty. Mira ujęła dłoń Anny.

- nie mogłam inaczej musiałam przyjechać. Po tych słowach raz jeszcze spojrzała na Fiodora. Ten nadal milczał zaskoczony, nie tylko widokiem rudowłosej piękności, lecz chyba bardziej własną reakcją.

- lepiej bym tego nie ujął – odezwał się Wiktor. Dobrze się stało. Swoją drogą oryginał jest

o wiele piękniejszy niż kopia.

- ależ Wiktorze – z uśmiechem wtrąciła Anna. Dość gadania. Dajmy im trochę czasu,

niech sobie porozmawiają.

- racja – dodał Szubachin.

Kiedy wszyscy wyszli, Mira podeszła i usiadła obok leżącego Fiodora. Razumow uniósł się nieco i oparł na poduszce.

- ładnie pachniesz.

- to jaśmin – cicho odpowiedziała.

- jestem na ciebie zły.

- dlaczego?

- przecież cały ten czas milczałeś, gdyby nie Naczelnik … Mira położyła dłoń na dłoni Fiodora.

- wybacz, nie mogłam inaczej.

- czy to, że byłaś ze mną – no wiesz …

- nie tylko. Na początku naszą znajomość traktowałam jedynie towarzysko.

Nie będę ukrywała – lubiłam przychodzić do atelier. Pozowanie sprawiało mi ogromną radość. Z czasem wszystko się zmieniło. Na dodatek ta kryminalna sprawa, stała się dla mnie ciężarem. Mira pochyliła się w stronę Fiodora.

- a teraz chcę ci powiedzieć, że jesteś mi bardzo bliski. Oczywiście wiem o Marii.

Razumow nagle odwrócił twarz w stronę okna:

- to już nie ma znaczenia. Maria niedługo wychodzi za mąż.

- ty nadal coś do niej czujesz – stwierdziła.

Fiodor ponownie spojrzał na Mirę.

- tak naprawdę to sam już nie wiem, Maria była … a ty weszłaś do tego pokoju i ogarnęło mnie dziwne uczucie, jakbym zobaczył cię po raz pierwszy. Nie myśl sobie, że szukam pocieszenia. Nawet w tych okolicznościach nie zdobyłbym się na coś takiego.

- wiem, ja też po raz pierwszy czuję się dziwnie w twojej obecności. Po tych słowach delikatnie zbliżyła usta do ust Fiodora:

- musisz szybko wyzdrowieć – szepnęła, po czym wstała i szybkim krokiem wyszła z pokoju.

Konstanty nerwowo chodził w tę i z powrotem. Aleksandra piła kawę, jednak, co jakiś czas zerkał na męża:

- zlituj się, od tego chodzenia w głowie się kręci. Jeśli chcesz coś powiedzieć to usiądź.

- cisną mi się na usta takie słowa …

- dobrze już dobrze – wtrąciła Aleksandra – jeszcze dzisiaj porozmawiam z Anną.

- i to akurat teraz, kiedy ślub naszej córki. Konstanty mówiąc te słowa przeszedł raz jeszcze całą długość salonu, w końcu usiadł obok Aleksandry:

- wiem, zaraz mi powiesz, że jestem bez serca. Dobrze więc, jak tylko Fiodor wydobrzeje … Aleksandra uśmiechnęła się ciepło:

- sama to załatwię, tak jak trzeba.

Konstanty dobrodusznie pogładził dłoń Aleksandry.

- mam nadzieję.

W tym samym momencie w progu salonu zjawili się Wiktor z Anną.

- czy Można? – nieśmiało spytał Wiktor.

- proszę – odezwał się Konstanty.

Kiedy już weszli, pierwsza odezwała się Anna.

- Konstanty Antonowiczu zdajemy sobie sprawę z niezręcznej sytuacji, w jakiej się wszyscy znaleźliśmy. Mój mąż i ja wciąż nie możemy uwierzyć w to, co się stało. Nie mieliśmy pojęcia …

- Anno Mikołajewna – nie będę ukrywał, że sprawa jest arcy poważna.

Konstanty nie zdążył dokończyć zdania, gdyż wtrąciła się Aleksandra:

- moi kochani najważniejsze, żeby Fiodor szybko wyzdrowiał. Anna nieśmiało spojrzała

na Aleksandrę.

- rozmawiałam z doktorem, jeśli nie będzie komplikacji wyjedziemy niedanej jak za trzy dni. Konstanty z wyraźną ulgą:

- rozumiem – nie ma pośpiechu. Nie wiem czy wiecie moi drodzy, ten Naczelnik – no

jak mu tam …

- Szubachin – grzecznie wtrąciła Anna.

- a tak Szubachin. Zapewnił mnie solennie, że ten nieszczęśliwy incydent pozostanie tajemnica. Bogu dziękować, okolica nie zbyt zaludniona, co zacniejsze rodziny mieszkają dobre kilkadziesiąt wiorst od nas. Wiktor z wymuszoną poprawnością.

- to dobrze, nie potrzebny nam rozgłos.

Było dobrze po dziesiątej Szubachin zdążył przejrzeć najpilniejsze dokumenty. Zgodnie

ze zwyczajem rozsiadł się wygodnie w fotelu. Na biurku stał kieliszek koniaku, brakowało jedynie cygara. Po starannym przeciągnięciu i przycięciu cygara z namaszczeniem wypuścił spore kłęby dymu. Spokój nie trwał długo.

- Michale Aleksandrowiczu – Wasza Wielmożność! Szubachin szybko przechylił kieliszek

z koniakiem.

- kogo tam – wrzasnął.

- to ja Aleksander Romanowicz – mam list.

- i z tego powodu tyle rabanu?

- Aleksander nieśmiało wychyli się zza drzwi.

- no, co to za list – niecierpliwie spytał Szubachin.

- ech Michale Aleksandrowiczu, nie byle jaki z Tajnej Kancelarii – ot co.

Naczelnik badawczo spojrzał na Fiodora, następnie na list:

- wrosłeś pan w ziemię czy jak?

Rzeczywiście przez chwilę stał zupełnie nieruchomo.

- ależ skąd. Po prostu jakoś tak ciało odmówiło posłuszeństwa, ale jest już dobrze.

Po tych słowach delikatnie przekazał list Szubachinowi. Naczelnik ze spokojem otworzył list i zaczął czytać.

Sprawa, nad którą Pan pracował wymagała całkowitej dyskrecji. Dobrze się stało, że pewne fakty, o których wie tylko Pan pozostały nieujawnione. Osoby winne zostały stosownie ukarane. Z mojej strony, jako przełożonego mogę szczerze pogratulować. Spełnił Pan swój obowiązek wobec Jego Cesarskiej Wysokości, oraz Imperium Rosyjskiego. Jak mi wiadomo niedługo odchodzi Pan na emeryturę. Na mój wniosek został pan awansowany do stopnia generała lejtnanta.

Szubachin złożył list i odłożył go na biurko. Dziwna sprawa – pomyślał. Przecież odesłałem im zamachowca i co? – nic. Nagle spojrzał na stojącego obok Aleksandra.

- niech mi Pan powie, co z tym aresztantem, którego tu odesłałem?

Urzędnik spojrzał w twarz Naczelnika, po czym trzęsącą się ręką wyjął chusteczkę i szybkim ruchem obtarł czoło.

- nie wiem, co powiedzieć.

- najlepiej wszystko od początku – stwierdził Szubachin.

- tak jak Pan Naczelnik rozkazał w asyście odesłaliśmy tego jegomościa do Petersburga.

- mówże człowieku, co dalej?

- oto chodzi, że stało się coś dziwnego. Jakoś tuż przed Petersburgiem naszych policjantów zatrzymał patrol. Z tego, co mi wiadomo dowódcą tego patrolu był kapitan. Niestety

nie pamiętam nazwiska. Pokazał dokument nakazujący przekazanie więźnia. Zasięgnąłem języka u znajomego, który ma dojście do samej wierchużki. Koniec końców nasz aresztant, nigdy nie dotarł na miejsce. Szubachin zamyślił się.

- Taak, ukręcili łeb sprawie – szepnął pod nosem.

Aleksander z niepokojem obserwował Naczelnika.

- wszystko w porządku Wasza Wielmożność?

No cóż, skoro tak się sprawy mają. Po tych słowach Naczelnik zwrócił się do Aleksandra.

- proszę słuchać, to ważne. Władza zwierzchnia - tu na moment spojrzał na portret Imperatora, pogratulowała skutecznie załatwionej sprawy.

Urzędnik z lekko drżącym głosem.

- może miewam czasem złe dni, ale nic a nic z tego nie pojmuję.

Szubachin z uśmiechnął się pod nosem.

- ja również podzielam pańskie zaskoczenie. Widać tak już jest. Dość o tym, wracamy

do codziennych zadań. Na jutro proszę sprowadzić naszego młodzieńca.

- a kogóż to, jeśli łaska?

- jak to, kogo - Razumowa rzecz jasna. Po chwili zastanowienia:

- albo nie. Niech Pan nic nie robi, sam go znajdę.

 

Minęły cztery tygodnie, od kiedy Fiodor wyjechał z domu Kireńskich i jeszcze dwa jak pożegnał się z rodzicami i razem z Griszą wrócili do miasta. Tak naprawdę to nic się

nie zmieniło. Mira nadal milczała. Jej nieobecność mocno zasmuciła Razumowa. Prace nad kolejnym tematem malarskim szły opornie. Pomimo oczywistych sukcesów oraz faktem,

że o ostatnim cyklu obrazów mówiło całe miasto. Nie zmieniło to nastawienia Fiodora.

Nawet Wasyl robił, co mógł. Śniadania, obiady, kolacje przygotowywał osobiście.

No nie do końca, pomagał mu zaprzyjaźniony kucharz z tutejszego hotelu, o wyjątkowych zdolnościach kulinarnych. Kolejna niedziela zapowiadała się podobnie do poprzednich.

I znów Wasyl stawał na głowie, by Fiodor odzyskał dawny humor i radość życia.

Po naprawdę wykwintnym śniadaniu, Wasyl przyniósł do salonu kawę i ciastka

od najlepszego cukiernika w mieście. Razumow usiadł wygodnie w fotelu.

- muszę się przyznać mój drogi, że jestem pod wrażeniem twoich starań.

- ależ tam paniczu. Nie mogę patrzyć jak się panicz zamartwia. Tyle czasu minęło, może wyszedłby panicz do miasta.

Fiodor uśmiechnął się, po czym sięgnął po filiżankę z kawą.

- Wasyl jak pragnę zdrowia, coraz lepsza ta kawa.

- taka sama jak zawsze. Najwyraźniej moja kuracja zaczyna przynosić efekty.

Rozmowę przerwało energiczne pukanie do drzwi. Fiodor z Wasylem spojrzeli na siebie. Żaden z nich jednak nie śmiał wypowiedzieć na glos swoich myśli.

- Wasyl sprawdź, kto się dobija do drzwi.

W przedpokoju zapanowało zamieszanie. Fiodor coraz bardziej zniecierpliwiony w końcu wstał z fotela.

- a witam młodzieńca. Razumow nieco zaskoczony.

- pan Naczelnik tutaj?

- a co sobie myślałeś, że można ot tak zapomnieć Szubachina.

- ależ skąd – odparł z radością.

- widzisz bratku, postanowiłem cię odnaleźć. No i jestem.

- proszę niech pan usiądzie. Wasyl przynieś jeszcze jedną kawę.

Szubachin rozsiadł się, rozpiął kołnierzyk.

- zmęczyłem się trochę, ale to nic. Wyobraź sobie, że nieszczęsna sprawa, której sam stałeś się ofiarą, wreszcie dobiegła końca. Powiem tylko tyle – obaj mamy już święty spokój. Więcej nie mogę zdradzić, rozumiesz tajemnica.

- tak oczywiście tajemnica. Szubachin przybliżył się do Fiodora.

- a z jakiego to powodu u ciebie taka marsowa mina? – rozumiem. Wszystkiemu winne są kobiety. Tym razem postanowiłem zrobić jeden dobry uczynek. Szubachin spojrzał

na stojącego obok Wasyla. Ten bez słowa odszedł w stronę przedpokoju.

Fiodor w pierwszej chwili nie zauważył, że w salonie zjawiła się Mira. Dopiero po chwili

z niedowierzaniem spojrzał w jej stronę. Szubachin najwyraźniej rozbawiony.

- chciałeś mieć kłopoty – no to je masz. Razumow wstał i podszedł do Miry:

- nie wiem, co powiedzieć.

- a może tak dzień dobry? – z lekkim drżeniem w głosie odparła Mira.

- rzeczywiście dzisiaj jest nadzwyczaj dobry.

Po tych słowach Fiodor jeszcze bardziej zbliżył się do Miry.

- to cudowny dzień.

- dla mnie też – szepnęła cicho.

- wiesz Wasyl – wtrącił Szubachin – teraz będziesz miał roboty za dwóch, a kto wie

czy nie za trzech.

- lepszej niespodzianki nie mógł mi pan zrobić – odezwał się Razumow.

- cieszy mnie to niezmiernie. A tak przy okazji Mira już u nas nie pracuje. Zresztą ja i tak niedługo odchodzę na emeryturę.

Fiodor z błyskiem w oczach spojrzał na Szubachina.

- to już nie będzie ta sama policja.

- policja nie jest od tego by ją lubić – odparł Naczelnik.

- co nie przeszkadza, żeby pracowali tam ludzie – wtrącił Razumow.

- racja – dodała Mira.

- dajcie już spokój, bo się rozmyślę z tą emeryturą. Po tych słowach Szubachin ciepłym

i serdecznym wzrokiem zmierzył wszystkich:

- no najmilsi na mnie pora. Szczęścia życzę. Uważajcie na siebie. Da Bóg może się jeszcze zobaczymy.

- dziękuję za wszystko Michale Aleksandrowiczu – z niekłamanym wzruszeniem odezwała się Mira.

- ja także bardzo dziękuję – wtrącił Fiodor.

- dobrze już – Wasyl – uważaj na siebie i na nich, młodzi zawsze coś wymyślają, a potem my dorośli musimy to naprawiać.

- oczywiście Wasza wielmożność, po to tu jestem.

Kiedy Szubachin wyszedł zrobiło się cicho.

- porządny człowiek z tego Naczelnika – odezwał się Fiodor.

- a tak porządny – przytaknął Wasyl.

- co by nie mówić – gdyby nie on – wtrąciła Mira.

- gdyby nie on – ze wzrokiem wlepionym w Mirę – powtórzył Razumow. Wiesz ciągnął dalej dawno już nie było u nas Griszy. Zastanawiam się, co porabia.

- co porabia? – jak go znam to niedługo się zjawi.

Mira nie zdążyła dopowiedzieć kolejnego słowa, gdy w przedpokoju dało się słyszeć pukanie do drzwi.

- jest tam, kto?! Wiem, że tam jesteście. Nie ruszę się stąd dopóki nie otworzycie tych cholernych drzwi.

Fiodor spojrzał na Wasyla.

- idź mój drogi – bo nie da nam spokoju.

Trwało to jakąś chwilę i w salonie zjawił się Grisza:

- o wy dranie. To ja martwię się o was, szukam sposobu jakby was tu … a wy?

- witaj Griszka – odezwał się Fiodor.

- witaj – wtrąciła Mira.

- witaj, witaj palną od niechcenia Grisza. I znowu zostałem sam jak ten pies.

- co ty mówisz – ze współczuciem zawołała Mira. Jesteś naszym przyjacielem – to mało?

Grisza westchnął.

- ech Fiedka, co ja bym bez was zrobił.

- no właśnie.

- ale wiesz co? – ukochany Grisza tym razem też ma dla was niespodziankę. Po tych słowach odwrócił się w stronę przedpokoju:

- Katiu – podejdź proszę.

Chwilę później do salonu weszła elegancko ubrana kobieta o błąd włosach.

- no, no! – pierwsza odezwała się Mira.

- a ja wychodzę – odezwał się Wasyl. Za dużo pięknych kobiet. To źle działa na serce. Grisza podszedł do Katii i objął ja w pół:

- to moi przyjaciele – prawda, że oryginalni.

- właśnie tak ich sobie wyobrażałam.

- musimy się bliżej poznać. A gdzie jest do tego najodpowiedniejsze miejsce - zapytała Mira.

- no jak gdzie – jednocześnie odpowiedzieli Fiodor z Griszą – tylko w Gwarnej.

W mieście panował spory ruch. Pomimo kończących się wakacji, pogoda nie dawała

za wygraną. Ciasne zabudowania były jedynym sprzymierzeńcem spacerowiczów. Fiodor

z Mirą szli nieco w tyle.

- wiesz – zaczął Razumow – pomyślałem o otwarciu porad prawnych. Rozmawiałem z ojcem, obiecał pomoc.

Mira ścisnęła mocniej dłoń Fiodora.

- to dobry pomysł. Artystą nie jest się codziennie.

Fiodor spojrzał na Mirę.

- mówisz jak przyszła małżonka.

Dziewczyna zarumieniła się.

- spokojnie – ciągnął Fiodor – ten pomysł bardzo mi się podoba.

- a który? – spytała.

- oba – szepnął Razumow – oba.

 

 

 

Samowar

 

Światło lampy powoli dogasało. Pokój stawał się coraz bardziej mroczny. Igor oparty o blat biurka, tempo spoglądał na wciąż pustą kartkę.

- jak mogło do tego dojść. Dlaczego Irina tak po prostu, bez słowa …

Za oknem na dobre rozhulał się wiatr. Mokry śnieg lepił się do szyb. Igor po raz kolejny sięgnął po pióro, które nie zdążyło jeszcze wyschnąć i kilka kropel atramentu rozlało się

na palce.

- pomyślałby, kto – burknął pod nosem. Zaraz wysmaruje jej taki list ...

Po chwili zapisał prawie całą kartkę, drobnym starannie wykaligrafowanym pismem. Odsunął krzesło, wstał. W lewym górnym rogu biurka leżało pudełko z papierosami. Szybkim ruchem ręki przeciągnął po blacie zapałką, po czym strzelający iskrami płomień przyłożył do szarej tutki. Po krótkiej chwili wypuścił z ust spore kłęby dymu. Jego twarz wyrażała jednocześnie radość i gniew.

- Irina, kto by pomyślał. Gdzie popełniłem błąd, gdzie?!.

Zaczął nerwowo krążyć po pokoju. Nagle bez żadnego powodu roześmiał się

na glos.

- głupiec ze mnie. To wszystko minie. Za dzień, dwa przyśle pachnący liścik z prośbą

o spotkanie.

Zabrzmiało to trochę jak pobożne życzenie, ale Igor wierzył, że Irina przebaczy mu ten niefortunny wybryk. Kiedy tak rozmyślał w przedpokoju dało się słyszeć dziwne szepty

i przepychanki.

- Wadim, co tam znowu!. Kogo licho przyniosło!

Tęgawy mężczyzna lekko siwą broda w ręku trzymał parasol i znoszony płaszcz.

- właśnie chciałem powiedzieć, że wielmożnego pana niema, a ten tu pcha się nachalnie,

że ni jak nie daje rady.

Zanim biedny Wadim wydukał ostatnie słowo, tuż za jego plecami zjawił się łysawy dryblas, ubrany dość dziwacznie. Jednak to, co najbardziej przykuwało uwagę, to wielka mucha

w obrzydliwie żółte kropki.

- wyobraź sobie, że ten niezguła łże od dobrych dziesięciu minut.

Głos Hirona Iwanowicza Wazduchina zabrzmiał jak rozstrojone organki. Igor spojrzał dobrodusznie w stronę starego lokaja, dając tym samym do rozumienia, że nic się nie stało.

- no już dobrze mój drogi – wpuść naszego gościa.

Wadim spuścił bezradnie głowę, po czym odsunął się od drzwi.

- proszę, pan wejdzie.

Hiron wszedł do salonu, rozejrzał się dookoła. Wypatrzył skórzany fotel tuż przy komiku.

- pozwolisz, że usiądę właśnie tu. Na dworze paskudna chlapa. Przemarzłem na kość. A przy okazji, nalałbyś odrobinę koniaku – bardzo proszę.

Igor jakby czekał na taką propozycję. Bez zastanowienia podszedł do kredensu, przekręcił mały kluczyk w zdobionych drzwiczkach. W końcu obaj w skupieniu delektowali się jasnobrązowym trunkiem.

- taak Igorze Aleksandrowiczu. Właśnie wczoraj doszły mnie słuchy, jakbyś mój drogi dostał po uszach od naszej cichej Iriny.

W głosie Hirona dało się wyczuć nutę ironii. Nie mniej jednak był to typ ironicznej egzaltacji, który nie zawierał w sobie ni krzty złośliwości. Po prostu drobna przyjacielska uwaga. Gospodarz domu, niezwykle temperamętny, niepozbawiony przy tym poczucia humoru, skwitował to krótko.

- takie tam ploteczki, nic wielkiego.

Hiron jakby wyczuł niepewność w glosie przyjaciela.

- oj coś mi się zdaje, że jest w tym trochę prawdy – mam rację?

Twarz Igora nagle spochmurniała, usta z nieco wymuszonym uśmiechem, zdawały się utwierdzać Hirona w przekonaniu, co do słuszności postawionego wcześniej pytania.

- masz mnie. Tym razem to ja w dość idiotyczny sposób doprowadziłem do tej sytuacji. Pamiętasz przyjęcie u pułkownika Denisowa. Hiron mało nie wystrzelił z fotela.

- bodaj byś pękł, jak miałbym zapomnieć. Trunków, jadła w bród. A damy – palce lizać. Zwłaszcza ta kokietka – no wiesz …

- Aleksandra Woroncewa – wtrącił Igor.

- a tak, tak zgrabniutka szelma. Do tego jak tańczyła walca – poezja. Jakoś dziwnie upodobała sobie nasze towarzystwo. Najbardziej to chyba twoje. Coś mi się zdaje, że nie bez wzajemności. Igor spojrzał na Hirona, przełknął kolejny łyk koniaku. Widać było, że radosne wynurzenia przyjaciela nie należały do przyjemnych.

- Irina - przecedził przez zęby – Irina też nie była świętoszkiem.

- masz na myśli tego młodego junkra. Jak mu tam było … Misza?. No cóż …

- sam widzisz – przerwał milczenie Igor. Irina o mały włos nie wylądowała w jego ramionach.

- ależ wylądowała - mój drogi, wylądowała. Po czterech lampkach szampana

i dwóch oficerskich sznapsach. Zawsze będę powtarzał – dodał Hiron – że nie należy mieszać trunków. Dalibóg – tym bardziej, kiedy dotyczy to kobiet. Biedaczka w ostatniej chwili zatrzymała się na dzielnym ramieniu przystojnego junkra. Ale nie to – ciągnął dalej Hiron – nie to jest najważniejsze. Pamiętasz minę tego młodzieńca. Po tych słowach obaj parsknęli śmiechem.

- biedaczek – dusząc się – wtrącił Igor – sądzę, że cała ta sytuacja zupełnie go zaskoczyła.

Po chwili jednak twarz Igora na nowo spochmurniała.

- sprytu nie można mu odmówić.

- rzeczywiście – Hiron także powrócił z pozycji wesołego konwersanta do dyplomaty. Założył nogę na nogę. Powoli przetarł dłonią twarz, jakby nagle poczuł się zmęczony.

- nie sądziłem, że przypadkowa dobroczynność naszego bohatera, przerodzi się w ponad tygodniowe obleganie domu Iriny.

- daj spokój – odezwał się Igor. Chyba nie wierzysz w to, że Irina …

Hiron poprawił się w fotelu:

- nie ona. Tego jestem pewien, ale mój drogi musisz coś z tym zrobić. Ta głupia wojna o nic, trwa zbyt długo.

Igor spojrzał na przyjaciela.

- do niczego nie będę ją namawiał. Po za tym zdradzę ci tajemnicę. Od jakiegoś czasu spotykam się z Aleksandrą.

- ej, co to za dziecinada. Jeśli zrobisz jakieś głupstwo, Irina ci tego nie wybaczy.

Igor nieco rozluźniony.

- nie jest tak źle. Nazwałbym to raczej przelotną znajomością.

- ciekaw jestem, czy Aleksandra jest podobnego zdania. Z tego, co mi wiadomo należy

do kobiet, które nie dają się wodzić za nos. Zresztą zrobisz jak zechcesz. Pamiętaj o Irinie – ona traktuje wasz związek bardzo poważnie.

- skąd wiesz?.

- właśnie, wyobraź sobie byłem u niej jakieś dwa dni temu. Nie zauważyłem naszego bohatera. Co do Iriny sądzę, że tęskni za tobą.

Igor nie patrząc na Hirona, sięgnął po karafkę. Nie było w niej zbyt dużo koniaku. Rozlał jednak pozostały trunek po równo.

- no dalej za przyjaźń.

Hiron z lekkim uśmiechem.

- niech i tak będzie. Energicznie przechylił kieliszek, po czym delikatnie obtarł usta.

- na mnie pora. Pomyśl o tym, co ci powiedziałem.

Igor nie wstając z fotela dopił swoją porcję koniaku.

- jeszcze nie dokończyliśmy rozmowy!.

W tej samej chwili Hiron zniknął w przedpokoju. Słychać było jak zwraca się do Wadima.

- parasol też.

- tak wielmożny panie zaraz podam.

Tego typu zachowanie Hirona było poniekąd jego wizytówką, dobrze znaną wśród znajomych i przyjaciół. Słynął z niekonwencjonalnych pożegnań. Dlatego Igor nawet nie próbował go zatrzymywać.

 

 

Po dwóch dniach intensywnej śnieżycy, wreszcie się rozpogodziło. Na ulicach powoli przybywało przechodniów. W ostrych promieniach słońca, śnieg skrzył się nietkniętą bielą. Od czasu do czasu przejeżdżały sanie, tym razem odkryte. W jednych z takich sań jechała Irina. Ubrana w białe futro. Na kołnierzu

i mankietach czarne cętki. W futrzanej czapie, twarz do polowy ukryta w wełnianym szalu. Co jakiś czas delikatnym skinieniem głowy witała napotkanych znajomych. Trudno się dziwić, tym bardziej, że pani Irina Andrejewna Niekrasowa była niezwykle znaną i cenioną malarką. Nie stroniła także od rzeźby w glinie, jej specjalnością były twarze. Mogłoby to wydawać się nieco ekscentrycznym zajęciem. Należy jednak podkreślić, iż to ostatnie artystyczne upodobanie wynikało bardziej z faktu, wyjątkowej fascynacji psychologią. Irina Andrejewna nigdy nie przestała żałować przerwanych studiów, na tym właśnie kierunku. Uważała, że to twarz jest odzwierciedleniem nie tylko duszy, lecz również skrywanych namiętności. Nie dalej jak trzy tygodnie temu głośnym echem rozeszła się sprawa małego Wowki. Chłopiec zamieszkiwał w biedniejszej części miasta, którą chyba od zawsze nazywano Zapieckiem. Powodem, dla którego wybrano taką nazwę, był niesamowity urodzaj zdunów, znanych w całej Guberni. Co jednak łączyło rzeźbę i chłopca z Zapiecka?. Wowka - żywe srebro, a przy tym istny kawalarz. Był częstym gościem Iriny. I nie chodziło tu bynajmniej o stawianie piecy. Talenty Wowki były innego rodzaju. Korespondencja, prezenty, wreszcie bileciki wizytowe z krótką informacją. O to, czym zajmował się Wowka.

Ale, żeby się tylko zajmował. To, co robił ten chłopiec, było czymś więcej. Wielu podrostków w jego wieku nie miało zielonego pojęcia, z jakich opresji ratował zaskoczone przez mężów damy, albo ilu dżentelmenów uniknęło tragicznego końca, w bądź, co bądź honorowych pojedynkach. Tak na swój sposób Wowka był przebiegły, by nie rzec istna szelma. Zapracował na swoją markę. Jednak dzisiaj nie chodziło o jakieś specjalne zadanie. Kiedy zjawił się w domu Iriny, ta piła herbatę i zajadała się świeżutkimi pączkami, które kupiła

u najlepszego cukiernika w mieście – Radona Sawołkina. Te małe lekko brunatne arcydzieła od razu zwróciły uwagę Wowki. Irina powoli z namaszczeniem przełykała ostatni kawałek. Długim, blado różowym palcem przetarła kąciki ust.

- a już jesteś. Dzisiaj się nie spóźniłeś, to dobrze, bardzo dobrze. Mam dla ciebie kolejne zadanie.

Chłopiec przez chwilę jakby nieobecny, wciąż zerkał to na talerz z pączkami, to na okno.

- hej, Wowka, co się dzieje?.

- nie, nic – odparł. Tym razem jego błękitne oczy zaiskrzyły się, a policzki nabrały rumieńców.

- myślałam, że masz jakieś kłopoty. Irina raz jeszcze przyjrzała się chłopcu,

po czym sięgnęła po talerz z łakociami:

- proszę, mam nadzieję, że jeden kłopot będziemy mieli za sobą. Co do pozostałych jestem spokojna.

Wowka chwycił za pączka i w mgnieniu oka całkiem spory kawałek zniknął w jego ustach. Drugi gryz to była już czysta formalność. Przeżuwając zwrócił się do Iriny.

- co mogę dla pani zrobić?.

- mój drogi – drobnostka. Otóż wyobraź sobie, kiedy rano Katia nastawiała samowar, zapewne przez nieuwagę, zbyt mocno przekręciła kranik i masz.

- co pękł?.

- a żebyś wiedział - odparła nieco zirytowana. Po chwili jednak uśmiechnęła się:

- a tam drobiazg, już go twój tato naprawi i jutro, no pojutrze będzie po krzyku.

- oczywiście łaskawa pani, będzie jak nowy.

- pamiętaj proszę, obchodź się z nim delikatnie, to pamiątka po mojej babci – nie zapomnij ostrożnie.

- jakbym mógł inaczej, ma się rozumieć, że najostrożniej na świecie.

Chłopiec dokończył oblizywanie cennych resztek z tłusto błyszczących palców, po czym udał się do kuchni. Irina chyba nie do końca uwierzyła w gorące zapewnienia Wowki, bo wstając od stołu zawołała.

- Katia, ten stary szaro brązowy szal i delikatnie obwiąż cały samowar.

Po chwili z kuchni odezwał się głos.

- tak proszę pani, tylko nie mogę go znaleźć.

Irina nie wiele myśląc szybkim krokiem udała się do kuchni.

- jak to nie możesz znaleźć. Skaranie z tą dziewczyną. W rogu tuż obok wielkiego pieca stał wiklinowy kosz. Podeszła bliżej.

- tutaj – wskazała ruchem ręki – jestem pewna, że szal jest w tym koszu.

Katia nieco rozkojarzona, bez entuzjazmu zaczęła przeszukiwać kosz.

- i co – podniesionym głosem spytała Irina.

- no właśnie, chyba się znalazł proszę łaskawej pani.

Samowar stał na środku stołu. Zwyczajny, niczym szczególnym się nie wyróżniał. No może poza jednym małym drobiazgiem. Otóż brakowało polowy kurka, a dokładnie niewielkiej, posrebrzanej blaszki w kształcie ptasiego dziubka, który leżał z boku. Katia przystąpiła do obwiązywania. Szaro brązowy szal rzeczywiście był sporych rozmiarów. Zabezpieczenie cennego przedmiotu zajęło dziewczynie dobrą chwile. Widać, że starała się ze wszystkich sił.

Kiedy praca dobiegła końca, westchnąwszy głęboko zwróciła się do Iriny.

- mam nadzieję, że tak będzie dobrze. Irina dokładnie obejrzała zawiniątko, po czym badawczo spojrzała w kierunku Katii, i nie odwracają od niej wzroku zwróciła się do Wowki.

- a czy ty, aby dasz sobie radę?.

- nie ma obawy. Zresztą mało to sań przejeżdża obok. Zatrzymam i zabiorę cię do domu. Odpowiedź chłopca najwyraźniej uspokoiła Irinę, ba na jej twarzy wyraźnie dało się zauważyć dawno nieoglądany spokój. Problem samowara definitywnie został zakończony. Katia ze spokojem przystąpiła do rutynowego zajęcia, jakim było parzenie kawy. Właśnie minęła pierwsza po południu. O tej porze Irina zwykła pić kawę, zaczytując się

w romantycznych powieściach. Nie były to arcydzieła, raczej popularne wyciskacze łez. Zanim wróciła do pokoju, jeszcze raz obejrzała samowar, który teraz przypominał wełniany gałgan.

- Katia – skończ już to parzenie, jesteś mi potrzebna. Tu u dołu – trzeba go lepiej obwinąć.

Dziewczyna posłusznie odstawiła filiżankę, z której unosił się świeży aromat kawy.

- już idę.

W tym czasie Wowka siedział przy kuchennym stole wyraźnie znudzony.

Katia podeszła do Iriny.

- no nie patrz tak na mnie, tylko go podnieś.

To, co za chwilę miało się wydarzyć zupełnie zaskoczyło obie kobiety. Mianowicie, jakimś dziwnym trafem drobne dłonie Katii zaplątały się w rozwinięty koniec szala. Dziewczyna próbowała uwolnić rękę. Nagle z taką starannością zabezpieczony samowar zaczął wyślizgiwać się coraz szybciej.

- Katia!.

Desperacki krzyk Iriny przerwał leniwy błogostan Wowki, który zerwał się

z krzesła i miękkim prawie kocim susem wylądował tuż pod spadającym samowarem. Uśmiechnięta twarz chłopca, mówiła sama za siebie. Irina tym czasem biała jak kreda, ciężko wsparła się o blat stołu. Tym czasem Katia ukryła twarz w fartuch intensywnie szlochając. Wowka usiadł na podłodze, tuląc do siebie samowar, jak coś najcenniejszego na świecie.

Po chwili wydusił z siebie.

- Bogu dziękować, nic się nie stało.

 

O wernisażu Iriny Aleksandrownej wieści krążyły już od jakiegoś czasu.

Cała elita miasta z niecierpliwością oczekiwała na ten dzień. Mówiło się nawet,

że ma się pojawić sam Gubernator z małżonką. To oczywiście były jedynie pobożne życzenia, gdyż jego wielmożność uchodził za zupełnego ignoranta nieznającego się na sztuce.

Hiron Iwanowicz jeździł samotnie po całym mieście szukając odpowiedniego stroju. Oczywiście najważniejsza w tym wszystkim była mucha. Tym razem miało to być coś wyjątkowego. Niestety, jak na złość wszystko, co do tej pory obejrzał, wprawiało go raczej

w histerię. Dlatego po każdorazowej wizycie w sklepie, dla poprawienia nastroju pociągał

z piersiówki, z którą nota bene nigdy się nie rozstawał. Przy okazji wizyty w ostatnim sklepie, jaki przyszedł mu na myśl, zniechęcony postanowił resztę drogi odbyć pieszo. Tym bardziej, że pogoda okazało się wyjątkowo łaskawa. Od rana świeciło słońce, a w powietrzu czuć było nadchodzącą wiosnę. Hiron nie miał żadnych planów, co do miejsca, do którego chciałby się udać. Szedł przed siebie, nie zwracając uwagi na mijanych przechodniów. Wyraźnie odczuwał nadmiar wypitego alkoholu. Świeże, mroźne powietrze pomogło mu jednak zebrać myśli:

- właściwie, po co mi nowa mucha?. Ani ze mnie elegant, ani przystojniak – pomyślał. Zatem niech będzie po staremu. Kiedy tak szedł uśmiechając się pod nosem, nagle poczuł znajomy zapach perfum.

- zaraz, zaraz. Hiron podniósł wzrok, odwrócił się. To przecież Aleksandra Woroncewa.

A dokąd tak się spieszy?.

Dogonił kobietę, wyprzedzając uśmiechnął się elegancko:

- pani chyba mnie nie poznaje.

Aleksandra stanęła. Uniosła woal przykrywający twarz i spojrzała na Hirona:

- a tak pan mucha – równe śnieżnobiałe zęby, otoczone delikatnymi różowymi ustami nieco onieśmielony Hiron, który nie mógł wydobyć słowa.

- pan mucha – powtórzyła, jaki ten świat mały. Nie spodziewałam się pana spotkać, choć muszę przyznać, że jest pan zabawny.

- tylko tyle? – żachnął się Wazduchin.

- ależ mój drogi, szaleństwem byłoby coś więcej – wtrąciła kokieteryjnie. Po czym dodała.

- Hironie Antonowiczu – dobrze pamiętam. Trochę się spieszę, dlatego odłóżmy naszą rozmowę, na kiedy indziej.

- niech zgadnę, idzie pani do Igora.

- chciałby pan mi towarzyszyć?. Otóż muszę pana rozczarować. Jestem typem samotnika. Chwilę potem uniosła rękę. Hiron skinął głową i delikatnie ucałował dłoń kobiety.

- jestem niepocieszony. Naprawdę, aż tak zniechęcam panią do siebie.

- sądzę drogi Hironie, że na wernisażu będzie okazja, aby o tym porozmawiać. Aleksandra delikatnie zsunęła woal i wolno ruszyła przed siebie. Hiron stanął przez chwilę śledząc oddalającą się postać.

- no tak, teraz to ani muchy nie kupiłem, w dodatku muszę pozwolić najlepszemu przyjacielowi na popełnienie jeszcze większego głupstwa. Swoją drogą dalej mam dwa wyjścia. Pod jakimś pretekstem wprosić się do Igora, albo odwiedzić Irinę. Żaden

z pomysłów nie przypadł Hironowi do gustu. Stał tak przez chwilę, po czym zaczął intensywnie wypatrywać sań. W końcu się pojawiły. Pewnym ruchem reki zatrzymał woźnicę. Usiadł wygodnie, okrył kolana grubym kraciastym kocem. Wreszcie szepnął coś

na ucho siedzącemu z przodu mężczyźnie, który ruszył z impetem.

 

- Wadim, Wadim – głos był nieco leniwy, lecz donośny.

- tak wielmożny panie.

- powiedz no mój drogi, co też mamy dzisiaj na śniadanie?

- ależ proszę pana jest południe.

- Wadim, nie pytam, która godzina tylko, co ze śniadaniem. Igor wyraźnie zniecierpliwiony, nerwowo krążył po pokoju. W końcu podszedł do okna. Ulica tętniła życiem. Barwny korowód przechodniów, co jakiś czas ktoś wysiadał lub wsiadał do sań.

- chyba stary ma rację – pomyślał. Przespałem z pół dnia. Igor odszedł od okna

i usiadł w fotelu.

- Wadim!

- tak proszę pana.

- przepraszam, miałeś rację. Okropny śpioch ze mnie, ale śniadanie to bym zjadł.

- i ja tak myślę, dlatego proszę o cierpliwość. Zaraz będą jaja na męko, kawa i świeże bułki.

Igor właśnie przystąpił do degustacji z pasją smarował masłem bułkę, gdy nagle dało się słyszeć energiczne pukanie do drzwi.

- z nikim się nie umawiałem – co u licha. Odłożył nóż, wytarł usta i dłonie w chusteczkę. Poprawił się w fotelu bacznie obserwując drzwi do pokoju. Jakie było jego zdziwienie, kiedy w pokoju zjawiła się Aleksandra.

- to tak się wita gości – zapytała.

Igor trochę zaskoczony wstał z fotela.

- nie wiem, co powiedzieć, czy naprawdę byliśmy umówieni.

- och ci mężczyźni – miękko odezwała się Aleksandra, jednocześnie szukając miejsca żeby usiąść.

- sprawia mi pan przykrość. Jaki dzisiaj mamy dzień Igorze?

- bez wątpienia, z całą pewnością sobotę.

- no właśnie. Dalibóg wy mężczyźni tacy przewrotni i niegodziwi.

Po tych słowach Igor jeszcze bardziej spokorniał. Chwiejnym krokiem podszedł

do Aleksandry.

- pani pozwoli – delikatnym ruchem zdjął płaszcz. Aleksandra najwyraźniej pewna siebie chwyciła Igora za rękę.

- wybaczam panu, ten chwilowy brak pamięci. Liczę, że docenisz to Igorze.

- tym razem wpadłem po uszy – pomyślał. Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, to będzie źle.

Igor poczekał, aż Aleksandra usiądzie, po czym sam mocno skrępowany usiadł obok.

- Wadim mój drogi – to zawołanie było raczej w tonie błagalnej prośby

o ratunek, niż stanowczą dyspozycję.

- przynieś ciasto i butelkę koniaku. Zwracając się do Aleksandry spytał drżącym głosem.

- pani, czy poczęstunek solidnym koniakiem nie będzie dobrym początkiem przeprosin.

- wybornym – skwitowała nie odrywając wzroku od Igora.

Rzeczywiście wygląd i sposób bycia Aleksandry nie pozostawał bez reakcji. Każdy dobrze wychowany mężczyzna wyczuwał szyk i sporą dozę nieukrywanej kokieterii. Wszystko jednak osadzone było twardo i pewnie w zdecydowanej i dojrzałej osobowości Aleksandry Woroncowej. Co do wyglądu – oczy błękitne, duże. Mały nos, twarz lekko pociągła. Skóra przypominała porcelanę, a usta delikatnie rozchylone i prawie zawsze wilgotne. Trzeba przyznać, że gospodarz domu miał nie lada przeprawę. Nie ulec takiej kobiecie to wielka sztuka. Igor miał świadomość, z jakimi trudnościami przyszło mu się zmierzyć. Wciąż pamiętał o niezałatwionej sprawie z Iriną. Z drugiej zaś strony, uporczywe milczenie ukochanej powoli zaczynało go nużyć. Na razie jednak doraźnym zmartwieniem była Aleksandra, wciąż czuł na sobie jej spojrzenie.

- niech pan sobie wyobrazi drogi Igorze, kogo spotkałam w drodze do pana?

- kogo?

- Hirona!. Udało mi się go przekonać, iż tym razem nie znajdę dla niego czasu. Muszę przyznać, że zachował się bardzo poprawnie.

- w to akurat nie wątpię – wtrącił Igor. To człowiek honoru, choć czasem bywa nieprzewidywalny.

Kiedy tak rozmawiali w pokoju zjawił się Wadim. Na pięknej srebrnej tacy, obok szarlotki stała butelka koniaku i dwa kieliszki.

- postaw tutaj.

W momencie, gdy Wadim nachwalił się Igor szepnął mu do ucha:

- drogi mój zrób coś nie wiem, cokolwiek.

Aleksandra nieco podejrzliwa spojrzała na Wadima. Zauważył to Igor.

- nad wszystkim trzeba mieć kontrolę - kieliszki Wadim, przetrzyj dokładnie.

- jeśli chodzi o mnie jestem kobietą samodzielną. Nie raz bywało, że musiałam osobiście zająć się przygotowaniem poczęstunku. Oczywiście bez przesady. W końcu po cóż byłaby służba.

- ma pani zupełną rację.

Wadim chyba zrozumiał intencje Igora. Tym, czasem Aleksandra przysunęłam się do Igora.

- tak na marginesie, to wydaje się pan dzisiaj jakby w lepszym zdrowiu. Bardziej rozmowny

i taki męski.

- pogoda zdaje się poprawiać, jest trochę więcej słońca może, dlatego.

- ja myślę mój drogi, że powód jest zgoła inny.

Igor czuł się coraz bardziej osaczony. Oddech Aleksandry zalewał go swoim słodkawym posmakiem. W końcu nie wytrzymał. Zaparł się rękami o sofę, jednak tak niefortunnie,

że dłoń ześlizgnęła się i jak długi zjechał wprost pod nogi rozmówczyni. Nieoczekiwany hałas zwrócił uwagę Wadima, który szybko zjawił się w salonie. Zastana sytuacja była dość komiczna. Starał się jednak zachować stosowną powagę:

- zdaje się wielmożny panie, że o drugiej po południu byliśmy umówieni

z doktorem Sokalewem.

Igor wygramolił się spod nóg Aleksandry. Kiedy znalazł się na wysokości jej twarzy,

z niekłamaną nieporadnością odpowiedział.

- rzeczywiście. A którą mamy teraz godzinę Wadim?

Ten resztkami sił powstrzymując śmiech odparł:

- kwadrans po.

Po tych słowach Aleksandra wstała z miejsca.

- nawet nie spróbowała pani szarlotki. Zapewniam, że jest bardzo smaczna – wydukał Igor.

Kobieta sięgnęła po łyżeczkę. Starannie oddzieliła drobny kawałek i zbliżyła go do ust. Widać było, że nie jest w najlepszym usposobieniu.

- szarlotka i owszem. Odłożyła łyżeczkę i sięgnęła po płaszcz przewieszony przez oparcie sofy.

- pani pozwoli – wtrącił Wadim.

- darujmy sobie te uprzejmości – podniesionym głosem odparła Aleksandra. Odwróciła się

w kierunku Igora, który nieco zakłopotany stał w bezruchu:

- to i tak spory postęp mój drogi, zważywszy na nasze ostatnie spotkanie. Po czym dostojnym krokiem wyszła z pokoju.

Obaj mężczyźni przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.

 

Salon powoli wypełniał się gościmi. Szelest sukien, zapach perfum. Dystyngowane damy, panowie w modnych frakach. Dwóch, czy trzech oficerów w galowych mundurach.

Co najmniej sześciu kamerdynerów przydzielono do obsługi tej wyjątkowej uroczystości. Miejsce wybrane na wernisaż nie było przypadkowe. Otóż jakiś czas temu kupiec Borys Iwanowicz Kurieński postanowił przekazać prawie cały swój majątek, wraz z okazałym domem na rzecz miasta. Majątek Borysa Iwanowicza szacowano na jakieś pół miliona rubli. Nikt do końca nie wiedział, w jaki sposób Kurieński dorobił się tak pokaźnej fortuny. Krążyły pogłoski, jakoby większa część kapitału pochodziła ze sprzedaży skór, oraz innych akcesorii

dla armii. Oczywiście cudowny dobroczyńca nie był ideałem. Ponadto przy tak ogromnej sumie pieniędzy, zawsze znajdzie się pogrążona w żalu rodzina. A prawda, należałoby wspomnieć o dość tajemniczych okolicznościach śmierci Borysa Iwanowicza Kurieńskiego. Właściwie to zamieszczono w gazecie okazały nekrolog z podziękowaniem od władz miasta. Co do przyczyny tak nagłego zejścia – cóż z nieoficjalnego źródła, czyli z bardzo lakonicznych informacji można się było jedynie domyśleć, że armia dała i odebrała, co jej. Tak, więc wszelkie opowiadania, co do niebotycznej fortuny czcigodnego darczyńcy okazały się wyssane z palca. W rezultacie jedynie dom wraz z salą wizytową okazał się jedynym namacalnym dowodem szlachetności Borysa Iwanowicza. Krótko mówiąc na prośbę Iriny Aleksandrownej we wspomnianej kamienicy otwarto Salon Artystyczny. Oczywiście Irina zainwestowała w to miejsce sporo oszczędności oraz własnego czasu. Na efekty nie trzeba było długo czekać. W przeciągu paru miesięcy Salon Artystyczny stał się najmodniejszym miejscem spotkań tutejszej elity. Osobą, która od początku wspierała Irinę był Spirydon Spirydonowicz. Człowiek o wielkim sercu i równie wielkim wzroście. Bywało, że jeśli jakiś gość nie potrafił pohamować swoich ciągot, do – co tu dużo mówić – wyśmienitych trunków, wtedy taki jegomość otrzymywał ciche upomnienie. Jeśli to nie pomagało, nasz Major Domus, chłopisko niemożliwie silne, odpowiednio traktował niesfornego delikwenta. Oczywiście nie było mowy o rękoczynach. Wystarczyło, że taki jegomość stanął twarzą

w twarz ze Spirydonem Spirydonowiczem. Przy kolejnej wizycie w Salonie skruszony sprawca zamieszania, nie tylko zyskiwał przychylność gospodarzy Salonu, lecz także zaszczyt uczestniczenia w wesołych potyczkach słownych. Jak to możliwe - po prostu współpracownicy Iriny Iwanownej zawsze dbali o odpowiedni poziom w relacjach z gośćmi. Przede wszystkim umieli zachować odpowiedni dystans do wszelkiego rodzaju dziwnych zachowań. Mimo to istniały nieprzekraczalne granice. Niemniej jednak nieco pobłażliwie traktowano niektóre z ludzkich słabości. Dajmy na to – jakieś dwa tygodnie temu dosłownie wlał się do Salonu człeczyna mocno zakropiony. I owszem jego desperackie próby zachowania minimum równowagi skończyły się w świeżo parzonej herbacie Iriny Aleksandrownej. Na szczęście oboje uniknęli poważniejszych kontuzji. Żeby tego było mało sprawca chyba w przypływie przyzwoitości wziął się energicznie za przepraszanie biednej Iriny. Podczas karkołomnych manewrów, by jakoś dopaść do dłoni nieco zdziwionej gospodyni Salonu, biedak skończył przy obcałowywaniu wielkich jak bochny rąk Spirydona. Na drugi dzień po zajściu okazało się, że sprawcą całego zamieszania był pułkownik Denisow, wuj pięknej Aleksandry. Pułkownik z ogromnym bukietem róż postanowił ułagodzić Irinę Aleksandrownę, co oczywiście mu się udało. Także Sprydon Spirydonowicz przyjął żelazne zapewnieni ze strony Denisowa, że ten ograniczy swoje zapędy alkoholowe. Koniec końców obaj panowie również mieli zaszczyt uczestniczyć w wernisażu. Wracając

do samej uroczystości w Salonie było coraz gwarniej. Niestety w tłumie gości trudno było wypatrzeć Igora. Za to błyskotliwy i wrzendobylski Hiron nie ustawał w komplementacjach każdej napotkanej damy. Irina, co jakiś czas przyjmowała grzecznościowe uwagi na temat rzeźb i obrazów. Tak naprawdę myślami była zupełnie gdzie indziej. Zauważył to Hiron. Podszedł do Iriny z lampką szampana.

- moja droga – świętujemy twój sukces. Dzisiejszego wieczora zapominamy o przykrych sprawach.

- wiem i cieszę się z tego, że moje prace znalazły uznanie. Słowa wypowiedziane przez Irinę nie zabrzmiały przekonywująco. Hiron podszedł nieco bliżej.

- urwiesz mi, on przyjdzie, już ja go znam. Wszystko będzie w najlepszym porządku. A teraz proszę wypijmy za sztukę. Irina ujęła kieliszek z szampanem i delikatnie zbliżyła do ust.

Po chwili zwróciła go Hironowi.

- Igor, gdzie jest Igor. Dlaczego go tu nie ma?.

 

Wadim nerwowo krzątał się w drugim pokoju.

- może już wystarczy tych zabiegów – zawołał Igor. Jak tak dalej pójdzie to zdążę

na zamknięcie drzwi po wernisażu.

- tak nie można wielmożny panie, co ludzie powiedzą. Ubranie musi być jak się patrzy. Chwilę później Wadim wszedł do salonu. Igor szybko się ubrał i już miał wychodzić, kiedy Wadim energicznie chwycił go za rękę.

- usiądźmy przed drogą – na szczęście.

Igor spojrzał na Wadima.

- te twoje przesądy – no dobrze usiądźmy.

Przed bramą czekały sanie. Igor wskoczył, otulił kocem nogi:

- na Zachodnią.

Mężczyzna siedzący z przodu świsnął lekko batem i sanie ruszyły.

Od domu Igora do Salonu artystycznego było jakieś pół godziny. Właśnie mijali cerkiew Chrystusa Zbawiciela. Zaraz za nią, po przeciwnej stronie rozciągał się niewielki park.

- już niedaleko – pomyślał, jeszcze miniemy park i będę na miejscu. W pewnym momencie sanie nagle stanęły:

- proszę pana coś się musiało stać na drodze. Zebrało się sporo ludzi i policja. Igor niewiele myśląc wysiadł z sań.

- to za fatygę.

- ależ proszę pana, to za dużo!

Igor nawet się nie odwrócił. Szybkim krokiem zbliżył się do miejsca, w którym stała najliczniejsza grupa ludzi.

- to jeszcze mały chłopiec, ciekawe czy żyje?

Igor nie zwracał uwagi na krążących wokół przechodniów. Nagle kątem oka dostrzegł znajomo wyglądający szal, który leżał w śniegu.

- Irina? – to przecież szal Iriny. Nie to nie możliwe, jej tu nie ma, przecież jest na wernisażu. Więc jak - skąd?. Stanął, rozejrzał się dookoła. Jakieś pięć metrów przed nim, na skraju chodnika siedział mały chłopiec, obok oficer i dwóch policjantów.

- dobry wieczór – nazywam się Leduchow, Igor Leduchow. Znam tego chłopca.

Oficer badawczo przyjrzał się Igorowi.

- no cóż, mogę powiedzieć tyle – chłopiec miał dużo szczęścia.

Igor uśmiechnął się niepewnie.

- Wowka, co z tobą?

- nic wielmożny panie, tylko samowar.

- spokojnie znajdzie się. Kiedy Leduchow rozmawiał z chłopcem z tłumu dało się słyszeć znajomy głos.

- to pan doktorze – krzyknął Igor – dzięki Bogu.

Sokalew podszedł do Wowki, dokładnie obejrzał chłopca.

- nie zauważyłem nic podejrzanego. Kilka zadrapań – to wszystko. Myślę jednak, że chłopca należałoby odesłać do domu.

- cóż doktorze, ja właśnie wybieram się na wernisaż. Cała to sytuacja trochę mnie zaskoczyła, ale ma pan rację. Chłopca należy odwieźć do domu.

Sokalew spojrzał jeszcze raz na Wowke:

- to, co jedziemy do mnie, jeśli nic się nie zmieni do rana, wrócisz do rodziców – zgoda.

Wowka niechętnie, ale przytaknął. Mam tylko prośbę, żeby samowar, pani Irinie.

Igor pogładził chłopca po włosach.

- ma się rozumieć.

Kiedy obaj mężczyźni zajęci byli Wowką, podszedł do nich oficer policji:

- porucznik Zdanow - jak rozumiem sprawę chłopca mamy załatwioną. Jeszcze sprawca tego przykrego zajścia. Po tych słowach do stojących zbliżył się woźnica w asyście dwóch policjantów.

- Bóg mi świadkiem panie oficerze – nie zauważyłem, panie oficerze nie zauważyłem. Jestem człowiek spokojny, tak jak moje koniki. Pora zimowa, to, co się będę śpieszył. A i tak

nie zauważyłem. Wybiegł z nikąd. Wybacz chłopcze staremu. Igor z Sokalewem spojrzeli

na siebie, następnie na oficera.

- no cóż - zaczął doktor – chłopiec Bogu dzięki cały.

- fakt – wtrącił Igor.

Oficer przygładził elegancko przystrzyżone wąsy.

- no bratku chodź mi tu zaraz.

- łaskawco jestem trzeźwy jak niemowlę. Od trzech godzin ni w ustach nie miałem.

Zdanow wyjął niewielki zeszyt i zaczął coś pisać.

- zdarzenie było?.

- a jakże pod Bogiem – cicho odparł woźnica.

- zatem ślad w dokumentach musi być. Tym razem jesteście wolni, ale …

Woźnica ukłonił się mężczyznom stojącym obok:

- dziękuję wielmożnym panom, dziękuję. Gdyby nie wasza roztropność, jak nic trafiłbym

do kozy, jak nic.

 

Chętnych do oglądania prac Iriny w Salonie Artystycznym nie brakowało. Rzeczywiście początkowe obawy, co do frekwencji okazały się bezpodstawne. Największym zainteresowaniem cieszyła się rzeźba Twarzy chłopca, oczywiście w glinie. Niewiele osób przebywających w Salonie wiedziało, że to nasz Wowka był źródłem inspiracji artystycznej Iriny Iwanownej. Warto jednak wspomnieć o tych, którzy w taki czy inny sposób ocalili swoją cześć i honor, dzięki sprytowi Wowki. Właśnie oni z niekłamanym wzruszeniem przyglądali się rzeźbie. W jakiś nie do końca zrozumiały sposób Twarz chłopca przywoływała na myśl, każdą z pojedynczych historii. Zapewne, dlatego ktokolwiek znał Wowkę ogarniała go ta niesamowita retrospekcja. Wracając do równie istotnych spraw, upór i konsekwencja Hirona powoli przyniosły wyraźne rezultaty. Aleksandra najwyraźniej zniechęcona walką

o Igora, postanowiła zmienić obiekt zainteresowań. Pan mucha chyba wyczuł,

że sygnały płynące od Aleksandry, dają nadzieję na długo wyczekiwane szczęście.

W zupełnie odmiennym nastroju była Irina. Powoli traciła nadzieję, że Igor w ogóle zjawi się w Salonie. Mimo to z wielką uprzejmością odbierała gratulacje od zaproszonych gości. Podły nastrój Iriny zauważył także Spiridon:

- i co mam ci powiedzieć kwiatuszku. Jak znam się na ludziach, to musi tu przyjść.

Tym czasem napijmy się kochana. Spiridon podał Irinie kieliszek z wódką.

- ależ to …

- zgadza się kwiatuszku. Jeden nie zaszkodzi. No na szczęście.

Irina zajęta rozmową nie zauważyła Igora, stojącego w drzwiach do Salonu. W tej samej chwili podszedł do niej Hiron z Aleksandrą.

- powiem ci coś w tajemnicy. Otóż zdaje mi się, że pani Aleksandra stała się jakby bardziej życzliwa. Druga wiadomość jest taka, spójrz w kierunku drzwi. To chyba nasz urwis Igor, nerwowo kogoś szuka.

Twarz Iriny rozpromieniała. Odstawiła kieliszek i ruszyła w kierunku drzwi.

- myślałam, że już nie przyjdziesz. Mój boże Igor, to całe zamieszanie.

- nic nie mów. Wyjdźmy na zewnątrz.

Igor zdjął płaszcz i otulił nim Irinę.

- zanim wyjdziemy chciałbym ci coś powiedzieć.

- co takiego? - zapytała z lekkim niepokojem.

- wyobraź sobie, zanim tu dotarłem miałem niemiłą przygodę z udziałem Wowki.

- zupełnie o tym zapomniałam. Dzisiaj umówiłam się z nim w sprawie samowara. Ale zaraz, gdzie Wowka?.

- chłopiec jest zdrów i cały, pod opieką doktora Sokalewa.

- dlaczego?.

- biedak tak był przejęty samowarem, że o mało nie przejechał go wóz na drodze. Spokojnie na szczęście wyszedł z tego bez szwanku. No może po za paroma siniakami.

Irina z wyrzutem.

- ale byłam głupia. Przez tak błahą rzecz, biedny Wowka mógł stracić życie.

- ależ moja droga wypadki się zdarzają.

- daj spokój. Najpierw sprzeczka z tobą, do tego moja bezmyślność … Boże biedny Wowka!.

- no właśnie gołąbeczki – wtrącił Spirydon. Musicie to przedyskutować, ale na osobności. Pani się nie martwi Irino Aleksandrowna, zajmę się gośćmi i Salonem. A przy okazji samowar …

- samowar – powtórzyła Irina – lepiej będzie, jak zostanie w salonie.

- święte słowa – dodał Spiridon – święte słowa.

Średnia ocena: 4.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • stefanklakson 27.12.2018
    Musisz wrzucać pojedynczo poprawione teksty...
  • Canulas 28.12.2018
    Staram się nie pisać ludziom: "za długie", ale za długie.
    6 razy musiałem machać kciukiem, żeby przewinąć. O pięć za dużo. Pozdrox
  • abi 29.12.2018
    Przyznaję, że taka ilość tekstu może sprawiać trudności. Zbiór opowiadań stanowi swoistą całość, jednak dla dobra własnego
    i potencjalnych czytelników postanowiłem wrzucać każde opowiadanie z osobna. Pozdrawiam Abi.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania