Oczy widziały

Nie macie mnie jeszcze dosyć? Od ostatniej opowieści minęło trochę czasu. Przynajmniej dla mnie. Znowu liczenie. Ile to, z pięć lat? Pewnie tak. W tym czasie u mnie nie zmieniło się nic, a przynajmniej nic znaczącego. Może jedynie niezłośliwy rak przełyku pokrzyżował plany reanimacji wypalenia zawodowego. Ale o gwoździach do trumny kiedy indziej. Historia. Mam mocne przeczucie, że moje życie od kołyski ukierunkowane było w stronę dziwnych, nielogicznych zjawisk. W najmniej oczekiwanym momencie wpadałem w wir zdarzeń kompletnie oderwanych od definicji rzeczywistości. Nie inaczej było zimą 1999 roku. To mógł być styczeń, lub początek lutego. Za oknem biały puch pokrył świat do ostatniej szczeliny w asfalcie i najmniejszej gałązki na drzewie. Siedziałem w babcinej kuchni (choć ta historia nie ma nic bezpośrednio wspólnego z poprzednią) i sączyłem gorący sok malinowy z emaliowego kubka. Dziadek nie żył od pięciu lat. Choć wtedy w osiemdziesiątym ósmym wykaraskał się z choroby i wszystko wskazywało, że najgorsze za nim, umarł nagle, podczas wypasania krów. Historia lubi się powtarzać, ale czasami nie w sposób dokładny. Babcia zniosła to nie najgorzej. Pomógł nieodżałowany Elemis, w 1996 zastąpiony Panasonicem.

Upiłem mały łyk soku. Poczułem przyjemne ciepło w przełyku. Miałem ferie zimowe, a na uczelnię wracałem za kilka dni. Ostatni czas, żeby solidnie odpocząć.

— Chcesz coś jeszcze? — spytała babcia. Siedziała w sąsiednim pokoju i oglądała jakiś program.

— Nie, dziękuję.

Wtedy po raz pierwszy od lat ponownie przypomniała mi się zardzewiała zgrabiarka do siana, stojąca za stodołą. To był impuls. Wspomnienie, które przychodzi nagle i równie szybko znika. Nie oczekuje, żeby je na powrót chwycić. Odstawiłem kubek i wstałem od stołu. Nałożyłem na barki płaszcz i oznajmiłem, że idę się przejść. Babcia zasugerowała, żebym wrócił jak najszybciej. Cała ona. Do ostatnich chwil widziała we mnie tego małego, kilkuletniego wnusia, o którego dbała lepiej niż o własną córkę.

Na zewnątrz panowało przejmujące zimno. Wiatr wiał, sypiąc w oczy śnieżnym puchem. Włożyłem ręce do kieszeni i wyszedłem na drogę. Nadal szutrowa (bez zmian przez kolejną dekadę) wyglądała jak tor saneczkarski. Po obu stronach piętrzyły się metrowe zaspy. Ludzie jeździli tylko traktorami. Poczciwe trzydziestki i sześćdziesiątki zastępowały polonezy, łady, maluchy i ople. Krótki spacer pomyślałem. Szedłem z wiatrem, mając nadzieję, że tym samym nie nabawię się tak szybko ropnej anginy. Minąłem dom starego Drozińskiego. Nie martwcie się. W 1999 roku wąchał korzenie chwastów na cmentarzu parafialnym od trzech lat. Przekroczył setkę, ale ostanie lata spędził w świecie demencji starczej i żywienia pozajelitowego. Jego dom, o wiele większy od tego u moich dziadków z każdym kolejnym rokiem niszczał. Stara, niemiecka dachówka odpadała regularnie. Wierzcie mi, że zawieja była konkretna, ale mając dwadzieścia trzy lata, ufałem swoim oczom bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Ktoś stała na podwórku starego Drozińskiego. Pośród wirujących płatków śniegu nie mogłem określić nawet płci. Po prostu postać ubrana w długi płaszcz po same łydki. Z rękami w kieszeniach stała i patrzyła na mnie. Pomyślałem wtedy o pradziadku. O historii tak niedorzecznej, że aż prawdziwej. Znowu poczułem dreszcze niepokoju. Mimo wszystko nie oddaliłem się. Dlaczego? Sam nie wiem. Dziś mówię na to młodzieńcza głupota, wtedy pewnie rzekłbym młodzieńcza ciekawość. Prawda zawsze leży pośrodku.

Zbliżyłem się do bramy. Była zamknięta na trzy kłódki, każda w bardzo dobrym stanie. Chwyciłem za pręty jednego ze skrzydeł i zawołałem:

— Kto tam?

Brak odpowiedzi. Chyba że za taką uznać ciszę.

— Pan Droziński? — krzyknąłem ponownie.

Sytuacja się powtórzyła. Za trzecim razem miałem użyć bardziej dosadnych zwrotów, kiedy nagle z lewej strony usłyszałem warkot traktora. Kilka metrów ode mnie zatrzymała się czerwona sześćdziesiątka. Wyszedł z niej Alek i jego ojciec, którego imienia nie pamiętałem i do dzisiaj nie pamiętam. Obaj w znakomitych humorach. Kiedy mnie zobaczyli, uśmiechy na twarzy stały się jeszcze szersze. Nic nie robili sobie z zamieci śnieżnej i mrozu.

— Cześć, Artur — przywitał mnie Alek.

Odpowiedziałem tym samym, a potem dodałem jeszcze dzień dobry, gdy zbliżył się jego ojciec.

— Czekasz na nas?

— Yyy, nie. Zrobiłem sobie mały spacer, tylko... — urwałem nie wiedząc jak wytłumaczyć to co zobaczyłem przed chwilą, a co zniknęło.

— Nie mamy zbyt dużo czasu — powiedział ojciec Alka, podchodząc do bramy. Zatrzymał się w połowie drogi i spojrzał na syna.

— No tak — podtrzymał Alek. — Czas goni. Zima w pełni.

Wyraźnie dali mi do zrozumienia, że moja osoba przeszkadza im. Nie robiłem problemów. Sam zmarzłem do kości. Chciałem dopić sok malinowy i rozgrzać się przy piecu. Wróciłem do domu. Zrzuciłem płaszcz. Przed oczami miałem dziwnie uśmiechniętą twarz Alka. Kiedy odchodziłem, pchnięty impulsem odwróciłem się na moment. Nadal stała tak jak wcześniej i szczerzył zęby w dziwnym, teraz już lekko przerażającym grymasie.

W domu czekała na mnie przygnębiona babcia. Telewizor był wyłączony. Siedziała w kuchni z różańcem w dłoniach. Przekrwione oczy wskazywały, że płakała. Pomyślałem o dziadku, o powracających wspomnieniach. Tak bolesnych, bo przychodzących znienacka.

— Babciu... co się stało?

Spojrzała na mnie. Usta poruszały się lekko. Odmawiała cicho modlitwę. Po chwili przełknęła głośno ślinę.

— Siadaj, Artur — powiedziała jękliwym głosem. — Oj, Arturku. Ja mam ci to powiedzieć?

Rozpłakała się gdy ją objąłem.

— Już dobrze. Co się stało? — Byłem otępiały. Nie widziałem, co się dzieje.

— Miałam telefon od naszej sołtysowej.

Babcia znała ją bardzo dobrze. Należały do koła gospodyń wiejskich i parafialnego Różańca.

— Był wypadek. Okropny. Alek i jego tata zginęli.

W tamtym momencie byłem na granicy omdlenia. Zdążyłem usiąść, a właściwie opaść jak kłoda na krzesło. Pobladłem i nie wiedziałem co powiedzieć. Przed oczami miałem ich obu, przy bramie, uśmiechniętym i mówiących, że nie mają czasu.

— Ja... ja ich — wydukałem, gapiąc się pustymi oczami przed siebie.

— Wiem, wnusiu. Tak czasami bywa — powiedziała babcia i wróciła do odmawiania różańca. Łzy nadal ciekły jej z oczu. Ale nie przerwała.

Czemu ja? Znowu.

Średnia ocena: 3.6  Głosów: 5

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (13)

  • Hibou 5 miesięcy temu
    Czekam na drugą część. Bardzo ładne opisy.
  • Rubinowy 5 miesięcy temu
    Cześć, kurcze nie wiem jak to powiedzieć, chyba trzeba wprost, bo drugiej części nie będzie. To jest całość. Zakończenie może faktycznie nie daje tego do zrozumienia tak mocno, ale wydawało mi się że raczej w normie
  • maciekzolnowski 5 miesięcy temu
    Niezła creepypasta, podoba mi się, daję 5.
  • Rubinowy 5 miesięcy temu
    Cześć, miło mi, dziękuję :)
  • Marek Adam Grabowski 4 miesiące temu
    Bardzo mi przykro, ale mój komentarz będzie mocno krytyczny. Opowiadanie czytało mi się ciężko i nie mogłem się skupić na szczegółach, a fabuła wydała mi się naciągana. Pozdrawiam 2
  • Rubinowy 4 miesiące temu
    Każdy odbiera na własny sposób, nie gniewam się:)
  • Marek Adam Grabowski 4 miesiące temu
    Rubinowy Miło mi, że przyjąłeś to z klasa. W takim razie wrzucę tutaj reklamę mojej książki. https://bookedit.pl/produkt/ogrody-ciszy-marek-adam-grabowski/ Pozdrawiam
  • Szpilka 4 miesiące temu
    Marek Adam Grabowski

    Sprzedały się?

    Bo z doświadczenia wiem, że bez promocji nie chcą się sprzedawać (。- .•)
  • Marek Adam Grabowski 4 miesiące temu
    Szpilka Wydawcza da mi raport dopiero w marcu. Promocja się rozwija, szukanie recenzentów jest trudne. Pozdrawiam
  • Szpilka 4 miesiące temu
    Marek Adam Grabowski

    Wiem, wiem, powodzenia ╭(◔ ◡ ◔)/
  • Marek Adam Grabowski 4 miesiące temu
    Szpilka Dzięki!
  • Rubinowy 4 miesiące temu
    Marek Adam Grabowski gratulacje w takim razie
  • Marek Adam Grabowski 4 miesiące temu
    Rubinowy Dzięki!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania