Odwaga

Odwaga. Odwaga? Czym jest odwaga? Chowa się przede mną, siedem lat straconych i ani jednego uśmiechu. Nic nie miało znaczenia, ale wszystko było ważne. Ból czasem fizyczny, ból psychiczny, ból. Każdy dzień to tylko dzień dobry, jestem obecna, do widzenia. Teraz perspektywa przeszłości, porównanie - niebo i piekło. Cisza, strach, ciągły strach. Do teraz stoję przy żółtej ścianie, patrzę w wygaszony ekran telefonu, proszę siebie, błagam w duchu, żeby wypowiedzieć chociaż sylabę do nich. A oni mnie nie widzą. Sama to sobie zrobiłam.

 

Trzy lata męki tak pełne słów. Słów bolesnych, słów natrętnych, słów obrzydliwych. Dlaczego ich obchodzi, jak wyglądam? Dlaczego potrzebują wyrazić swoje zdanie? Chcę tylko być równo z nimi, czy to tak wiele? Czy proszę o zbyt dużo?

 

Zostałam samotnie stojącym pionkiem w grze. Figura najmniej ważna, tą właśnie należy poświęcić, jeśli zajdzie taka potrzeba, a gdy stoi jeszcze, nie ma znaczenia czy jest szczęśliwa. Czy chce tam być. Czy chce żyć. A mimo to, gdy znajdzie jakąkolwiek okazję, próbuje wbić się między szeregi. Staje krzywo, prawie w linii wraz z resztą, ale nie ma dla niej miejsca. Czasem zdąży uciec zanim zostanie wypchnięta.

 

Dwie osoby trochę życzliwsze, z pozoru bliższe, naprawdę bliższe sobie. Nie muszę patrzeć, żeby wiedzieć, że do nich nie należę, ale muszę mieć kogokolwiek. Dla nich zrobię więcej niż powinnam, bo muszę zatrzymać je jeszcze na tak długo, jeszcze przez półtora roku. Z nimi zaczynam poważniej, bo potrzebuję tej odskoczni, więc piszę dla nich.

 

Inna niemiła, ale to ona tego dokonała. To ona dała mi najważniejsze. Harcerka, można pomyśleć dobra osoba i nigdy nie dowiem się, dlaczego mnie uratowała. I czy wiedziała, że mnie ratuje. Zwykła dla niej propozycja wyjazdu na obóz, ale złapałam się jej jak deski ratunku. Poznałam ludzi. Ludzi, którzy mnie zaakceptowali. A gdy życzliwa zniszczyła kolejną część mojego zaufania, oni już tam byli, trzymali mnie blisko. Ostatni rok był łatwiejszy.

 

Kolejne cztery lata. Nowy start? Nie. Zniszczono mnie bezpowrotnie. Bałam się. Ale tym razem nie było słów bolesnych, słów natrętnych, słów obrzydliwych. Niczego nie było. Tylko cisza. Godzina za godziną, dzień za dniem, tydzień za tygodniem. Tylko cisza.

 

Może to cisza nauczyła mnie pisać.

 

Ale ból jest większy z każdą chwilą, a ja nawet nie wiem, jak. Czy może być gorzej? Czy da się z tym żyć? Nie.

 

A jednak wracam po trzech tygodniach. Trzech ciężkich tygodniach, które nie pomogły i boję się, że tak będzie zawsze. Nie, ja wiem, że zawsze będzie tylko cisza i ból, i strach, i smutek, i wieczna samotność w tym wielkim budynku, który ma mnie nauczyć życia, a do tej pory nauczył mnie śmierci.

 

Lata zlewają się w jedno, bo nic nie wyróżnia dnia i miesiąca. Jakby osobno dzieje się życie, którego tak potrzebowałam i tak potrzebuję, a które nie opuszcza mnie. Ratuje. Osiem godzin nicości, dwanaście wolności. A ja piszę i piszę, i piszę, bo to pomaga przetrwać jedną trzecią dnia.

 

Czasami próbuję. Wypowiadam jedno słowo, później dwa, ale nie do nich. Autorytety akceptują mnie tak, jak nie potrafią rówieśnicy. Rozmawiam z nimi, bo wiem, że dostanę odpowiedź. Im mogę zaufać.

 

Zdarzają się momenty, w których uwaga jest na mnie. Dlaczego? Nie chcę tego, bo to nie wyrazy życzliwości lub chociaż akceptacji. To śmiech, który boli mnie bardziej, niż mogą to sobie wyobrazić. Pośród tych cichych czterech lat wracam do poprzednich trzech i to mnie przeraża mocniej, niż cokolwiek innego. Nie mogę powrócić do tego, co było. To znów mnie zabije.

 

A gdy wychodzę z budynku jest lepiej, bo nie muszę trzymać tego w sobie. Mam ludzi, nawet jeśli niewielu. Mogło być gorzej i było gorzej. Nocami wracam do tego, gdy tak było. Dniami, gdy nie jestem pośród moich osób, uciekam, pisząc.

 

Odliczam dni do końca, ale panicznie boję się przyszłości. Jak mam żyć w dorosłości, jeśli nie potrafię teraz? Nie wiem nic o pracy, ale jestem świadoma, że wymaga słów, których przecież nie potrafię z siebie wydusić. Szukam tego, co mnie czeka. Kierunki studiów są tak różne i dają nadzieję, ale dlaczego miałoby być inaczej? I co, jeśli się nie uda? Nie dam rady spędzić tak kolejnych trzech lub pięciu lat, ale bez nich będę nikim już zawsze. Moja przyszłość nie będzie istnieć.

 

Skończenie szkoły jest jak wypłynięcie na powierzchnię i wyplucie duszącej płuca mętnej wody. Parę miesięcy całkowitego spokoju, podczas których tak, boję się, ale tak, jestem spokojniejsza. Prawie wolna. Zapisuję się na studia. Pedagogika specjalna – jest o spektrum autyzmu, a ja coś na ten temat wiem. Psychologia – szukałam pomocy tak długo, że ją pokochałam. Kognitywistyka – moja ulubiona część psychologii. Sztuka pisania – ukochana odskocznia. Błagam los i wszystkie bóstwa, żeby udało się trafić na cokolwiek, bo innej przyszłości jeszcze nie mam.

 

I trafiam.

 

Psychologia jest obleganym kierunkiem, bardzo ciężko się tam dostać. Z perspektywy czasu myślę, że to dobrze, że nie byłam na liście. Kognitywistyka również okazuje się zbyt wysoko postawiona. Pozostają zatem dwa, a ja bez zastanowienia wybieram.

 

Czekając na październik modlę się, żeby te przeżyte parę miesięcy zmieniło mnie na lepsze. Od początku szukam kontaktu z osobami, które może nie zostawią mnie samej sobie w kolejnym przerażającym budynku. Może nawet się odezwą. I to się dzieje.

 

To pierwsza osoba, która sama zaczęła rozmowę. Czuję się jak na skrzydłach. Mam kogoś, a jeszcze nie doszło do rozpoczęcia roku. Spotykamy się kilka razy. Już się nie boję.

 

Do czasu.

 

Pedagogika specjalna nie jest łatwa. Nie udało mi się to, na co tak się cieszyłam. Nie daję rady i od razu to wiem. Znów spadam, spadam, spadam aż do samego dna. Tracę wszystko. Odrzucam wszystko. Ponownie przeżywam te same trzy tygodnie.

 

Odchodzę tak szybko, jak przyszłam. Wszystko wraca. Znów mam przed sobą miesiące spokoju, ale boję się bardziej. Nie mam przyszłości. Piszę.

 

Przez trzy miesiące codziennego wychodzenia próbuję nauczyć się żyć. To sztucznie stworzone warunki, które mają pomóc, ale tam też ciężko jest coś powiedzieć. Moja nadzieja nie wzrasta, ale też nie spada. Nie jest dobrze, nie jest źle. Staram się nie myśleć o przyszłości, ale próbuję znaleźć pracę, żeby chociaż spróbować. Nie udaje się.

 

I docieram do czerwca. Od wtedy już zawsze jestem z moimi osobami. Tracę jakąkolwiek samotność i to pomaga bardziej niż cokolwiek innego. Zapisuję się. Psychologia – znowu. Sztuka pisania – znowu. Nawet jeśli będzie źle, to nie będzie gorzej. Wraca nadzieja, bo nawet jeśli tak dobrze pamiętam to, co było jeszcze rok wcześniej, to może tym razem się uda. A przecież większość opcji zawodu pisarza nie wymaga rozmów, a samodzielnej pracy, której mogę się nauczyć i którą mogę pokochać.

 

Wrzesień - spotkanie kierunku. Idąc boję się. Siadając w kawiarni boję się. Mówiąc pierwsze słowa boję się.

 

A później przestaję. Już wtedy wiem, że będę kogoś miała. Że nie będę sama. Że pisanie nie będzie formą ucieczki. Wracam z uśmiechem. Na kolejne spotkanie cieszę się jak jeszcze nigdy. Gdy docieram na uczelnię nie muszę z trudem szeptać nieśmiałego przywitania, bo ktoś robi to za mnie. Jestem akceptowana. Mogę robić to, co kocham. Uczę się mówić. Jestem szczęśliwa.

 

A jednak nadal nadchodzą te momenty, gdy panicznie boję się, że wszyscy się ode mnie odwrócą. Albo że wyśmieją moją pracę, nawet jeśli moim osobom się podoba. Albo wmawiam sobie, że ktoś patrzy na mnie z pogardą. Nadal czasami się nie witam. Nadal często się nie żegnam. Nadal myślę, że stoję przy żółtej ścianie, patrzę w wygaszony ekran telefonu, proszę siebie, błagam w duchu, żeby wypowiedzieć chociaż sylabę. Nadal się boję, ale już nie muszę.

 

Tutaj ludzie pomagają. Pisanie w końcu pomogło.

Średnia ocena: 3.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • droga_we_mgle 4 miesiące temu
    Dość zgrabnie napisane - nie ujawniając za dużo, przekazuje to, co należy.

    Niejeden z nas ma takie historie, ale każdego jest na swój sposób wyjątkowa.

    I dobrze, że pisanie pomogło, wiem z doświadczenia, że pomaga :)

    Pozdrawiam.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania