Oko w oko z wilkiem

Dziecko Sybiry, Bohdan Rudawiec

syn poetki-Sybiraczki Anny Rudawcowej.

 

Opowiadanie z cyklu Syberyjski Wilk Stepowy

 

Od kilku dni szalała burza śnieżna tak zwany „buran”. Sąsiedzi rano odkopywali zasypane śniegiem drzwi od naszego baraku, mamie i innym pracującym groziło spóźnienie się do pracy i różne tego przykre konsekwencje, a moja siostra Halina nie mogła nabrać śniegu aby ugotować coś w rodzaju herbaty. W taką zawieję wyjście po wodę do studni wymagało nie lada odwagi, gdyż zdarzały się wypadki utraty orientacji przez śmiałków ryzykujących wyjście z baraku. Pomylenie kierunków w powrotnej drodze i pójście zamiast do baraku w step, to niemal pewna śmierć, zwana „białą śmiercią”. Biel śnieżna zasypywała oczy, widoczność na odległość wyciągniętej własnej ręki. W obawie przed zaginięciem podczas takiej zamieci niektórzy wysyłali po wodę swoich bliskich na sznurku zapewniając im w ten sposób bezpieczny powrót. W tym czasie na skutek zalecenia lekarza mama dostała pracę zaliczaną do prac lekkich, była nią Weszabojka czyli obsługa szafy z grubej blachy, pod którą znajdowało się palenisko, zawieszone na hakach w rozgrzanej szafie ubrania(najczęściej były to kufajki i watowane spodnie) ulegały w ten prosty sposób dezynfekcji, gdyż dokuczliwe insekty ginęły. Aby osiągnąć temperaturę od 60 do 80 stopni w szafie trzeba było palić w palenisku co miało tą zaletę, że wokół Weszabojki było stosunkowo ciepło. W dniach gdy zimowa aura była nieco łaskawsza pomagałem mamie dokładać opał do paleniska, był to jednak środek zimy i nawet wtedy gdy nie było zamieci, temperatury były bardzo niskie, nie siedziałem jednak w baraku bezczynnie, ale tak jak inne dzieciaki, 7, 8-o latki musiałem sam sobie radzić i pomagać mamie i siostrze. Dzieliliśmy zajęcia sprawiedliwie. Halinka jako starsza (16 lat) bez względu na pogodę, miała obowiązek wyjść z kartkami po dzienną porcję gliniastego chleba, która nam przysługiwała (200g dla osoby pracującej i po 100g dla dzieci). Tak, chleb był jak glina w dodatku zmarznięty co powodowało ,że ważył więcej niż wynosiła jego faktyczna waga. Często trzeba było długo czekać na mrozie, ponieważ dowozili go nieregularnie. Dziś nie smakuje tak ciastko, jak wtedy ten gliniasty chleb i nie zapomniane są chwile, gdy wieczorem po powrocie mamy z pracy siadaliśmy w trójkę na pryczy i niemal rytualnie zjadaliśmy, każdy swoją porcję z uprzednio na równe części podzielonego kawałka. Wtedy obiecywaliśmy sobie wzajemnie w naszych marzeniach, że gdy Dobry Bóg da powrócić kiedyś do Polski, każdy z nas kupi sobie cały bochenek chleba żeby go sam zjeść. Tego przyrzeczenia nie dotrzymaliśmy, ale szacunek dla chleba już na zawsze pozostał i podświadomy strach przed tym, że w pewnym momencie może go zabraknąć. Marzenia nasze o tym co będziemy jedli po powrocie do Polski, na które wówczas nie było żadnej nadziej, popijaliśmy osoloną ( zamiast cukru) wodą ze śniegu.

Często do moich obowiązków należało przyniesienie przysługującej raz dziennie na kartki, dla każdego porcji wodo-zupy . Po taką zupę w skład której wchodziła woda, a w niej kilka ćwiartek zielonych, niedojrzałych jeszcze pomidorów, albo inną dla urozmaicenia zwaną kapuśniakiem, czyli też woda z kilkoma pływającymi listkami kapusty. Szedłem z dwoma puszkami po jakiś konserwach, jak z wiaderkami na drucianych rączkach. Ta „głodna kuchnia” znajdowała się w nie tak odległym sąsiednim baraku-lepiance jednak musiałem mieć na głowie jak zwykle czapkę uszatkę i ubraną kufajkę, obydwie rzeczy było z osoby dorosłej, czapka spadała mi na oczy, a w kufajce miałem podwinięte rękawy. Śnieżyca, wiatr i mróz zelżały, głód doskwierał ludziom i zwierzętom, a wygłodzone wilki podchodziły niemal pod same zabudowania. Od czasu do czasu słyszało się, że ośmielone głodem bestie kogoś rozszarpały. Dużo nie brakowało żeby i mnie to się przytrafiło, gdy wracałem ze zdobyczną i drogocenną zupą, ostrożnie pokonując kilka oblodzonych schodków, żeby nie rozlać posolonej, gorącej wodo-zupy i nie pozbawić całej naszej rodziny „kolacji”. Było ciemno, późne popołudnie, około godziny 16-tej. Gdy oderwałem wzrok od zlodowaciałej i śliskiej powierzchni śnieżnej ścieżki, ujrzałem wpatrujące się we mnie zielone oczy wilka w odległości 5, a może 7 m ode mnie. Stanąłem jak sparaliżowany, on siedział w pozycji wyczekiwania, widocznie zastanawiał się, czy zaatakować w takiej bliskości siedzib ludzkich, a może powstrzymywało go to że był sam. Myśli kotłowały mi się pod czaszką, co robić? Co będzie z zupą? Chyba instynkt samozachowawczy mi podpowiedział: powiększyć odległość, wycofać się. Czy robiłem to intuicyjnie? Czy ze względu na zupę (tego już nigdy nie ustaliłem)? Ale tak samo jak on we mnie, tak ja w niego wpatrując się, ostrożnie cofałem się, aż dotarłem do schodków stołówki i dopiero wtedy zacząłem krzyczeć: Wołk! Wołk! Wybiegło kilku mężczyzn z łopatami do odśnieżania. Wilk niechętnie się wycofał i wnet zniknął w ciemnym stepie, a pode mną po tym spotkaniu długo jeszcze drżały nogi. Opatrzność Boża mnie uratowała, nie było mi dane stać się ofiarą wilka, gdyż sam byłem jak ten wilk stepowy, gdy starałem się radzić sobie w różnych skrajnie niebezpiecznych sytuacjach.

 

Bohdan Rudawiec

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Nyu 18.08.2014
    Hm, całkiem ciekawe, podoba mi się :3

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania