Ona i on

ONA I ON/ON I ONA

 

Siadał przy jej łóżku. Na jego pocałunek nie reagowała, ale tolerowała ten objaw czułości, żeby już po chwili stać się nieprzystępną. Za wszelką cenę chciała zachować siebie, a nie potrafiła zamanifestować swojego „ja” bez zadania bólu. On wyglądał na kogoś, kogo to nie raniło. Widać przywykł przez lata. Ona zaś prawdziwe uczucia chowała głęboko pod maską obojętności i zniecierpliwienia. Nawet wrogości. A kiedy zaczynał wyjmować z reklamówki, zawsze takiej samej, batoniki, drożdżową jagodziankę i wafelki, mówiła głosem nie znoszącym sprzeciwu: nie. Tego nie chcę. Jedynie na widok mlecznej milki, bo widać była to jej ulubiona czekolada, reagowała ledwie dostrzegalnym uśmiechem i szybko zabierała się do jej rozpakowywania. Robiła to z godną podziwu wprawą, a on zaczynał czesać jej włosy wyjętą, z szafki przy łóżku, szczotką. Włosy miała wystarczająco długie, żeby mógł wiązać je w koński ogon, używając do tego gumki aptekarskiej. Znowu siadał przy jej łóżku. Ona wtedy kończyła opychać się czekoladą. Nie zawsze pamiętał o zabraniu aparatu słuchowego, więc żeby usłyszeć, co – też niechętnie i rzadko – mówiła, pochylał się nad nią, prawie kładąc głowę na jej piersiach. Najczęściej zwracała się do niego tonem rozkazującym. Kazała mu zabierać śmietankowe wafelki, a zwłaszcza drożdżową jagodziankę. On wpadał w irytację i zaczynał chować wszystko do plastikowej reklamówki w kwiaty. Był to sygnał, że za chwilę pójdzie do domu, kończąc tym samym wizytę. Podrywał się. Siadał i znowu podrywał, międląc w ręku torbę, wyrażając tym nerwowym gestem niezadowolenie i niecierpliwość. Ona ani przez chwilę nie dawała mu odczuć, że może wyjątkowo odstąpi od swego żądania. Wręcz przeciwnie, nalegała podniesionym głosem. Zawsze, z uporem godnym podziwu, podejmował ostatnią próbę. Zwijał torbę tak, żeby zmieściła się do szuflady i pakował ją na siłę do środka. Dociskał kolanem, a następnie, bez pożegnania, unosząc się honorem, opuszczał salę. Czasem wołała za nim, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby wrócił.

Po jego wyjściu zaczynała dojadać resztki czekolady, zlizując z papierka okruchy. Popijała je zimnym kompotem. Dopiero wtedy z trudem odsuwała szufladę i przeglądała zawartość reklamówki, o którą się z mężem poróżniła. Z plastikowej niewielkiej torebki wyjmowała drożdżówkę. Dzieliła ją na dwie równe części. Jedną chowała do szuflady, a drugą zaczynała jeść, łamiąc ją na mniejsze kawałki, tak żeby były wielkości jednego kęsa. Jadła, a właściwie międliła ją w ustach, jakby w poczuciu winy, że mąż tak gwałtownie zakończył wizytę właśnie przez tę głupią drożdżówkę. Raz jeden poprosiła młodą dziewczynę z sąsiedniego łóżka, żeby przyniosła jej kubek ciepłego kompotu z termosu stojącego naprzeciwko kuchni. Kiedy ta wróciła, na jej szafce leżała druga połowa jagodzianki. Dziewczyna bez chwili wahania wzięła ją i łapczywie wepchnęła całą do ust. Przyglądała się jej w milczeniu.

Tego dnia, na krześle przy jej łóżku usiadła starsza kobieta, dopiero przyjęta na oddział. Zniżając głos do szeptu, zaczęła:

– Niech pani nie będzie taka nieprzyjemna dla męża, bo przestanie panią odwiedzać. – Nie dając poznać po sobie, że słucha, popatrzyła jej prosto w oczy, a następnie odwróciła się do niej plecami, tym samym dając do zrozumienia, że lekcja jest już skończona. – Rzadko się zdarza – kontynuowała kobieta – żeby mąż z taką troską odnosił się do swojej chorej żony – mówiła dalej, jeszcze bardziej zniżając głos, żeby inne pacjentki jej nie słyszały. Ta do której kierowane były słowa nie chciała słuchać i ostentacyjnie zamknęła oczy, po raz kolejny okazując swój brak zainteresowania. Kończąc monolog, starsza kobieta powiedziała drżącym głosem: –Niedawno – tu przerwała wzruszona – straciłam męża i bardzo za nim tęsknię. Życzę pani jak najlepiej.

Wstała i poszła do swojego łóżka na końcu sali. Następnego dnia, kiedy przyszedł ją odwiedzić, dało się odczuć pewną zmianę w jej zachowaniu. Już tak nie warczała na męża. Milczała. Jak zawsze opychała się czekoladą, a on szczotkował jej włosy i związywał w koński ogon. Jadła łapczywie, jakby w obawie, że ktoś pozbawi ją tej przyjemności. W kącikach ust zostawały roztopione resztki czekolady, które on wycierał pomiętą i niezbyt czystą chustką do nosa wyciągniętą z kieszeni spodni. Nie lubiła tego i nierzadko, uprzedzając go, odwracała głowę i oblizywała te miejsca językiem. Nie chcąc stracić ani chwili delektowania się mleczną milką, reagowała irytacją, kiedy nalegał, żeby jadła szpitalne posiłki. Ganiła go spojrzeniem rozkapryszonej dziewczynki. Czasami nie dawał za wygraną i na siłę próbował ją nakarmić zostawionym na szafce wystygłym klopsem. Stanowczo protestowała, na co on, wzruszając ramionami, kapitulował. Wtedy ona, w poczuciu odniesionego zwycięstwa, zwracała do niego głowę, by przyjrzeć się mu w milczeniu. Triumfowała – i wcale tego nie skrywała.

Nikt poza nim jej nie odwiedzał, chociaż dobiegał końca drugi miesiąc jej pobytu w szpitalu. Byli bezdzietnym małżeństwem. Ich życie wypełniały liczne kuzynki i siostrzenice, od których ją zawsze pozdrawiał, ale żadna z tych osób nie przyszła w odwiedziny. Pozdrowienia przyjmowała bez entuzjazmu. Taka była dla męża i pewnie taka dla reszty rodziny. Mogło to mieć związek z jej wieloletnią chorobą i wielokrotnymi pobytami w szpitalu. Jego wizyty traktowała jak oczywistość. Kiedy się spóźniał, a przychodził punkt druga, kręciła się na łóżku. Kładła się raz na jednym, raz na drugim boku. Siadała, spuszczając nogi na podłogę. Nerwowo poprawiała nieuczesane włosy. W końcu przychodził. Witała go karcącym wzrokiem i zasypywała pytaniami. Jak już wykrzyczała swoje żale, znowu stawała się milcząca i obojętna. Traktowała go opryskliwie. Jej choroba wyzwalała w nim nadopiekuńczość, przed którą ona tak rozpaczliwie się broniła. Jeśli to on był ofiarą w tym małżeństwie, to być może z własnego wyboru. A może wszystko było dużo prostsze. Robił to z poczucia przyzwoitości albo dlatego, że ją ciągle, jak przed laty, po prostu kochał. Widać to było po jego zachowaniu. Całkiem nieźle natomiast radził sobie z jej kapryśnym charakterem. Trwał przy niej, choć była mało atrakcyjna, choć wyglądała na kilka lat starszą i choć nie był dobrze traktowany. W chwilach szczególnie trudnych ratował się znowu swoją głuchotą. Jego aparat słuchowy często zawodził. Usiłował go wtedy naprawiać, potrząsając urządzeniem zapewne już mocno wyeksploatowanym. Pochylony, krzycząc powtarzał: Co? Co mówisz? Nie słyszę. Zirytowany sytuacją, a może stosowanym na użytek chwili wybiegiem, wzruszał ramionami. Opierał się mocno na poręczy krzesła i krzyżował ręce na piersiach. Patrzył na nią bez słowa.

Przychodził zawsze tak samo ubrany. Niekoniecznie wynikało to z biedy, raczej z rezygnacji. Z braku kobiecej troskliwości. Te role zostały w ich małżeństwie całkowicie odwrócone. Potwierdzeniem ich skromnego życia był fakt, że do domu zabierał ją tramwajem, nie taksówką. Termin wyjścia został już postanowiony. Tego dnia nie przyniósł do szpitala ani reklamówki w kwiaty, ani milki. Z dużej, za dużej torby wyjął jej ubranie. Był to gustowny, choć nie na tę porę roku, kostium koloru rozcieńczonego czerwonego wina. Poza tym wyjął bieliznę. Buty i torebkę. Wszystko to wyrzucił na łóżko. Energicznym ruchem – widać, że się spieszył – pomógł jej wstać. Nie czekając, aż stanie pewnie na nogach, ściągnął z niej szlafrok i koszulę na oczach wszystkich pacjentek na sali i przy niedomkniętych drzwiach na korytarz. Stała nago skulona i zawstydzona. Dostała wypieków. Nie zwracał na nią uwagi. Najpierw włożył jej mocno sprane majtki, unosząc najpierw prawą, potem lewą nogę. Następnie, nieco szarpiąc się i niecierpliwiąc, zapiął na haftki biustonosz. Nie czekając, aż ona podciągnie piersi do miseczek stanika, włożył rękę i sam, równie wprawnym ruchem, wepchnął te wyschnięte i przyrośnięte do żeber nieapetyczne piersi, a właściwe worki obciągnięte skórą. Nie protestowała. Na gołe ciało, bo zapomniał podkoszulki, wcisnął żakiet i starannie, choć nie bez trudu i szarpania się, zapiął go na kilka szylkretowych guzików. Guziki zupełnie nie pasowały do tego stroju. Spódnicę, wąską i dwa numery za dużą, włożył jej przez głowę, starając się nie popsuć wcześniej spiętych, jak zwykle w koński ogon, włosów. Spódnica wisiała na niej jak na wieszaku. Robił to wszystko z ogromnym zaangażowaniem, ocierając spocone czoło chusteczką do nosa. Ona poddawała się tym zabiegom, biernie wykonując jego polecenia. W końcu skończył ją ubierać. Sandały nie pasowały do kostiumu, ale wyglądały na wygodne. Były mocno znoszone. Może jedyne, jakie miała. Może ulubione. Spostrzegł, że zapomniał o rajstopach. Początkowo chciał je schować do torby, ale się sprzeciwiła. Zdjął z trudem wciśnięte sandały i podciągnął spódnicę. Teraz było widać, jak wysuszoną miała skórę. Była bardzo chuda. Skóra i kości. Z wielkim mozołem wciągał na jej bezwładne nogi rajstopy koloru mocnej herbaty. Miały dziury, ale spódnica sięgająca do pół łydki tuszowała te oczka zszyte na okrętkę grubą nitką.

Nie oglądając się na nikogo, bez słowa do widzenia, skierowali się ku wyjściu z sali. Ona kątem oka zerknęła na swoje łóżko. Stojąc w drzwiach, sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej małe zawiniątko. Odpakowała i wprawnym ruchem wcisnęła do ust sztuczną szczękę. Spojrzała dookoła i lekko się uśmiechnęła. On w ostatniej chwili cofnął się i zajrzał pośpiesznie do szafki. Odsunął szufladę, w której zostały okruchy po jagodziankach i zgniecione puste opakowania po czekoladzie milce.

Wziął ją ponownie pod rękę. Ileż dumy było w nich obojgu. Ile skrywanej satysfakcji, że tym razem się udało i ona wychodzi ze szpitala, który stał się jej drugim domem, o własnych silach, jedynie oparta mocno na jego ramieniu. A jednak, co widać było po jej minie i uniesionej do góry głowie, była z niego zadowolona i nie ukrywała tego. Szli, jakby ją prowadził do ołtarza. Stąpała powoli, uważając na każdy kolejny krok. Dostosował się do jej tempa, gotowy chwycić ją mocniej pod ramię albo przystanąć, gdyby tego potrzebowała. Szli przecież do tramwaju. Zniknęli w głębi szpitalnego korytarza.

 

Wiosna 2013

ONA I ON/ON I ONA

 

Siadał przy jej łóżku. Na jego pocałunek nie reagowała, ale tolerowała ten objaw czułości, żeby już po chwili stać się nieprzystępną. Za wszelką cenę chciała zachować siebie, a nie potrafiła zamanifestować swojego „ja” bez zadania bólu. On wyglądał na kogoś, kogo to nie raniło. Widać przywykł przez lata. Ona zaś prawdziwe uczucia chowała głęboko pod maską obojętności i zniecierpliwienia. Nawet wrogości. A kiedy zaczynał wyjmować z reklamówki, zawsze takiej samej, batoniki, drożdżową jagodziankę i wafelki, mówiła głosem nie znoszącym sprzeciwu: nie. Tego nie chcę. Jedynie na widok mlecznej milki, bo widać była to jej ulubiona czekolada, reagowała ledwie dostrzegalnym uśmiechem i szybko zabierała się do jej rozpakowywania. Robiła to z godną podziwu wprawą, a on zaczynał czesać jej włosy wyjętą, z szafki przy łóżku, szczotką. Włosy miała wystarczająco długie, żeby mógł wiązać je w koński ogon, używając do tego gumki aptekarskiej. Znowu siadał przy jej łóżku. Ona wtedy kończyła opychać się czekoladą. Nie zawsze pamiętał o zabraniu aparatu słuchowego, więc żeby usłyszeć, co – też niechętnie i rzadko – mówiła, pochylał się nad nią, prawie kładąc głowę na jej piersiach. Najczęściej zwracała się do niego tonem rozkazującym. Kazała mu zabierać śmietankowe wafelki, a zwłaszcza drożdżową jagodziankę. On wpadał w irytację i zaczynał chować wszystko do plastikowej reklamówki w kwiaty. Był to sygnał, że za chwilę pójdzie do domu, kończąc tym samym wizytę. Podrywał się. Siadał i znowu podrywał, międląc w ręku torbę, wyrażając tym nerwowym gestem niezadowolenie i niecierpliwość. Ona ani przez chwilę nie dawała mu odczuć, że może wyjątkowo odstąpi od swego żądania. Wręcz przeciwnie, nalegała podniesionym głosem. Zawsze, z uporem godnym podziwu, podejmował ostatnią próbę. Zwijał torbę tak, żeby zmieściła się do szuflady i pakował ją na siłę do środka. Dociskał kolanem, a następnie, bez pożegnania, unosząc się honorem, opuszczał salę. Czasem wołała za nim, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby wrócił.

Po jego wyjściu zaczynała dojadać resztki czekolady, zlizując z papierka okruchy. Popijała je zimnym kompotem. Dopiero wtedy z trudem odsuwała szufladę i przeglądała zawartość reklamówki, o którą się z mężem poróżniła. Z plastikowej niewielkiej torebki wyjmowała drożdżówkę. Dzieliła ją na dwie równe części. Jedną chowała do szuflady, a drugą zaczynała jeść, łamiąc ją na mniejsze kawałki, tak żeby były wielkości jednego kęsa. Jadła, a właściwie międliła ją w ustach, jakby w poczuciu winy, że mąż tak gwałtownie zakończył wizytę właśnie przez tę głupią drożdżówkę. Raz jeden poprosiła młodą dziewczynę z sąsiedniego łóżka, żeby przyniosła jej kubek ciepłego kompotu z termosu stojącego naprzeciwko kuchni. Kiedy ta wróciła, na jej szafce leżała druga połowa jagodzianki. Dziewczyna bez chwili wahania wzięła ją i łapczywie wepchnęła całą do ust. Przyglądała się jej w milczeniu.

Tego dnia, na krześle przy jej łóżku usiadła starsza kobieta, dopiero przyjęta na oddział. Zniżając głos do szeptu, zaczęła:

– Niech pani nie będzie taka nieprzyjemna dla męża, bo przestanie panią odwiedzać. – Nie dając poznać po sobie, że słucha, popatrzyła jej prosto w oczy, a następnie odwróciła się do niej plecami, tym samym dając do zrozumienia, że lekcja jest już skończona. – Rzadko się zdarza – kontynuowała kobieta – żeby mąż z taką troską odnosił się do swojej chorej żony – mówiła dalej, jeszcze bardziej zniżając głos, żeby inne pacjentki jej nie słyszały. Ta do której kierowane były słowa nie chciała słuchać i ostentacyjnie zamknęła oczy, po raz kolejny okazując swój brak zainteresowania. Kończąc monolog, starsza kobieta powiedziała drżącym głosem: –Niedawno – tu przerwała wzruszona – straciłam męża i bardzo za nim tęsknię. Życzę pani jak najlepiej.

Wstała i poszła do swojego łóżka na końcu sali. Następnego dnia, kiedy przyszedł ją odwiedzić, dało się odczuć pewną zmianę w jej zachowaniu. Już tak nie warczała na męża. Milczała. Jak zawsze opychała się czekoladą, a on szczotkował jej włosy i związywał w koński ogon. Jadła łapczywie, jakby w obawie, że ktoś pozbawi ją tej przyjemności. W kącikach ust zostawały roztopione resztki czekolady, które on wycierał pomiętą i niezbyt czystą chustką do nosa wyciągniętą z kieszeni spodni. Nie lubiła tego i nierzadko, uprzedzając go, odwracała głowę i oblizywała te miejsca językiem. Nie chcąc stracić ani chwili delektowania się mleczną milką, reagowała irytacją, kiedy nalegał, żeby jadła szpitalne posiłki. Ganiła go spojrzeniem rozkapryszonej dziewczynki. Czasami nie dawał za wygraną i na siłę próbował ją nakarmić zostawionym na szafce wystygłym klopsem. Stanowczo protestowała, na co on, wzruszając ramionami, kapitulował. Wtedy ona, w poczuciu odniesionego zwycięstwa, zwracała do niego głowę, by przyjrzeć się mu w milczeniu. Triumfowała – i wcale tego nie skrywała.

Nikt poza nim jej nie odwiedzał, chociaż dobiegał końca drugi miesiąc jej pobytu w szpitalu. Byli bezdzietnym małżeństwem. Ich życie wypełniały liczne kuzynki i siostrzenice, od których ją zawsze pozdrawiał, ale żadna z tych osób nie przyszła w odwiedziny. Pozdrowienia przyjmowała bez entuzjazmu. Taka była dla męża i pewnie taka dla reszty rodziny. Mogło to mieć związek z jej wieloletnią chorobą i wielokrotnymi pobytami w szpitalu. Jego wizyty traktowała jak oczywistość. Kiedy się spóźniał, a przychodził punkt druga, kręciła się na łóżku. Kładła się raz na jednym, raz na drugim boku. Siadała, spuszczając nogi na podłogę. Nerwowo poprawiała nieuczesane włosy. W końcu przychodził. Witała go karcącym wzrokiem i zasypywała pytaniami. Jak już wykrzyczała swoje żale, znowu stawała się milcząca i obojętna. Traktowała go opryskliwie. Jej choroba wyzwalała w nim nadopiekuńczość, przed którą ona tak rozpaczliwie się broniła. Jeśli to on był ofiarą w tym małżeństwie, to być może z własnego wyboru. A może wszystko było dużo prostsze. Robił to z poczucia przyzwoitości albo dlatego, że ją ciągle, jak przed laty, po prostu kochał. Widać to było po jego zachowaniu. Całkiem nieźle natomiast radził sobie z jej kapryśnym charakterem. Trwał przy niej, choć była mało atrakcyjna, choć wyglądała na kilka lat starszą i choć nie był dobrze traktowany. W chwilach szczególnie trudnych ratował się znowu swoją głuchotą. Jego aparat słuchowy często zawodził. Usiłował go wtedy naprawiać, potrząsając urządzeniem zapewne już mocno wyeksploatowanym. Pochylony, krzycząc powtarzał: Co? Co mówisz? Nie słyszę. Zirytowany sytuacją, a może stosowanym na użytek chwili wybiegiem, wzruszał ramionami. Opierał się mocno na poręczy krzesła i krzyżował ręce na piersiach. Patrzył na nią bez słowa.

Przychodził zawsze tak samo ubrany. Niekoniecznie wynikało to z biedy, raczej z rezygnacji. Z braku kobiecej troskliwości. Te role zostały w ich małżeństwie całkowicie odwrócone. Potwierdzeniem ich skromnego życia był fakt, że do domu zabierał ją tramwajem, nie taksówką. Termin wyjścia został już postanowiony. Tego dnia nie przyniósł do szpitala ani reklamówki w kwiaty, ani milki. Z dużej, za dużej torby wyjął jej ubranie. Był to gustowny, choć nie na tę porę roku, kostium koloru rozcieńczonego czerwonego wina. Poza tym wyjął bieliznę. Buty i torebkę. Wszystko to wyrzucił na łóżko. Energicznym ruchem – widać, że się spieszył – pomógł jej wstać. Nie czekając, aż stanie pewnie na nogach, ściągnął z niej szlafrok i koszulę na oczach wszystkich pacjentek na sali i przy niedomkniętych drzwiach na korytarz. Stała nago skulona i zawstydzona. Dostała wypieków. Nie zwracał na nią uwagi. Najpierw włożył jej mocno sprane majtki, unosząc najpierw prawą, potem lewą nogę. Następnie, nieco szarpiąc się i niecierpliwiąc, zapiął na haftki biustonosz. Nie czekając, aż ona podciągnie piersi do miseczek stanika, włożył rękę i sam, równie wprawnym ruchem, wepchnął te wyschnięte i przyrośnięte do żeber nieapetyczne piersi, a właściwe worki obciągnięte skórą. Nie protestowała. Na gołe ciało, bo zapomniał podkoszulki, wcisnął żakiet i starannie, choć nie bez trudu i szarpania się, zapiął go na kilka szylkretowych guzików. Guziki zupełnie nie pasowały do tego stroju. Spódnicę, wąską i dwa numery za dużą, włożył jej przez głowę, starając się nie popsuć wcześniej spiętych, jak zwykle w koński ogon, włosów. Spódnica wisiała na niej jak na wieszaku. Robił to wszystko z ogromnym zaangażowaniem, ocierając spocone czoło chusteczką do nosa. Ona poddawała się tym zabiegom, biernie wykonując jego polecenia. W końcu skończył ją ubierać. Sandały nie pasowały do kostiumu, ale wyglądały na wygodne. Były mocno znoszone. Może jedyne, jakie miała. Może ulubione. Spostrzegł, że zapomniał o rajstopach. Początkowo chciał je schować do torby, ale się sprzeciwiła. Zdjął z trudem wciśnięte sandały i podciągnął spódnicę. Teraz było widać, jak wysuszoną miała skórę. Była bardzo chuda. Skóra i kości. Z wielkim mozołem wciągał na jej bezwładne nogi rajstopy koloru mocnej herbaty. Miały dziury, ale spódnica sięgająca do pół łydki tuszowała te oczka zszyte na okrętkę grubą nitką.

Nie oglądając się na nikogo, bez słowa do widzenia, skierowali się ku wyjściu z sali. Ona kątem oka zerknęła na swoje łóżko. Stojąc w drzwiach, sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej małe zawiniątko. Odpakowała i wprawnym ruchem wcisnęła do ust sztuczną szczękę. Spojrzała dookoła i lekko się uśmiechnęła. On w ostatniej chwili cofnął się i zajrzał pośpiesznie do szafki. Odsunął szufladę, w której zostały okruchy po jagodziankach i zgniecione puste opakowania po czekoladzie milce.

Wziął ją ponownie pod rękę. Ileż dumy było w nich obojgu. Ile skrywanej satysfakcji, że tym razem się udało i ona wychodzi ze szpitala, który stał się jej drugim domem, o własnych silach, jedynie oparta mocno na jego ramieniu. A jednak, co widać było po jej minie i uniesionej do góry głowie, była z niego zadowolona i nie ukrywała tego. Szli, jakby ją prowadził do ołtarza. Stąpała powoli, uważając na każdy kolejny krok. Dostosował się do jej tempa, gotowy chwycić ją mocniej pod ramię albo przystanąć, gdyby tego potrzebowała. Szli przecież do tramwaju. Zniknęli w głębi szpitalnego korytarza.

 

Wiosna 2013

ONA I ON/ON I ONA

 

Siadał przy jej łóżku. Na jego pocałunek nie reagowała, ale tolerowała ten objaw czułości, żeby już po chwili stać się nieprzystępną. Za wszelką cenę chciała zachować siebie, a nie potrafiła zamanifestować swojego „ja” bez zadania bólu. On wyglądał na kogoś, kogo to nie raniło. Widać przywykł przez lata. Ona zaś prawdziwe uczucia chowała głęboko pod maską obojętności i zniecierpliwienia. Nawet wrogości. A kiedy zaczynał wyjmować z reklamówki, zawsze takiej samej, batoniki, drożdżową jagodziankę i wafelki, mówiła głosem nie znoszącym sprzeciwu: nie. Tego nie chcę. Jedynie na widok mlecznej milki, bo widać była to jej ulubiona czekolada, reagowała ledwie dostrzegalnym uśmiechem i szybko zabierała się do jej rozpakowywania. Robiła to z godną podziwu wprawą, a on zaczynał czesać jej włosy wyjętą, z szafki przy łóżku, szczotką. Włosy miała wystarczająco długie, żeby mógł wiązać je w koński ogon, używając do tego gumki aptekarskiej. Znowu siadał przy jej łóżku. Ona wtedy kończyła opychać się czekoladą. Nie zawsze pamiętał o zabraniu aparatu słuchowego, więc żeby usłyszeć, co – też niechętnie i rzadko – mówiła, pochylał się nad nią, prawie kładąc głowę na jej piersiach. Najczęściej zwracała się do niego tonem rozkazującym. Kazała mu zabierać śmietankowe wafelki, a zwłaszcza drożdżową jagodziankę. On wpadał w irytację i zaczynał chować wszystko do plastikowej reklamówki w kwiaty. Był to sygnał, że za chwilę pójdzie do domu, kończąc tym samym wizytę. Podrywał się. Siadał i znowu podrywał, międląc w ręku torbę, wyrażając tym nerwowym gestem niezadowolenie i niecierpliwość. Ona ani przez chwilę nie dawała mu odczuć, że może wyjątkowo odstąpi od swego żądania. Wręcz przeciwnie, nalegała podniesionym głosem. Zawsze, z uporem godnym podziwu, podejmował ostatnią próbę. Zwijał torbę tak, żeby zmieściła się do szuflady i pakował ją na siłę do środka. Dociskał kolanem, a następnie, bez pożegnania, unosząc się honorem, opuszczał salę. Czasem wołała za nim, ale nigdy się nie zdarzyło, żeby wrócił.

Po jego wyjściu zaczynała dojadać resztki czekolady, zlizując z papierka okruchy. Popijała je zimnym kompotem. Dopiero wtedy z trudem odsuwała szufladę i przeglądała zawartość reklamówki, o którą się z mężem poróżniła. Z plastikowej niewielkiej torebki wyjmowała drożdżówkę. Dzieliła ją na dwie równe części. Jedną chowała do szuflady, a drugą zaczynała jeść, łamiąc ją na mniejsze kawałki, tak żeby były wielkości jednego kęsa. Jadła, a właściwie międliła ją w ustach, jakby w poczuciu winy, że mąż tak gwałtownie zakończył wizytę właśnie przez tę głupią drożdżówkę. Raz jeden poprosiła młodą dziewczynę z sąsiedniego łóżka, żeby przyniosła jej kubek ciepłego kompotu z termosu stojącego naprzeciwko kuchni. Kiedy ta wróciła, na jej szafce leżała druga połowa jagodzianki. Dziewczyna bez chwili wahania wzięła ją i łapczywie wepchnęła całą do ust. Przyglądała się jej w milczeniu.

Tego dnia, na krześle przy jej łóżku usiadła starsza kobieta, dopiero przyjęta na oddział. Zniżając głos do szeptu, zaczęła:

– Niech pani nie będzie taka nieprzyjemna dla męża, bo przestanie panią odwiedzać. – Nie dając poznać po sobie, że słucha, popatrzyła jej prosto w oczy, a następnie odwróciła się do niej plecami, tym samym dając do zrozumienia, że lekcja jest już skończona. – Rzadko się zdarza – kontynuowała kobieta – żeby mąż z taką troską odnosił się do swojej chorej żony – mówiła dalej, jeszcze bardziej zniżając głos, żeby inne pacjentki jej nie słyszały. Ta do której kierowane były słowa nie chciała słuchać i ostentacyjnie zamknęła oczy, po raz kolejny okazując swój brak zainteresowania. Kończąc monolog, starsza kobieta powiedziała drżącym głosem: –Niedawno – tu przerwała wzruszona – straciłam męża i bardzo za nim tęsknię. Życzę pani jak najlepiej.

Wstała i poszła do swojego łóżka na końcu sali. Następnego dnia, kiedy przyszedł ją odwiedzić, dało się odczuć pewną zmianę w jej zachowaniu. Już tak nie warczała na męża. Milczała. Jak zawsze opychała się czekoladą, a on szczotkował jej włosy i związywał w koński ogon. Jadła łapczywie, jakby w obawie, że ktoś pozbawi ją tej przyjemności. W kącikach ust zostawały roztopione resztki czekolady, które on wycierał pomiętą i niezbyt czystą chustką do nosa wyciągniętą z kieszeni spodni. Nie lubiła tego i nierzadko, uprzedzając go, odwracała głowę i oblizywała te miejsca językiem. Nie chcąc stracić ani chwili delektowania się mleczną milką, reagowała irytacją, kiedy nalegał, żeby jadła szpitalne posiłki. Ganiła go spojrzeniem rozkapryszonej dziewczynki. Czasami nie dawał za wygraną i na siłę próbował ją nakarmić zostawionym na szafce wystygłym klopsem. Stanowczo protestowała, na co on, wzruszając ramionami, kapitulował. Wtedy ona, w poczuciu odniesionego zwycięstwa, zwracała do niego głowę, by przyjrzeć się mu w milczeniu. Triumfowała – i wcale tego nie skrywała.

Nikt poza nim jej nie odwiedzał, chociaż dobiegał końca drugi miesiąc jej pobytu w szpitalu. Byli bezdzietnym małżeństwem. Ich życie wypełniały liczne kuzynki i siostrzenice, od których ją zawsze pozdrawiał, ale żadna z tych osób nie przyszła w odwiedziny. Pozdrowienia przyjmowała bez entuzjazmu. Taka była dla męża i pewnie taka dla reszty rodziny. Mogło to mieć związek z jej wieloletnią chorobą i wielokrotnymi pobytami w szpitalu. Jego wizyty traktowała jak oczywistość. Kiedy się spóźniał, a przychodził punkt druga, kręciła się na łóżku. Kładła się raz na jednym, raz na drugim boku. Siadała, spuszczając nogi na podłogę. Nerwowo poprawiała nieuczesane włosy. W końcu przychodził. Witała go karcącym wzrokiem i zasypywała pytaniami. Jak już wykrzyczała swoje żale, znowu stawała się milcząca i obojętna. Traktowała go opryskliwie. Jej choroba wyzwalała w nim nadopiekuńczość, przed którą ona tak rozpaczliwie się broniła. Jeśli to on był ofiarą w tym małżeństwie, to być może z własnego wyboru. A może wszystko było dużo prostsze. Robił to z poczucia przyzwoitości albo dlatego, że ją ciągle, jak przed laty, po prostu kochał. Widać to było po jego zachowaniu. Całkiem nieźle natomiast radził sobie z jej kapryśnym charakterem. Trwał przy niej, choć była mało atrakcyjna, choć wyglądała na kilka lat starszą i choć nie był dobrze traktowany. W chwilach szczególnie trudnych ratował się znowu swoją głuchotą. Jego aparat słuchowy często zawodził. Usiłował go wtedy naprawiać, potrząsając urządzeniem zapewne już mocno wyeksploatowanym. Pochylony, krzycząc powtarzał: Co? Co mówisz? Nie słyszę. Zirytowany sytuacją, a może stosowanym na użytek chwili wybiegiem, wzruszał ramionami. Opierał się mocno na poręczy krzesła i krzyżował ręce na piersiach. Patrzył na nią bez słowa.

Przychodził zawsze tak samo ubrany. Niekoniecznie wynikało to z biedy, raczej z rezygnacji. Z braku kobiecej troskliwości. Te role zostały w ich małżeństwie całkowicie odwrócone. Potwierdzeniem ich skromnego życia był fakt, że do domu zabierał ją tramwajem, nie taksówką. Termin wyjścia został już postanowiony. Tego dnia nie przyniósł do szpitala ani reklamówki w kwiaty, ani milki. Z dużej, za dużej torby wyjął jej ubranie. Był to gustowny, choć nie na tę porę roku, kostium koloru rozcieńczonego czerwonego wina. Poza tym wyjął bieliznę. Buty i torebkę. Wszystko to wyrzucił na łóżko. Energicznym ruchem – widać, że się spieszył – pomógł jej wstać. Nie czekając, aż stanie pewnie na nogach, ściągnął z niej szlafrok i koszulę na oczach wszystkich pacjentek na sali i przy niedomkniętych drzwiach na korytarz. Stała nago skulona i zawstydzona. Dostała wypieków. Nie zwracał na nią uwagi. Najpierw włożył jej mocno sprane majtki, unosząc najpierw prawą, potem lewą nogę. Następnie, nieco szarpiąc się i niecierpliwiąc, zapiął na haftki biustonosz. Nie czekając, aż ona podciągnie piersi do miseczek stanika, włożył rękę i sam, równie wprawnym ruchem, wepchnął te wyschnięte i przyrośnięte do żeber nieapetyczne piersi, a właściwe worki obciągnięte skórą. Nie protestowała. Na gołe ciało, bo zapomniał podkoszulki, wcisnął żakiet i starannie, choć nie bez trudu i szarpania się, zapiął go na kilka szylkretowych guzików. Guziki zupełnie nie pasowały do tego stroju. Spódnicę, wąską i dwa numery za dużą, włożył jej przez głowę, starając się nie popsuć wcześniej spiętych, jak zwykle w koński ogon, włosów. Spódnica wisiała na niej jak na wieszaku. Robił to wszystko z ogromnym zaangażowaniem, ocierając spocone czoło chusteczką do nosa. Ona poddawała się tym zabiegom, biernie wykonując jego polecenia. W końcu skończył ją ubierać. Sandały nie pasowały do kostiumu, ale wyglądały na wygodne. Były mocno znoszone. Może jedyne, jakie miała. Może ulubione. Spostrzegł, że zapomniał o rajstopach. Początkowo chciał je schować do torby, ale się sprzeciwiła. Zdjął z trudem wciśnięte sandały i podciągnął spódnicę. Teraz było widać, jak wysuszoną miała skórę. Była bardzo chuda. Skóra i kości. Z wielkim mozołem wciągał na jej bezwładne nogi rajstopy koloru mocnej herbaty. Miały dziury, ale spódnica sięgająca do pół łydki tuszowała te oczka zszyte na okrętkę grubą nitką.

Nie oglądając się na nikogo, bez słowa do widzenia, skierowali się ku wyjściu z sali. Ona kątem oka zerknęła na swoje łóżko. Stojąc w drzwiach, sięgnęła do torebki. Wyjęła z niej małe zawiniątko. Odpakowała i wprawnym ruchem wcisnęła do ust sztuczną szczękę. Spojrzała dookoła i lekko się uśmiechnęła. On w ostatniej chwili cofnął się i zajrzał pośpiesznie do szafki. Odsunął szufladę, w której zostały okruchy po jagodziankach i zgniecione puste opakowania po czekoladzie milce.

Wziął ją ponownie pod rękę. Ileż dumy było w nich obojgu. Ile skrywanej satysfakcji, że tym razem się udało i ona wychodzi ze szpitala, który stał się jej drugim domem, o własnych silach, jedynie oparta mocno na jego ramieniu. A jednak, co widać było po jej minie i uniesionej do góry głowie, była z niego zadowolona i nie ukrywała tego. Szli, jakby ją prowadził do ołtarza. Stąpała powoli, uważając na każdy kolejny krok. Dostosował się do jej tempa, gotowy chwycić ją mocniej pod ramię albo przystanąć, gdyby tego potrzebowała. Szli przecież do tramwaju. Zniknęli w głębi szpitalnego korytarza.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania