Ostre są strzały złamanego serca

Simon był Nocnym Łowcą od dwóch miesięcy, co wcale nie oznaczało, że wszystkie demony omijały go szerokim łukiem.

Teraz nawet wypad do sklepu wydawał się niebezpieczną wyprawą. By przejść pięćset metrów do kawiarni za rogiem, musiał zabierać ze sobą stuprocentowo wyposażony pas z bronią, stelę oraz magiczne światło. Alec mówił, że to wszystko na wszelki wypadek.

A wszelkie wypadki zdarzały się dość często. Na przykład, ostatnim razem; gdy wybierał się na urodziny do Isabelle.

Zza jego domu wyskoczył demon. Był wyraźnie zainteresowany puklem jego włosów. Dobrze, że Simon umie szybko biegać, bo inaczej nie uszedłby z tego cało.

Dzisiaj było podejrzanie spokojnie, gdy szedł do Starbucks'a. Kupił dwa espresso dla siebie i Clary. Specjalnie wybrał drogę przez park. Był naprawdę piękny dzień. Wokół można było znaleźć roześmiane dzieci, całujące się pary i przyjaciół dyskutujących zawzięcie. Niebo było nieskazitelnie. Nie znalazł na nim ani jednej chmury. Słońce świeciło radośnie, dając przyjemne uczucie ciepła.

Brakowało mu takich dni - gdy mógł się zatrzymać i popatrzeć na szczęście.

Życie Nocnego Łowcy nie było takie złe. Nadal miał przyjaciół, rodzinę i dziewczynę, ale między to wszystko wkradło się niebezpieczeństwo i świadomość, że można nie przeżyć następnego dnia.

Coraz częściej zdarzało się, że Dzieci Anioła nie wracały z typowych wypraw. Czasem nawet najlepszy wojownik mógł polegnąć w rutynowej bitwie.

Simon nie chciał być takim wojownikiem. Chciał dożyć starości; chociaż podczas bycia wampirem marzył o śmierci za młodu.

Ostatnio coraz częściej nawiedzały go takie refleksje. O śmierci, o istnieniu.

Ale wydarzenia ostatnich miesięcy nauczyły go, że należy cieszyć się chwilą.

Przyszłość jest niewiadomą. Przeszłość nie należy do Ciebie. Tylko dziś jest Twoje, jak powiedział Przyziemny papież. Jest ze mną naprawdę źle, pomyślał. Jestem żydem, Nocnym Łowcą, a myślę o tym, co powiedział katolicki papież.

Nocni Łowcy byli swego rodzaju ateistami, tak przynajmniej uważał Simon, ponieważ nie potrafił nazwać ich wiary. Wierzyli w Anioła, który ich stworzył, dzięki któremu mają swoje prawa. Dzięki któremu, wiedzą jak żyć.

Simon jednak w duszy pozostał żydem, którym był jako Przyziemny, a nawet jako wampir. Nie potrafił ot tak przestać wierzyć. Takich rzeczy nie da się zrobić na zawołanie. Niczego nie można zrobić na zawołanie. A zwłaszcza zmienić życiowe poglądy.

Po drugiej stronie ulicy zauważył budkę z lodami. Uśmiechnął się sam do siebie i ruszył w jej kierunku.

 

°°°°°°°°Δ°°°°°°°°°

 

Specjalnie przedłużał drogę do Instytutu, by nie wejść do niego z lodami. Nie wiedział czemu, ale jedząc zimny deser w takim miejscu czułby się jak idiota.

Mimo wszelkich starań dotarł na miejsce o wiele wcześniej niż zaplanował. A w dłoni nadal trzymał porcję lodów (no cóż, pomyślał. Pięć gałek robi swoje.).

Instytut pozostał taki, jaki go zapamiętał. Dwie strzeliste wieże pięły się ku niebu, jakby chciały dosięgnąć chmur. Solidna konstrukcja dumnie prezentowała się na tle innych budynków.

Szybko zjadł lody (wszystkie gałki były czekoladowe) i podszedł do masywnych drzwi budynku.

Teoretycznie, mógł je otworzyć sam, ponieważ każdy Nefilim był miłe widziany w Instytucie i sam mógł otworzyć jego wrota. Przez dwa miesiące poznał chyba prawie każdy kąt tego kościoła (bo tak na początku Simon nazywał Instytut), ale w środku czuł, że to jeszcze nie jest jego dom. Dlatego wolał zapukać.

Gdy uderzył w drzwi (nadal nie zdawał sobie sprawy ze swojej siły) prawie od razu usłyszał głuchy stukot eleganckich butów o posadzkę.

Drzwi się otworzyły. Stanął w nich Jace.

- Cześć, Simon. Clary nie ma. Razem z Isabelle poszły na zakupy - przeczesał dłonią złote włosy. Na jego policzkach Simon dostrzegł dwudniowy zarost. - Ale jeżeli chcesz, wejdź. Zawsze jesteś tu mile widziany - spojrzał w jego oczy - Co masz na brodzie?

Simon kciukiem zebrał z twarzy zimną substancję.

Lody.

Gdyby był sam, z jego ust wypłynęłoby siarczyste przekleństwo.

- Lody czekoladowe - odpowiedział normalnym tonem, jednak na jego twarzy pojawił się rumieniec.

Chłopak przyjął zaproszenie i razem z Jace'em udali się do kuchni.

- Czy to ze Starbucks'a? - zapytał blondyn wskazując na styropianowe kubki z kawą.

- Tak - powiedział i podał mu jeden. Skoro Clary i tak nie przyjdzie, szkoda by zmarnować tak dobra kawę.

Jace pociągnął szybki łyk z kubka i wykrzywił się paskudnie.

- Kawa! - wytarł usta z czarnego napoju - Nie wiem, jak możecie pić coś takiego! - po raz kolejny, na jego twarzy pojawił się grymas. Wylał zawartość kubka do zlewu. - Nie obraź się, ale nie jestem w stanie tego wypić.

- Spoko - Simon napił się swojej kawy, siadając na krześle - Wisisz mi cztery pięćdziesiąt.

Młody Herondale przestawił sobie krzesło dokładnie na wprost Simona.

- Jak wam się układa z Isabelle? - zapytał z zaciekawieniem. Uśmiechnął się przyjaźnie. Wyraźnie był tym zainteresowany.

Chłopak westchnął głęboko.

- Nie najlepiej. Ostatnio...

- Ze mną i Clary to samo - odpowiedział automatycznie Jace, jakby układał scenariusz tej sytuacji - Myślałem, że to się poprawi, ale chyba nie mam na co liczyć. Mam zamiar z nią zerwać - powiedział szybko i bez ogródek, nie wyrażał emocji. Jedynie jego oczy płonęły.

Simon zastanowił się chwilę. Nie pozwoliłby, by ktokolwiek zranił Clary, nawet miłość jej życia. Pragnął jej szczęścia. Czy to tak wiele?

- Jace, nie uważam, że nie jest to najlepszy... - Herondale pochylił się i go pocałował. Delikatnie, jak nikt inny. Smakował kawą. Jego wargi były miękkie i sprężyste.

Simon miał wrażenie, że albo zgłupiał, albo oszalał, ale odwzajemnił pocałunek. Zaczął go pragnąć, właśnie tu i teraz. Wszystko inne zbladło; liczył się tylko on.

Jace uśmiechnął się szarmancko i przygryzł jego wargę. Po brodzie Simona pociekła ciepła stróżka krwi.

Chłopak wziął go za nadgarstki i wstał. Zaczął prowadzić go do swojego pokoju. Gdy potknął się na schodach, on zaśmiał się. Czysto, melodyjnie, pięknie.

Delikatnie położył go na swoim łóżku, a sam zdjął biały T-shirt przez głowę.

Simon ujrzał mięśnie brzucha, twarde i smukłe. Niektóre z nich przecinały blizny, zwłaszcza ta zrobiona przez Clary, w miejscu, gdzie powinno być serce. A było, bo biło tylko dla niego.

Z opanowaniem rozpinał guziki koszuli Simona i przerywał od czasu do czasu, by go pocałować, przygryźć płatek jego ucha.

Gdy już skończył, zaczął całować jego szyję, schodzić niżej, na mostek i szeptać mu do ucha:

-Kocham Cię. Zawsze kochałem.

Gdy zaczął odpinać pasek jeansów, Simon zauważył jego czarne bokserki.

Usłyszeli kroki.

- Jace!

- Simon! - wykrzyknęły Clary i Isabelle prawie w tym samym momencie.

Odskoczyli od siebie równie szybko, jak szybko to wszystko się zaczęło.

Simon spojrzał na Clary - na Isabelle nie miał odwagi.

Nigdy nie potrafiłby opisać jej miny. Jak zawsze potrafił odgadnąć jej uczucia, tak teraz miał z tym niewiarygodny problem.

Zdjęła pierścień Herondale'ów z palca i cisnęła nim w Jace'a.

- Z nami koniec! A ty, Simon... Ty się do mnie w ogóle nie odzywaj!

Po czym wyszła.

Tego dnia straciła dwie najważniejsze osoby w swoim życiu.

Bo ostre są strzały złamanego serca.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 1

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (1)

  • Miła 18.09.2016
    Muszę przyznać, że to jest ciekawe.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania