"Pani z lodu" R6: Gotowość bojowa

Minął kolejny tydzień. Nie można powiedzieć, że próżnowałam. Starałam się pojawiać blisko Ferrisa, wymienić z nim parę słów. Brakowało mi jednak czasu i natchnienia. Kiedy ma się nóż na gardle, wcale nie jest łatwo planować. Robiłam więc cokolwiek.

Nie zawiódł mojego zaufania. Wypuszczony na łowy wracał zaraz po upolowaniu zdobyczy, a trzeba mu przyznać – znał się na tym. Zmieniał postać zaraz za kutą bramą, gdy mury dostatecznie go zasłaniały. Ja nigdy nie widziałam go w jego wilkołaczej formie. Ukrywał ją równie dobrze, jak ja moją twarz. Polowania zajmowały mu od dwóch do sześciu godzin. Nie miałam mu za złe, jeśli się nie spieszył. Za pierwszym i drugim razem przywlekł za sobą dorodne sarny, zaś trzeciej nocy zabił łosia – stworzenie dwa razy większe od siebie. To dawało realny pogląd na to, ile siły drzemało w krępym ciele syna Kontynentu Dantego.

Byłam trochę zajęta.

Do portów przybywały kolejne statki wyładowane nie tylko towarami na handel, ale również pasażerami. Ktoś pakował ich do ładowni w pełni świadom i jeszcze brał za to pieniądze. Strażnicy, tak jak rozkazałam, wzmożyli kontrole. Przeczesywali pokłady, kajuty, ładownie od sufitów po spruchniałe deski podłóg. Imigrantów zbierano w jednym miejscu, po czym odsyłano najbliższym transportem na drugi kontynent. Protestowali. Błagali. Podejmowali próby przekupstwa. Nie wątpię – a byłabym głupia, gdybym brała to za niemożliwość – że część strażników dała się kupić. Nie mogłam kontrolować każdego, a bynajmniej Stworzyciel nie obdarzył mnie wyjątkowymi zdolnościami pozwalającymi na zaglądanie w myśli drugiej istoty. Ferris był dowodem na to, że dało się wejść do Skrawku Wieczoru niepostrzeżenie. Zapewne gdyby nie zapragnął myszkować w moim dworze, pozostałby niewykryty. Najazd imigrantów okazał się istną plagą, karającą mnie niczemu winną stosem papierkowej roboty. Doradcy i sekretarz dwoili się i troili, jednakże obowiązków nie ubywało.

Jak na złość tydzień ten obfitował również w sprawy karne. Wiosna – czas zbiorów i miłości. Jeden drugiemu zaorał pole, drugi trzeciemu zniszczył uprawy, jeszcze kolejny zabrał innemu żonę na siano. Cyrk na kółkach. Zamiast poradzić sobie samym, szukali kary u mnie i innych sędziów. Byli tacy, którzy posuwali się do samosądów – jakżeby inaczej – ostatecznie robiąc nam wszystkim więcej roboty niż było to warte. Samosąd a sprawiedliwość – jedno nie jest równe drugiemu – tłukłam im wszystkim do tych pustych czaszek, a mimo wszystko oni wciąż nie rozumieli.

Nic dziwnego, że miałam dość i zapragnęłam wyładować swoją frustrację w nieinwazyjny sposób.

***

Przed sobą miałam tor przeszkód. Pokonałam go wielokrotnie, zawsze starając się poprawić mój najlepszy wynik. Największe szanse na to miałam pod koniec tak ciężkiego tygodnia jak miniony. Wściekłość dodawała animuszu. Odpędzała słabość. Motywowała do działania.

Mój sekundant – Parys – odliczył od trzech w dół.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

Pstryknął mechanizmem stopera, budząc wskazówkę do życia. Machnął ręką, dając mi znak, abym ruszała.

Odbiłam się w miejscu startu, a wyrwany grunt wyleciał spod mojej stopy wysoko w powietrze.

Przeszkoda pierwsza – slalom między beczkami – była tą najłatwiejszą. Zmieniałam kierunki skokami, odpychając się raz jedną, raz drugą nogą. To było wyuczone. Siedziało we mnie tak głęboko, że stało się odruchem. Nie dotknęłam żadnej wypukłości wypełnionych piachem zbiorników. Nie zachwiałam się, a postawę trzymałam niewzruszoną.

Prosta na rozpęd i dalekie odbicie ponad dziurskiem w ziemi długim na dwa metry. Walnęłam o ubitą glebę, żeby natychmiast kontynuować bieg.

Przed sobą miałam wysoką konstrukcję zajmującą kolejne dziesięć metrów. Belę na sześciu trójkątnych balach. Wpadłam na pierwszy z przyczepionych sznurów, a siła rozpędu powiodła mnie do kolejnego i tak z każdym następnym z pięciu. Moje ręce dawno stwardniały od szorstkiej powierzchni, a buty rozorane konopnymi węzłami zmieniałam przynajmniej raz w miesiącu.

Piruet, fikołek, nur pod tyczki. Przytulona do wytartej z traw ziemi czołgałam się, próbując nie dotknąć klatki nad sobą.

Ostatnie dwie przeszkody.

Ścianę ustawiono niemal pionowo. Wybiłam się w górę, jeszcze odpychając się dwoma susami, aby na końcu złapać krawędź. Zacisnęłam palce i podciągnęłam się, przerzucając jedną z nóg ponad. Puściłam się, lądując już po drugiej stronie, przodem do ostatniej części mojego prywatnego wyścigu.

Wskoczyłam na pierwszą ze skrzyń, przeskakując połowę własnej wysokości. Później hop na kolejną. W ten sposób zaliczyłam trzy ostatnie kloce.

Wylądowałam na linii mety. Mechanizm kliknął. Parys zapisał wynik.

Wzięłam głębszy wdech. Wypuściłam spokojnie i długo powietrze. Tylko przy takim wysiłku moje serce dawało o sobie znać. Tylko podczas ćwiczeń pracowało normalnie.

Uniosłam brodę, dając znać, że chcę usłyszeć wynik. Brunet – wysoki, muskularny – przeczytał na głos.

– Minuta czterdzieści dwie.

Zaklęłam. Człowiek, kiedyś – kiedy jeszcze obie nogi miał sprawne – generał, szczeknął śmiechem. Trzy sekundy do pobicia rekordu. Zawsze była to sekunda, dwie, trzy lub cztery. Raz połowa sekundy. Już od przynajmniej pół roku nie mogłam sobie poradzić z nowym rekordem. Chciałam pokonać tor w minutę trzydzieści dziewięć. Później dopiero ułożyłby dla mnie kolejny.

Oparłam dłonie na kolanach. Mogłabym próbować w nieskończoność, ale wiedziałam, że tylko dwie pierwsze próby będą najlepsze. Po rozgrzewce, kiedy jeszcze nie byłam zmęczona.

– Jeszcze raz? – zapytał Parys, znając moje myśli.

Wypuściłam głośno powietrze ustami, wyprostowałam się i podeszłam do linii startu.

– Nie inaczej.

Trzy.

Dwa.

Jeden.

I wynik gorszy o sekundę. Musiałam odpuścić.

– Dlaczego nie używasz skrzydeł? – usłyszałam, kiedy pochyliłam się nad ziemią, normując oddech.

Nie zauważyłam, kiedy przyszedł. Musiał mnie obserwować już od dłuższego czasu, kryjąc się w załomie żywopłotu. W cieniu. Opierał się o tablicę z zapisanymi wynikami zabezpieczoną magią, aby cyfr i liter nie zmył deszcz. Stanęłam prosto. Rzuciłam spojrzenie na Parysa, który przygotowywał moje ćwiczenia na ten trening. Jeszcze chwilę miało mu to zająć, gdyż właśnie szarpał się z włóczniami, przenosząc je na drugi koniec placu i wbijając jedną obok drugiej.

Ponownie Ferris zadał mi bezpośrednie pytanie. Dziwiłam się, że nie zrobił tego wcześniej. Serafini bez skrzydeł należeli do rzadkości. Chełpiliśmy się nimi, zdobiąc je, pielęgnując i wystawiając na widok publiczny, kiedy tylko się dało. Może jeszcze do niego nie dotarło, że skrzydeł nie da się ot tak pozbyć. Schować. Ukryć. On nie chodził w postaci wielkiego basiora, więc mógł oceniać nas swoją miarą.

To naturalne, że zaciekawił go właśnie ten aspekt – czemu nie trenuję z pomocą skrzydeł. Każda z ras używała swoich atutów i zdolności. Wilkołaki zawsze wyruszały w bój we zwierzęcej skórze, serafini uskrzydleni, kattowie zaś prowadzili wroga w gęste od drzew i krzewów tereny, gdzie mogli przeskakiwać z gałęzi na gałąź, wampiry kryły się w cieniach.

Wzruszyłam ramionami, uznając, że minuta rozmowy mnie nie zbawi.

– Nie mam ich.

– Niemożliwe. Podobno jesteś serafinem. Straciłaś je?

Zawsze gdy się czemuś dziwił, jego prawa brew podskakiwała, marszcząc nad sobą skórę.

– Tak jakby.

– Co to znaczy?

Przechylił głowę niczym mało pojmujący pies.

– Valdrian zabrał moje skrzydła. Za karę – wytłumaczyłam. – Oddaje mi je, gdy muszę wyruszyć na pomoc.

– Za karę?

Zważył drugie słowo na języku. Zaakcentował je, słusznie czując zaskoczenie. Ja też nie spodziewałam się sto lat temu, że Valdrian zabierze mi tak wiele.

– Mhym… – przytaknęłam.

– Co zrobiłaś temu nadętemu pięknisiowi?

– Pozbawiłam go męskości – odpowiedziałam z zawadiackim uśmiechem.

Ferris zmarszczył brwi. Wyobrażałam sobie, jak analizuje moje słowa. Że gotów jest mi uwierzyć. A ja… ja tylko użyłam metafory. Odrzucenie propozycji przy świadkach było zaiste ciosem poniżej pasa, uderzającym bardzo mocno w godność mojego opiekuna.

Koniec pytań. Wilkołak podniósł z ziemi sekator i wziął się do roboty. Strzygł żywopłot. Więc to dlatego obserwował mój trening. Musiał przyjść, gdy ja sie rozgrzewałam, będąc zbyt skupioną na sobie. Nie spieszył się, tnąc listek za listkiem, gałązkę za gałązką. Nie chodziło o dokładność, a znużenie czynnością oraz niechęć do prac ogrodniczych. Grunt, że inni pracownicy już się na niego nie skarżyli. Podobno nawiązał parę bliższych znajomości i przestał warczeć na każdego, kto zlecał mu zadania.

Parys czekał. Przygotował włócznie i wielką tarczę. Dziś postanowił odkurzyć moją umiejętność rzucania do celu.

– Najpierw rzucasz ty, a później ja – oznajmił.

Skinęłam mu, wiedząc co ma na myśli.

Nie lubiłam ciskania włóczniami. Wolałam walkę bezpośrednią. Na polu bitwy walczyłam włócznią, jednak nigdy nią nie rzucałam na duże odległości. Podczas treningu szlifowałam każdą umiejętność, która mogłaby pomóc w wygraniu i wyjściu z bitwy w jednym kawałku.

Grot wyszedł z ziemi z cichym szmerem. Cofnęłam ramię w tył, lekko skręcając się w biodrach. Cisnęłam badylem z całej siły. Trafiłam w tarczę. Może nie była to dziesiątka, ale przynajmniej nie spudłowałam. Przechodziłam od jednej włóczni do drugiej, śląc je ponad pięćdziesiąt metrów w przód. Po ostatniej – piętnastej – czułam spięcie grzbietu i mojej silniejszej ręki. Szło mi całkiem nieźle. Trafiałam zazwyczaj w drugi, trzeci lub czwarty krąg, tylko raz w szósty; zaliczyłam też sam środek.

Dumna z siebie zatoczyłam barkami krąg. Parys przygotował włócznie dla siebie. Przechyliłam głowę raz nad jedno, raz nad drugie ramię. Coś chrupnęło. Mimowolnie wpuściłam uśmiech na swoją twarz. Podskoczyłam parę razy rozluźniając mięśnie. Potarłam dłoń o dłoń. Byłam gotowa.

Złapałam kontakt wzrokowy z generałem i mrugnęłam porozumiewawczo. Nie trzeba było mu powtarzać.

Wyrwał włócznię z ziemi i z rozpędu cisnął prosto we mnie. Uskoczyłam z łatwością z toru jej lotu. Później poleciała kolejna, a za nią jeszcze jedna. Przetoczyłam się w bok, po czym natychmiast zmieniłam kierunek. Miotałam się po swoim małym placyku między kolejnymi igłami wbijanymi w glebę.

Po dziesięciu zrobił przerwę, żeby dać rozluźnienie plecom.

– Jesteś szybka – zauważył Ferris, opierając się o skrzynkę, po której skakałam jeszcze kwadrans temu. – Najszybsza z nich wszystkich?

– Tak mówią. Mówią też, że najzwinniejsza.

– Doskonała?

W żadnym razie. Pokręciłam głową, a luźne pasma włosów wpadły mi do oczu uniesione wiatrem.

– Nie. Nikt nie jest doskonały.

– Jaką więc masz słabość?

– Mówimy o fizycznych słabościach?

– Tak.

– Nie jestem silna. Zazwyczaj by powalić wroga, wykorzystuję siłę rozpędu. Tak jak z tobą w kuchni.

– Moje przeciwieństwo. Ja jestem bardzo silny po przemianie. W walce byśmy się uzupełniali. Może nawet nie tylko podczas niej…

Prychnęłam. Ferris poczuł się na tyle luźno, że znów odważył się uraczyć mnie jednym z tych bezczelnych, samczych tekstów. Nie odpowiedziałam mu. Nie miałam zamiaru. To nie był czas na flirt. Nie wtedy, gdy zaraz miałam unikać śmierci. Tylko by mnie rozproszył.

Parys czekał na mnie.

– Rzucaj! – wrzasnęłam, zaraz potem lądując na ziemi.

***

Każdy dwór książęcy posiadał na wyposażeniu szczególny stół. Mój ustawiono przed wiekami w gabinecie. Zajmował miejsce na samym środku komnaty, tak, abym mogła wykonując pracę przy biurku zerkać na niego od czasu do czasu. Był jak kula wróżbity, jednak nie pokazywał przyszłości lecz teraźniejszość, a zasięg jego wpływu rozciągał się do granic Skrawka Wieczoru. Mogliśmy w nim czytać tylko my – siódemka serafinów osadzona na tronach Kontynentu Obrońców Ludzi.

Wyszedł spod ręki samego Dadarena Eagemona – stolarza pracującego wyłącznie dla Stworzyciela. Mężczyzna ów należał do rasy diabelców – większych i groźniejszych krewnych diablików – i jako jedyny przedstawiciel ciemnej strony przebywał wśród serafinów w pałacu naszego nadzorcy. Do rzeźbienia w drewnie wykorzystywał podstawowe narzędzia doskonale prowadzone przez naturalny talent, ale także moc swojego wewnętrznego ognia. Słoje widoczne pod gładką, żywiczną powierzchnią zostały uwydatnione opalaniem, zaś szkło kryjące pod taflą zwierciadło doskonale roztopione i wygładzone. Dadaren był perfekcjonistą, a jego prace osiągały na rynku zawrotne ceny. Nie wątpię, że żyło mu się całkiem dostatnio.

Między drewnianym stelażem, pod szkłem magia się wzburzyła, co zauważyłam kątem oka. Podniosłam wzrok znad listu do jednego z generałów z podziękowaniami za służbę, którą pełnił od lat nastoletnich do czasu prawowitej emerytury. Odłożyłam pióro, wychodząc zza krawędzi biurka. Oparłam dłonie na lśniącym blacie, przesuwając do przodu ciężar ciała. Z odmętów niczego wydostała się zamglona wizja. Mgła przysłaniająca obraz falowała, rozrzedzała się, aż w końcu ustąpiła, zostając na krawędziach.

Plaża. Fale uderzające o piaszczysty brzeg. Blask księżyca drżący na wodnym grzbiecie oceanu. I ruch w ciemności.

Poczułam świerzbienie w okolicy łopatek. Moje fantomowe skrzydła trzęsły się z podniecenia. Może wreszcie wyruszę. Doświadczę podmuchów wiatru naciskającego na lotki. Może Valdrian będzie zajęty.

W ciągu wieku oddał mi skrzydła może trzy razy, jednak ja z każdą wizją odbijającą się w stole Dadarena nabierałam nowej porcji nadziei z niewyczerpanego źródła i cierpliwie czekałam. Puść mnie w bój. Puść mnie w bój..., powtarzałam w myślach, zaciskając dłonie w piąstki. Puść mnie… proszę, proszę… Jakby miał usłyszeć moje błagania, a co więcej – ich usłuchać.

Z wodnych odmętów wyłoniła się łódź osadzona grupą diablików, paroma diabelcami oraz ludźmi o niewidocznej na pierwszy rzut oka rasie – było zby ciemno. Uchodźcy. Imigranci. Przybysze zza oceanu. Czego chcieli? Dlaczego podejmowali trud, aby wydostać się z Kontynentu Dantego? Przesłuchania nic nie dawały, gdyż w odpowiedzi słyszeliśmy tylko o jakimś „zagrożeniu”. Nic konkretnego. Żadnych szczegółów. Skąd wiedzieli? Tego też nie sposób się dowiedzieć. Mówili, że to ich zmysły drgają ze strachu. To zbyt mało, żeby potraktować rzekome zagrożenie poważnie.

No dalej, pozwól mi – jęknęłam w duchu po raz kolejny. Przybysze stawiali pierwsze kroki na piasku Skrawka Wieczoru.

Odpowiedź nadeszła natychmiast i nie była taka, jakiej pragnęłam. Przed grupą imigrantów wylądował Valdrian. Rozpostarte skrzydła złożył gładko. Na początku mówił. Przemawiał. Szukał posłuchu. Przekonywał do opuszczenia naszych ziem i powrotu do domu. Widziałam ich zwątpienie, strach, to desperackie kręcenie głowami. To zagrożenie, choć niewiadomego pochodzenia, siało zamęt i panikę. Kobiety i mężczyźni. Tym razem nie przywieziono żadnych dzieci. Argumenty zdały się na nic, bo już za chwilę książę rzucił się do ataku. Może to za dużo powiedziane. On tylko chciał ich spacyfikować, aby przekazani do portu nie narobili problemów.

Ze złością przyglądałam się walce. Każdemu z pętających zaklęć rzucanych przez Valdriana. To powinnam być ja. Tam. W tej chwili. A on mi nie pozwalał. Wiedział, jak mnie ukarać, żebym poczuła dotkliwość swoich czynów. Powalenie mężczyzn i spędzenie całej grupy w jedno miejsce zajęło mu ledwo dwie minuty. Największy problem miał z parą diabelców. Wilkołaki nie zdążyły się transformować.

Zakończył tę sprawę.

Spojrzał trochę w górę, tak jakby mnie szukał. Wiedział, że go obserwuję. Że pluję sobie w brodę. Że żałuje swojego zachowania. Że czuje nieznośne napięcie na plecach. Ciężar nieistniejących skrzydeł. Ukłonił się, zawadiacko zamiatając ręką.

Warknęłam. Wykonałam obraźliwy gest w stronę stołu, po czym wróciłam do przerwanych zajęć. W sumei dobrze, że nie widział mojego smukłego, wyprostowanego, środkowego palca.

***

– Wzywałaś? – rzucił Ferris, stając na progu mojego gabinetu.

Uniosłam głowę znad papierów ze statystykami dotyczącymi imigracji mieszkańców Kontynentu Dantego na Kontynent Obrońców ludzi. Pochylałam się nad nimi razem z Valdrianem, próbując pojąć, dlaczego w ciągu ostatniego roku Dantejczycy tak desperacko pchali się w nasze strony. W porównaniu do poprzednich lat wzrost był kolosalny. Według statystyk o przynajmniej tysiąc sto procent. książę Skrawka Nocy również zaszczycił spojrzeniem przybyłego wilkołaka, uśmiechając się przy tym z lekkim niesmakiem.

– Jest i nasz imigrant – przywitał się swoim sposobem bez zbędnych życzliwości. – Usiądź. Mam do ciebie kilka pytań. – Wskazał brodą na fotel przed biurkiem.

Podczas gdy Ferris wypełnił polecenie, Valdrian wyprostował się, przeszedł na przód biurka, po czym usiadła na jego blacie, niemal zrzucając książki i notatki. Luźno podpierał się na jednej z nóg, podczas gdy druga swobodnie zwisała, podrygując rytmicznie w przód i tył. Ręce położył nad kroczem. Przez dłuższą chwilę przyglądał się rozmówcy bez słowa.

Sam kazał go wezwać, stwierdzając, że może warto poszukać problemu u źródła, a ten wyliniały kundel wreszcie się na coś przyda. Wraz z Tali pracowali nad tą sprawą, odwiedzając każdy ze Skrawków i zbierając zeznania. Po wczorajszym wieczorze postanowił porozmawiać z Ferrisem, aczkolwiek nie łudził się, że ten będzie coś więcej wiedział.

Ferris odwzajemnił spojrzenie, jednak w odróżnieniu od tego chłodnego należącego do Valdriana, jego było ciekawskie, pozbawione ciepłych i zimnych tonów.

– Kiedy przybyłeś na nasz kontynent? – zapytał wreszcie.

– W pierwszym tygodniu pierwszego miesiąca tego roku. To chyba był dzień czwarty – odparł tamten bez zająknięcia, jakby pytanie wcale go nie zdziwiło. On także musiał mieć świadomość tej zmiany.

– Jak?

– Na pokładzie statku. – Valdrian nie zadał kolejnego pytania, co oznaczało jedno. Ferris pojął szybko. – W miasteczku Sitva jest facet, który załatwia z kapitanami przewóz. Musiałem trochę zapłacić… Sto złotych monet. Złupili mnie, jakby oferowali mi miejsce w pierwszej klasie, kiedy nawet nie pozwolili mi zająć hamaka we wspólnej kajucie. Spałem na ziemi. Bez koca. Czasem rzucali mi jakieś ochłapy jak psu. – Tutaj książę pozwolił sobie na szerszy, lekko sadystyczny uśmiech. – Zeszłem z pokładu w mieście Dolnych Sieci.

Sitva, o ile dobrze kojarzyłam, należało do Królestwa Ognia. Rzuciłam okiem na mapę powieszoną na ścianie przede mną. Szczegółowa pokazywała każde miasto, miasteczko i wieś. Dobrze mi się wydawało.

Kapitanowie i ten tajemniczy facet sporo zarobili na zdesperowanych pomiotach. W ich interesie było brać kolejnych imigrantów, bo nawet jeśli ci ostatecznie byli odsyłani do domu, złoto w kiesy zostawało. Ryzyko ponosił płacący.

– Portowi strażnicy musieli być ślepi, jeśli przegapili twoją czarną gębę – mruknął Valdrian. Nigdy nie był doceniany za uprzejmość w kontaktach z mniej docenianymi rasami o niskiej klasie społecznej. Ferris zmrużył niebezpiecznie oczy. – Dobrze. Dlaczego tutaj przybyłeś? Co skłoniło cię do wydania złota na podróż?

– Nie jestem jednym z tych, którzy uciekają przed przeczuciem, jeśli o to chodzi.

– Tym bardziej jestem ciekaw.

– Pomyślałem… że może tutaj zacznę nowe życie?

– Pytasz, bo nie wiesz, czy nie jesteś pewny?

– Jest wiele powodów, przez które podjąłem ryzyko. – Ferris wzruszył ramionami. – Macie czas, aby wysłuchać ich wszystkich?

– Po prawdzie to raczej nie będzie przydatne w śledztwie, które prowadzę – przyznał książę. – Czym jest zagrożenie, przed którym ucieka reszta?

– Nie wiem.

Tego się spodziewałam. Oboje się spodziewaliśmy. Valdrian westchnął. Kolejny ślepy zaułek.

Jak mieliśmy walczyć z czymś, co nie miało materialnej formy? Co było tylko wymysłem? Czymś nierzeczywistym?

– Ty też wyczuwasz to zagrożenie? – wtrąciłam się do przesłuchania.

– Wyczuwałem. Tutaj woń strachu nie dociera.

– Woń strachu? – powtórzył Valdrian.

– Tak. To zagrożenie… rozsiewa zapach. Zapach, który budzi niepokój. Woń strachu. – Spojrzał na mnie, po czym utkwił wzrok w twarzy księcia. – Inne istoty nie czują tego tak jak wilkołaki. Wilkołaki po przemianie mają doskonały węch. Jesteśmy zdolni wywęszyć zwierzynę oddaloną od nas o kilometry. Smród strachu sięga znacznie dalej. Jest wyczuwalny. Cała reszta nie rejestruje faktycznego zapachu. Oni polegają na podświadomości.

– Wreszcie coś konkretnego.

Ferris zmarszczył brwi, nie rozumiejąc komentarza z ust mojego opiekuna. Ten postanowił wyjaśnić i mnie, i jemu.

– Nikt nigdy nie mówił o zapachu. Może dlatego, że pierwszy raz mam okazję rozmawiać z wilkołakiem. Możesz być dumny, Ferrisie – pierwszy raz użył jego imienia i wcale nie nasycił go pogardą – gdyż twoja rasa wreszcie przydała się do czegoś więcej niż obgryzania kości z obiadu.

Głuchy warkot rozbrzmiał w ścianach gabinetu.

Tak Valdrian, jak i ja, braliśmy udział w krucjacie przeciwko wilkołakom. W drugiej połowie drugiego wieku nowej ery wybuchły zamieszki. Wilkołaki urządziły sobie polowanie na pozostałych na Kontynencie Dantego ludzi. Serafini, obrońcy ludzi, opuścili budującą się krainę, aby wesprzeć tę garstkę bezbronnych istot, która postanowiła zostać na drugiej stronie świata; robili to z różnych powodów, ale według mnie żaden nie był wystarczający, aby tak mocno się przywiązać. Mordercza pożoga została szybko zgaszona, a wilkołaki spacyfikowane. Wielu zginęło po każdej ze stron. Później ewakuowaliśmy ostatnich ludzi wbrew ich woli.

– Możesz wracać do przerwanej pracy – odprawił Ferrisa Valdrian.

Zgodne, ale nie uległe skinięcie głową. Między tymi dwoma mężczyznami panowało napięcie. Jakby z trudem się tolerowali. Szyderstwa ze strony księcia na pewno nie pomagały w budowaniu relacji. Zapewne, gdybym nie starała się wypełnić lekcji, ja również traktowałabym wilkołaka jak człowieka niższego sortu.

Wciąż w pamięci przewijały się wspomnienia z tamtych bitew. Gdy skończyliśmy, po polu walały się wyrwane pióra i futro. Błoto przybrało bordową barwę, bo wszyscy – mimo różnic – krwawiliśmy tą samą, czerwoną krwią.

Drzwi za rabusiem się zatrzasnęły. Szyby w oknie zadrżały. Valdrian obrócił się, oparł dłonie na biurku i wyszczerzył zęby. Włażenie za skórę – a właściwie futro – wilkołaka sprawiało mu dziką radość. Jak sam mówił: mając tak długie życie przed sobą, zawsze trzeba szukać sobie nowych celów, nawet jeśli wydają się głupie. Jednym z jego celów, obstawiałam, było sprowadzania niższych ras do parteru.

– Co zamierzasz zrobić z tą informacją? – zapytałam.

Skrzywił się, poruszając nieznacznie skrzydłami. Jego mina wyraźnie mówiła, że sam do końca jeszcze nie wie.

– Chyba poszukam czegoś o woni strachu. Dokładniej mam na myśli, że każę moim kronikarzom i bibliotekarzom coś znaleźć. Oby to był dobry trop.

– To słaby trop. Równie dobrze może nic nie znaczyć.

– Nie przekonamy się, póki będziemy tak bezczynnie stać i przyglądać się, jak kolejne diabły wychodzą z oceanu. – Sięgnął dłonią do włosów, przeczesując je palcami. Wyglądał na zatroskanego. – Robią się coraz bardziej bezczelni z każdym kolejnym dniem.

– A ty musisz do nich latać jeszcze na mój Skrawek. Masz dość swoich obowiązków. Pozwól mi działać – poprosiłam.

– Radzę sobie. Jestem silniejszy, niż ci się wydaje.

– Nie mówię, że jesteś słaby – zaprzeczyłam natychmiast.

Prychnął śmiechem. Domyślał się, że powoduje mną egoizm. To on pchał mnie do proszenia o zwrot skrzydeł w celu oczyszczania granic.

– Daj spokój Morrigan. To tylko dwa i pół miesiąca. Odzyskasz je. Może nawet zyskasz nowe życie? Przy boku nieznajomego serafina?

– Wątpisz we mnie?

– Skądże. Widzę postępy. Przynajmniej trzymasz pazury przy sobie, a Ferris niezaprzeczalnie jest w jednym kawałku. Zakładam, że niczego mu nie brakuje. – Ze mnie też lubił drwić. – Jest chociaż w twoim guście? – zapytał, przekrzywiając głowę.

W pewnym sensie wpasowywał się w mój gust. Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną, więc mógł się mi podobać. Jego charakter, gdy nie tryskał zboczonym humorem, również wydawał się do zniesienia. Może nie był ideałem, tym o którym śniłabym po nocach, ale zawsze mogłam trafić gorzej.

– Nawet – odparłam dość zwięźle.

– A w porównaniu do mnie?

Parsknęłam.

– O książę Skrawka Nocy, przy tobie każdy wypada blado – zadrwiłam.

Nie od dziś wiedziałam, że Valdrian to wyjątkowo pewna siebie bestia. Nas nie łączyło nic więcej poza flirtem, ale słyszałam wiele o jego podbojach. O nocach spędzonych poza domem. O pospiesznym opuszczaniu przyjęć w towarzystwie kobiet; jednej, rzadziej dwóch. Tym bardziej złożona mi podczas urodzin propozycja związania wywoływała we mnie szczere rozbawienie. To było tak do niego niepodobne, aczkolwiek po tylu wiekach egzystencji – możliwe. Każdy miał w życiu chociaż jeden taki okres, gdy zapragnął stabilizacji zamiast hulaszczej rozwiązłości.

Niemniej, jeśli miałabym porównać obu mężczyzn – to Valdrian bardziej mi odpowiadał. Na razie. Nie wiadomo, czy ten stan kiedyś nie ulegnie zmianie; wszak Ferrisa dopiero poznałam, a już na pewno nie mogłam powiedzieć, że odkryłam jego charakter i temperament. Wciąż stanowił zagadkę.

Jak się spodziewałam, twarz księcia rozjaśnił wyraz tryumfu.

– Mogłaś mieć przy swoim boku bożyszcze groma kobiet. Wyobraź sobie te pełne zazdrości spojrzenia – zażartował.

– Bałam się, że gdy powiem „tak”, któraś z twoich kochanek wydrapie mi oczy – zawtórowałam mu.

Pochylił się, zatrzymując twarz paręnaście centymetrów od mojej.

– Nie pozwoliłbym im na to…

Zaniemówiłam. Moje usta zostały uchylone w wyrazie pozytywnego zaskoczenia, gdzieś tam za kąciki ust pociągało zadowolenie, a oczy podążały od jednej srebrnej tęczówki do drugiej.

Pierwszy flirt między nami od czasu… tamtego incydentu. Długo unikał mojej obecności, później zaszczycał mnie odwiedzinami, ale stawiał na powściągliwość, aby w ostatnich latach wreszcie zacząć zachowywać się prawie jak przed odrzuconymi zawiązkami. Prawie. Brakowało właśnie tego intymnego elementu.

Wypuściłam powietrze po czasie, gdy uświadomiłam sobie, że przestałam oddychać.

Żałowałam, że muszę to zepsuć, ale uznałam, że lepszej okazji długo nie będzie. Dziś był rozluźniony, żartobliwy, a po rozmowie z Ferrisem dojrzał nowe możliwości. Wspomniał o zawiązkach, więc może ten temat przestał wzbierać w nim negatywne emocje.

– Dlaczego zaproponowałeś mi złączenie, Val?

Pustka. Tyle zostało po psotnym rozbawieniu księcia. Wpatrywał się we mnie przez chwilę bez wyrazu.

– Dlaczego o to pytasz, Morrigan?

– Bo przez cały wiek nie pozwoliłeś mi zrozumieć, co tobą kierowało.

Odepchnął się, zostawiając po sobie zapach perfum i feromonów, które jego ciało wyrzuciło sekundy temu. Opadł na fotel, na którym jeszcze parę minut wcześniej siedział przesłuchiwany Ferris. Podparł skroń na pięści, wpatrując się we mnie z nieodgadnioną miną. Druga ręka oparta na podłokietniku zataczała kręgi w nadgarstku, kreśląc palcami niewidzialne koło.

– To takie ważne? – zapytał cicho.

– Chciałabym wiedzieć, bo nie rozumiem. Chyba najwyższa pora, nie sądzisz?

– Może i masz rację.

– Więc? – pospieszyłam go.

Wzruszył jednym z ramion.

– Lubiłem cię, a twoja uroda mnie zauroczyła. To chyba dostateczny powód?

Pokręciłam głową, nim wstałam i wyszłam zza biurka. Oparłam się pośladkami o blat i złożyłam ręce na podołku, zsuwając palce obu rąk na wzór zamka. Zacisnęłam mocno, aby dać ujście nerwom. Ta rozmowa nie była komfortowa ani dla mnie, ani tym bardziej dla niego. Niemniej chciałam wreszcie mieć to z głowy. Niedopowiedzenia były jak drzazgi, żeby przestało boleć, trzeba najpierw je usunąć.

– Wiesz, że nie o to mi chodzi. Flirtowaliśmy, rozmawialiśmy, zdarzyło nam się wypić drinka lub lampkę wina – wymieniłam – ale to nie czyniło z nas nikogo więcej niż przyjaciół; o ile naszą relację można było wtedy nazwać przyjaźnią. Byłeś moim mentorem, na Stworzyciela! Nie wiedziałam, że coś… że uznałeś, że to wystarczy, aby mnie poprosić… Nie byłam nigdy bezgrzeszna, Val. A ty… ty też miałeś swoje na sumieniu…

– Próbujesz zapytać – wtrącił się – dlaczego cię nie przeleciałem, zanim poprosiłem o twoją więź?

Jak zwykle bezpośredni, złotousty książę, opiekun nocnych Skrawków. Zawsze prosto i skutecznie. Bez owijania w bawełnę. Ale musiałam przyznać, że doskonale trafił w punkt.

Rozumiałabym, gdyby nasz flirt przerodził się w romans. W kolejne schadzki. Erotyczną zabawę. Lecz… on nigdy mnie nie pocałował. Poza dwuznacznymi zdaniami nie dostałam od niego nic, co zdradziłoby dalszy rozwój wydarzeń.

Kiwnęłam głową, potwierdzając jego domysły. Westchnął i przeciągnął dłonią po twarzy, pozostawiając na skórze ciemniejszy, lekko zaróżowiony ślad.

– Miałaś być tą wyjątkową. Pragnąłem od początku do końca cię szanować. – Zagapił się w kominek. Pusty, czysty, czekający na drwa. – Naprawdę cię lubiłem, Morrigan. Może i za bardzo…

Przestąpiłam z nogi na nogę, słysząc ten ton. Tę dziwną sentymentalną nutę. Niemożliwe…

Objełam spojrzeniem całą jego sylwetkę: lekko zgarbioną, jakby mniejszą, spiętą. Czuł wstyd, zażenowanie, delikatny stres. Ta rozmowa z pewnością nie należała do łatwych, a on przechodził istne katusze, przyznając się do rzeczy, o których wolał nie mówić bezpośrednio. O których ja nie wiedziałam, bo byłam zbyt zaślepiona, żeby zauważyć.

– Zadurzyłeś się we mnie? – wypowiedziałam swoje myśli na głos, równocześnie czując krew zbierającą się w policzkach.

Bezpośredni, ale nie do końca. Z wyjątkami.

– I myślałem, że ty traktujesz mnie poważniej niż resztę książąt i szlachciców. Przyznaję… byłem zaślepiony.

– Val… – jęknęłam cicho. – Gdybym wiedziała wcześniej…

Podniósł na mnie oczy, wwiercając je w sposób, który pozwalał patrzeć przez ciało, aż do nagiej duszy.

– To co? – rzucił śmiało. – I tak otrzymałbym odmowę – warknął. – Nie potrzebuję twojej litości. To minęło. Już po wszystkim.

Zaniemówiłam, a do głowy nie przychodziło mi nic mądrego, czym mogłabym go aktualnie uraczyć. Miałam wyrzucać z siebie fałszywy żal? Oboje doprowadziliśmy do tej małej katastrofy. Oto nauka z tego płynąca: lepiej od początku mówić otwarcie o swoich uczuciach. Przynajmniej ta cała żółć nie została wylana na marne.

– Powinieneś mi powiedzieć – powiedziałam tylko, oplatając się ramionami.

Chciałam odgrodzić się od problemu. Uciec we własne objęcia.

– Już więcej tego błędu nie powtórzę – zapewnił ze zgryzotą. Wstał gwałtownie. Spojrzał na mnie z góry. – Dość czasu już tu zmarnowałem. Muszę wydać rozkazy. Zasiąść w sali tronowej. Dzień się dopiero zaczął, a ja już mam poślizg.

Nie mogłam znieść tego wyzywającego wyrazu oczu. Opuściłam głowę skruszona.

– Już cię rozumiem.

– To świetnie, Morrigan – burknął.

Gdy uniosłam czoło, jego już nie było. Jak zwykle zostawił po sobie ciemną materię i własny perfumowo-feromonowy zapach.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania