"Pani z lodu" R7: Ostatni dzień wiosny

Powodów do świętowania – a raczej pretekstów – można wymienić cały grom. Okazje błahe, rodzinne i religijne. Ta nadchodząca miała charakter symboliczny. Koniec, ale i narodziny.

Trzeci miesiąc wiosny minął tak szybko, jak się zaczął. Czas pozostały do odczynienia klątwy kurczył się w zastraszającym tempie, jednak nie można powiedzieć, żebym próżnowała w czasie ostatnich sześciu tygodni.

Przygotowałam grunt pod ten szczególny dzień – ostatnią noc wiosny. Potrzebowałam tego nastroju, poczucia wspólnoty, powiewu świeżości. Granicy. Przejście jednej pory roku w kolejną, zakończenie starego, a rozpoczęcie nowego roku – zawsze te wydarzenia działały na ludzi każdej rasy w sposób motywujący. Dawały nam do rąk czystą kartę. Początek tygodnia czy miesiąca. Nieważne. Liczyło się to poczucie świeżości.

Ostatnio spędzałam więcej czasu ze służbą, a zwłaszcza z Ferrisem. Niby przypadkiem przechadzałam się korytarzem, gdy on zmywał okna lub podłogi. Rzucałam żartem, pytałam o pogodę, zagadywałam o sprawy związane z polowaniem. Zawsze ofiarowywałam mu przynajmniej jedno zdanie. W końcu poczułam tę lekkość kontaktu z wilkołakiem, a tematy do krótkich rozmów nie nastręczały mi dodatkowego kłopotu. Odblokowałam się wreszcie. Zaczęłam mieszać w jego grafiku, ustalając z Alexandrem – panem domu – że wilkołak może częściej wykonywać prace na zewnątrz. Gdy on strzygł żywopłot, kosił trawę, szczotkował konie lub wykonywał inny z obowiązków, ja brałam się za trening. Owszem efektywność ćwiczeń się zmniejszyła, gdy zaczęłam przegadywać się z naszym rabusiem, jednak postęp w wykonaniu lekcji rósł. Porządny trening mógł poczekać, bo nań nie miałam tyle czasu, co na uwiedzenie wilkołaka.

Za oczywistość uznałam ostatecznie potrzebę uczestniczenia w świętowaniu ostatniego dnia wiosny, kiedy jak nigdy wcześniej mogłam się rozluźnić i porzucić pozę wyniosłej księżnej. Liczyłam na to, że Ferris również stanie się łatwiejszym celem. Miałam nadzieję pogłębić naszą relację tej nocy na tyle, aby wreszcie otwarcie zacząć z nim flirtować, co miało prowadzić prostą drogą do zakochania. Osobiście polubiłam jego cięty charakter i wredne usposobienie, ponieważ w chwilach, gdy nie zgrywał buca, można z nim było miło spędzić czas na rozmowie. Zauważyłam również, że jego umysł był wyjątkowo bystry.

Ognisko rozpalono na tyłach zamku. Palenisko miało dwa metry średnicy, a drewno piętrzyło się na ponad metr. Ogień wzbierał, podgrzewając powietrze, które drgało w najbliższej okolicy płomieni. Kucharka i pomocnice od rana przygotowywały mięso na tę okazję, zaś Ferris otrzymał jeden dodatkowy dzień na polowanie. Zamarynowane steki, udźce, karczki i inne części zwierzyny spoczywały w szaflikach, zanim mężczyźni będą mogli zapełnić okrągłe ruszto zwisające z trójnogiego dźwigu. Sałatki, soki, wina i piwa szczelnie zakrywały przyniesiony blat. Zgromadzeni zasiadali na kocach, ręcznikach, kamieniach lub kłodach. Wśród mieszkańców dworu pojawiały się też nieznane mi twarze, zapewne ich znajomi z pobliskich wsi i miasteczek. Może rodzina.

Muzykę słyszałam już w swoim gabinecie. Na początku artyści się rozgrzewali, wykonując krótkie utwory. Teraz grali w pełni, dając z siebie tyle, ile tylko mogli. To nie był żaden zespół; stanowili mieszaninę różnych klas i ras. Wspólnie, razem, w ten jeden wieczór zasiadali wokół ognia, żeby pożegnać wiosnę, a przywitać lato.

Na bębnach grał przedstawiciel rasy kattów – wysoki mężczyzna miał trójkątną twarz, duże, lekko skośne oczy o pionowych źrenicach, płaski nos. Spomiędzy długich włosów zaplecionych z kolorowymi wstążkami i złotymi łańcuszkami w cienkie warkoczyki wychylały się podobne kocim uszy pokryte szarawym meszkiem. Uderzał w naciągniętą skórę gołymi dłońmi ubranymi w pierścienie, a jego nagie ramiona lśniły od potu. Przepasała go wyłącznie futrzana spódnica w pasie. Koło wydłużonej stopy zakończonej zwierzęcymi pazurami podrygiwał ogon i jak gdyby był osobnym bytem, tańczył do rytmu.

Flecistką była ludzka kobieta. Niska, o spokojnej, ładnej twarzy. Jej kasztanowe włosy okalały policzki, nadając jej wyglądu muzy z portretów. Dmuchała w instrument, mając zamknięte oczy. Słuchała własnej muzyki i wysyłała ją w świat. Oddawała nutom całą siebie.

Skrzypcami i gitarą operowali raptusi. Samica i samiec. Przybyli razem. Ich kolorowe, zakręcone ogony co rusz się dotykały, wykonując wspólny taniec. Żeńska przedstawicielka raptusów górowała nad swoim partnerem, jej skóra była zielono-szara, twarda, pokryta łuskami. Zadziwiająco ludzka twarz była wydłużona, pociągła, z mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi, żuchwy oraz skroni. Odpowiednikiem naszych uszu były dziury zakryte membraną, nos zaś nieznacznie uwypuklał się nad bezwargimi ustami. Mężczyźnie – mniejszemu, szczuplejszemu, ale za to upstrzonemu każdym możliwym kolorem – z części ciemienionej wyrastały kolce, ciągnące się aż do pierwszego kręgu piersiowego. Okres godowy zaczął się wśród jaszczuropodobnych ludzi, czyniąc z nich przepiękne, żywe widowisko.

Pozostałymi instrumentami – tamburynem, cymbałami, trąbką – operowali serafini; trzej mężczyźni, w tym tylko jeden z mojego zamku. Śpiewała serafina – niska o krótko ściętych, nastroszonych włosach. Jej skrzydła wyrażały ruchami emocje zawarte w tekście kolejnych piosenek.

Szłam z wysoko uniesiona głową, mimo iż wcale nie było to takie łatwe. Pierwszy raz w swoim kilkuwiecznym życiu postanowiłam wziąć udział w świętowaniu ostatniego dnia wiosny z moimi poddanymi, mieszkańcami dworu Skrawka Wieczoru. Przedtem, kiedy jeszcze mogłam wychodzić poza mury, brałam udział w celebracji pierwszego dnia lata. Każdego roku organizował go inny z dworów książęcych, czasem zabawa wyjątkowo odbywała się w posiadłościach szlachciców. Po otrzymaniu od Valdriana lekcji odechciało mi się brać udział w jakichkolwiek obchodach, a także zaniechałam organizacji własnych przyjęć. Nadszedł dzień, kiedy wyszłam z ukrycia.

Odwracały się za mną twarze. Słyszałam szepty. Wyławiałam ze steku słów własne imię lub tytuł. Zadziwiłam ich niewiele mniej niż samą siebie.

Wiejska zabawa wymagała luźnego ubioru. Wyciągnęłam z czeluści garderoby jedną z bardziej zwiewnych kiecek. Nic zobowiązującego. Nie bardziej niż mój codzienny strój. Pastelową sukienkę, kończącą się nad stopami w baletkach równie dobrze mogłabym założyć na wolny, letni, dzień nad morzem.

Kiwałam głową znajomym, pozdrawiałam ich uniesieniem dłoni. Bywałam na dostojniejszych przyjęciach, jednak to właśnie to zestresowało mnie najbardziej ze wszystkich. Księżna wśród wieśniaków i służby. Czułam się jak ktoś całkiem obcy. Fragment z innej układanki. Pomimo mało wyrafinowanego stroju, puszczonych z wiatrem włosów, lekkiego, niemal niewidocznego makijażu i braku biżuterii, czułam się jak element obcego, odległego świata.

Spacerowałam wśród zgromadzonych, szukając w tłumie tej znajomej twarzy; tego mężczyzny, dla którego tutaj dziś przybyłam. Musiał tutaj być. Słyszałam, że się wybiera. Upewniłam się o tym wcześniej, żeby nie iść w ciemno.

Jestem wysoka, więc gdy wyciągnęłam szyję, spokojnie obejmowałam roztaczające się wokół widoki. Grupki zebranych przyjaciół, ludzie różnych ras i ci zwykli, klasyczni.

To człowiek homo sapiens sapiens był tym pierwszym, aż w końcu doprowadził do ewolucji. Doprowadził też do upadku naszej planety, równając wszystko z ziemią podczas kolejnych wybuchów nuklearnych wojen. Później nadeszła apokalipsa, która dokończyła jego dzieła, cofając nas do ery ichniejszego średniowiecza. Kiedy została garstka, serafini, diabliki, diabolce, kattowie, raptusi i inne rasy stały się silniejsze od naszej podstawowej wersji, dławiąc ją. To dzieje epoki nowoodrodzenia, ale po niej wszystko stało się jakby łatwiejsze. Ludzie byli kiedyś zaawansowani technologicznie w sposób, który pozwalał im sięgnąć gwiazd. Eksperymenty z genetyką tylko to potwierdzały. Sporo czytałam na temat historii, żeby uczyć się na ich błędach. Uważam, że przed apokalipsą mieli zbyt dużo pychy i nienawiści w sobie. Ewolucja pozwoliła nam – hybrydom ludzi i zwierząt – na wykorzystanie całego potencjału wszechświata, gdy ujarzmiliśmy psionikę, żywioły, wielowymiarowość istnienia do czego zwykły, prosty organizm człowieka nie był zdolny.

Młoda trawa uginała się pod kobiecym pantoflem. Już niemal zapomniałam, jak to jest zapalić ognisko pośrodku polany i spędzić przy nim noc. Mi, jako księżnej, takie atrakcje zdarzały się nadzwyczaj rzadko, a to głównie z powodu odsuwania ich na dalszy plan, gdy pojawiały się rzeczy priorytetowe. Może ta lekcja miała nauczyć mnie i tego? Znajdywania czasu na integrację ze społecznością? Wyboru innego niż ucieczka w pracę?

– Morrigan?! – Ktoś za plecami zawołał. Ktoś, dla kogo ubrałam sukienkę w kolorze nieba. Odwróciłam się w jego stronę. – Znaczy… ekhem… księżno? – poprawił się, przypominając sobie, że w oficjalnych sytuacjach powinien zachować szacunek.

Raz zapomniał, a Alexander – bez mojej wiedzy – złożył na jego plecach pięć odcisków bata. Nie wiedziałam długo, dlaczego nagle zmienił przyzwyczajenia, a mój tytuł wypowiadał w sposób neutralny, pozbawiony zwyczajowej dozy szyderstwa.

Moja uwaga zatrzymała się na towarzystwie Ferrisa. Cholera, mogłam się domyślić, że nie przyjdzie sam. Stłumiłam warkot, który drżał na strunach głosowych. Zasiadł na obalonym trzonie drzewa, a u jego boku spoczywała Nuala – jedna z młodszych, ludzkich służących. Dziewczyna piękna, o szczupłej twarzy z wysokimi kośćmi policzkowymi; jej pełne usta bywały przedmiotem rubasznych, męskich żartów. Ciemne włosy okalały twarz luźnymi falami, jakby właśnie wróciła z plaży. Drobniutka, niewysoka, bardzo kobieca.

Moje prywatne śledztwo dowiodło, że spędzają ze sobą wolne od pracy wieczory. Spacerują, rozmawiają, grają w karty, robią inne zajmujące rzeczy. Kim więc była dla niego? Kochanką czy przyjaciółką? Tego nie udało mi się ustalić.

– Dziś Morrigan, Ferrisie. – Zaszczyciłam go ładnym, wyważonym uśmiechem. Moja wewnętrzna zołza postanowiła dać o sobie znać i patrząc przez chwilę na Nualę, a później wracając wzrokiem do wilkołaka powiedziałam: – Niesłychane, że przejmujesz się tytułami. Wydawało mi się, że dawno przestałeś sobie tym zawracać głowę podczas naszych rozmów.

– Być może. – On nie spuszczał ze mnie spojrzenia. – Słyszałem, że nie powinniśmy się ciebie spodziewać. Ktoś mówił, że zazwyczaj świętujesz sama w gabinecie za towarzystwo mając tylko butelkę wina.

Zachichotałam szczerze rozbawiona. Cholerni plotkarze. Przynajmniej dowiedziałam się, co mówią za moimi plecami.

– Czerwone wino się mi znudziło. Piwo orzeźwia lepiej w takie gorące dni.

Wskazałam na koszyk pełen butelek i nietopniejącego lodu. Wilkołak wyszczerzył zęby, a cokolwiek chodziło mu po głowie, przyprawiło jego uśmiech szczyptą pieprzu. Sięgnął, po czym szybko wyłuskał korek z szyjki. Wyciągnął do mnie ale, a ja z wdzięcznością je przyjęłam. Wzięłam pierwszy łyk. Było ciepło, a słodowy napój, do tego doskonale schłodzony, orzeźwiał lepiej niż wino, w którym się lubowałam. I jedno, i drugie smaku nie posiadało dla mnie.

Nuala zauważyła te dziwne, zbyt długie spojrzenia między nami, naszą rozmowę pozbawioną słów. Zauważyła we mnie zagrożenie. Zareagowała szybko. Może faktycznie miała ochotę na taniec, a może tylko chciała odciągnąć ode mnie swojego „przyjaciela”. Wstała pełna entuzjazmu.

– Och! – Z radością wypisaną na twarzy zerknęła na ciągle powiększającą się grupę tancerzy. – Ferrisie! Uwielbiam tę piosenkę! – zaszczebiotała. – Zatańczysz?

Wbiłam paznokcie w skórę.

– Z przyjemnością – rzucił do niej ciepłym tonem.

Opadłam na wygrzane miejsce, które jeszcze przed chwilą zajmował Ferris. Odprowadziłam parę, popijając zimny napój.

Wmieszali się w tłum, ale co jakiś czas ich widziałam. Na parę uderzeń serca pojawiali się, a wtedy moje ciśnienie skakało ponad skalę. Podstępna, młoda lisica. Przytulała się, ocierała, pozwalała sobie na zbyt wiele. To nie przystoi damie. A przynajmniej wtedy, kiedy dla mnie to było niewygodne. Podczas swojego hulaszczego życia – przed otrzymaniem lekcji – sama świętą nie byłam. Kusiłam, flirtowałam, zażywałam przyjemności z poznanymi dopiero mężczyznami.

Ta mała mogła zepsuć mój plan. Mogła zniweczyć próby odzyskania dawnego życia. Zanotowałam w pamięci, żeby powiedzieć Alexandrowi o zmianach w grafiku Nuali, żeby ta nie miała czasu na spotkania z Ferrisem. Wiem, że to drastyczne kroki, ale coś zrobić musiałam. Prawo silniejszego. Ja zajmowałam wyższą pozycję.

– Ja ci jeszcze pokażę… – mruknęłam, a mój głos zaszeleścił w prawie opróżnionej butelce.

– Księżno?

Oderwałam wzrok od wijącego się w rytm muzyki skupiska ciał i przeniosłam go na przybysza. Marcus. Medyk podszedł bliżej. W dłoniach dzierżył butelkę. Uśmiechał się do mnie, skonfundowany odkryciem, że tym razem opuściłam swoje komnaty, aby zabawić się z poddanymi. Ja wciąż byłam w szoku, chociaż sama podjęłam tę decyzję.

– Marcusie – odpowiedziałam miło.

– Nie spodziewałem się pani tutaj.

– Jak wszyscy. – Zastanawiałam się, jakby wyglądały obchody, gdybym jednak została u siebie. Czy mieliby więcej śmiałości? – Nie mów mi „pani”. Jestem może starsza od ciebie, ale wcale się tak nie czuję.

Zabrzmiałam jak staruszka pouczająca młodzika. Jakby przejście na „ty” miało mi zagwarantować zatrzymanie czasu.

– W porządku – zastosował się do mojej prośby z oporem – Morrigan.

Jakby wypluwał przekleństwo podczas rytuału odprawianego przez kapłanów. Jakby moje imię było tutaj nie na miejscu.

– Ja… – W panice rozejrzał się wokół. – Pójdę.

I tak się skończyły próby integracji.

– Baw się dobrze – rzuciłam za nim.

Niby się mi przyglądali. Z zaciekawieniem wyciągali szyje. Lecz, gdy tylko ja jawnie spoglądałam w ich kierunku, oni jak gdyby nigdy nic wracali do swoich spraw – konwersacji, tańca i picia. Unikali mnie. Byłam jak intruz.

Dopiero teraz dostrzegłam jawną przepaść między takimi jak ja a poddanymi. Między szlachtą a pospólstwem. Wysoko i nisko urodzonymi. Między beztroską zabawą a próbami utrzymania pozorów. Jedni zazdrościli drugim, widząc tylko to, czego im brakowało. Gdy ja miałam setkę potraw do spróbowania i najlepszy zespół księstwa, oni mieli pozbawiona konsekwencji społecznych zabawę oraz picie do białego rana. To co nam nie wypadało, im uchodziło na sucho. My kryliśmy się po kątach, oddając się miłosnym uniesieniom, kiedy oni migdalili się praktycznie na widoku i znikali wyłącznie na tę najintymniejszą część. Tańce na dworach były dystyngowane, wyznaczając kroki wedle sztucznych reguł. Tu… taniec był wstępem do czegoś więcej lub po prostu świetną zabawą.

Wodząc po zgromadzonych ludziach, natrafiłam na znane mi oblicze. Uniosłam dłoń, machając do Gladys. Wysłałam ją do ośrodka, gdzie rehabilitanci mieli przywrócić jej sprawność. Nie mogła opuścić święta, a ja wcale się nie dziwiłam. Nie widziała swoich znajomych już dawno.

– Gladys!

Rozpromieniłam się, a służąca, w odróżnieniu do tego co dotąd mnie spotkało, przywitała się ze mną szczerze uradowana.

– Pani moja!

Zwróciłam uwagę na jej dłoń. Gdy opuszczała zamek, ta wisiała smętnie przy boku. Dziś widziałam zdrowe napięcie, a także siłę trzymającą ją przy boku kobiety. Zrobiła postępy. Wyleczyła się przynajmniej częściowo.

– Jak idzie rehabilitacja? – zapytałam od razu. – Męczą cię w uzdrowisku?

– Niedługo wrócę – zapewniła. Na dowód wyciągnęła rękę przed siebie, uniosła ją parokrotnie do góry i zatoczyła koło. Odzyskała sprawność. Marcus miał rację. – Nie będę mogła dźwigać – przyznała nieśmiało – ale… Dziękuję za leczenie. Dziękuję.

Przyjemnie widzieć, że ktoś jest naprawdę za coś mi wdzięczny. Że to nie wypowiedziane na odczep się słowo „dziękuję”. Ta szczera wdzięczność wypisana na starzejącej się twarzy pięćdziesięciolatki wyrażała więcej niż jakakolwiek przemowa.

W środku rozeszło się ciepło, wcale nie będące zasługą alkoholu. On dopiero zaczynał działać. Powstrzymałam się od chęci uściskania tej kobiety. Wiele przeszła, niemal straciła życie, należało jej się; ponadto miała zagwarantowaną pomoc Ferrisa do końca życia. Czego ona zrobić nie mogła, miał wykonywać on.

– Nie zostawiłabym cię na lodzie – zapewniłam.

Kiwnęła mi głową, uśmiechając się od ucha do ucha. Tyle miłości w tej jednej istocie. Ludzie są dziwni, a każdy z nich inny. A niektórzy z nich podstępni.

Dobry humor ustąpił pola marazmowi, kiedy wróciłam do przerwanej czynności, po otworzeniu drugiej butelki ale. Nuala wciąż obłapiała Ferrisa w nieskromnym tańcu. Jej sukienka kończyła się nad kolanem, a dekolt miała wycięty. Jej zamiary były jasne.

Z trudem powstrzymywałam pazury gotowe wystrzelić z moich paliczków.

– Zróbcie sobie przerwę… – warknęłam – parszywi…

Nie dokończyłam myśli. Przede mną stanął serafin o brązowo-rudych skrzydłach, odpowiadajacych kolorowi jego włosów. Przez ramię miał przerzucony warkocz sięgający ostatniego z żeber. Oceniłam, że jest wyjątkowo przystojny. Musiał pochodzić z któregoś z niskich rodów. Wdział wyłącznie skórzane spodnie podtrzymywane szerokim pasem oraz naszyjnik z kolekcją kłów. Był bosy. Nie mieszkał na moim dworze. Wiedziałabym o tym.

– Księżna Morrigan – przywitał się, lekko się kłaniając. Wyjątkowo subtelnie, jak na swoja klasę społeczną. Powinien zrobić głębszy pokłon. – To zaszczyt spotkać panią podczas ostatniej nocy wiosny.

Nie spuszczał ze mnie oczu. To niecodzienne. Zbyt śmiałe.

– Sama jestem zszokowana swoją obecnością tutaj – odpowiedziałam. – Nie przejmuj się mną. – Machnęłam ręką. Wszyscy mnie unikali, albo wymieniali ze mną uprzejmości, jakbym ich do tego zmuszała. – Możesz nie zabawiać mnie rozmową. Radzę sobie.

Osłupiał. Takiej reakcji się nie spodziewał.

– Ja… – mruknął bez przekonania – chciałem poprosić panią do tańca, jeśli to wypada. – Odwrócił się, patrząc przez moment na grupę mężczyzn w oddali rozmawiających pod drzewem. – Znajomi mówili, że nie powinienem, ale…

Natychmiast pokręciłam głową. Głupia. Idiotka. O mało co, a zaprzepaściłabym szansę na jakkolwiek dobre spędzenie tego wieczoru.

– Z chęcią. – Wstałam, odkładając butelkę na bok. – Jak ci na imię?

– Earys.

– Żebyś tylko za mną nadążył, Earysie.

Puściłam mu oczko, wymijając go i idąc w stronę tańczących. Ruszył za mną. Wydawał się ucieszony tym, że przyjęłam jego propozycję. A ja myślałam o tym, że wreszcie pokażę moim poddanym, że wcale nie trzeba się mnie bać i uciekać na mój widok. Banda hipokrytów – w zamku będą bić mi pokłony, a na obchodach ostatniego dnia wiosny udawać, że mnie nie widzą.

Muzyka skoczna, szybka zachęcała do podrygów. Oddałam partnerowi swoje dłonie, a on je ścisnął. Nie bał się dotykać swojej księżnej. Nie był delikatny, nie obchodził się ze mną jak z jajkiem. Obracał mną, czasem przyciągał nazbyt frywolnie. Wreszcie mogłam się zabawić. Po tylu latach.

Pamięć o tamtych czasach, gdy tańczyłam do świtu sprawiła mi przykrość, ale ukryłam ją za radosną maską. Nie chciałam nikogo obarczać moim bólem. Tym, który zafundował mi Valdrian, wiążąc mnie do jednego miejsca. Czasem go za to nienawidziłam, bo odebrał mi wszystko, co kochałam. Rozumiałam, o co chodziło – powinnam pokochać istoty, a nie wydarzenia czy przedmioty. Niemniej… czułam, że nasz układ, ta lekcja, nie były do końca sprawiedliwe. A zwłaszcza kara, jeśli zawiodę.

Każdy taneczny krok budził moje zmrożone serce, a to rozsyłało alkohol do organów. Piwo działało, czyniąc świat przyjaźniejszym, bardziej kolorowym, nasyconym dźwiękami. Kładłam ręce na rozbudowanym męskim karku. Może nawet zachowywałam się niegodnie. Nie jak księżna wobec poddanego. Co z tego? Jeśli zawiodę, zostanę zastąpiona i wkrótce nikt nie będzie o mnie pamiętał.

To było dobre doświadczenie. Orzeźwiające. Dające do myślenia. Mnie i każdemu, kto patrzył na nas. Nie byłam jedną z nich, ale to nie oznaczało, że powinni mnie unikać, zachowując sztuczny dystans. Czy oni też się tak czuli, gdy wystrojeni w najlepsze aksamity przechadzaliśmy się po ogrodzie, nie zwracając uwagi na robotników?

Rozumiałam.

Wokalistka zapowiedziała przerwę. Stanęliśmy tak, jak zostawiła nas muzyka. Oczy Earysa pochłaniały moją twarz – tę widoczną część – wraz z sylwetką. Gdzieś tam w błyszczących kącikach czaiło się pożądanie. Tak dawno tego nie widziałam w odniesieniu do mojej osoby. Tak dawno...

– Dziękuję za taniec, księżno.

Tłum się przerzedził. Ludzie wracali na pnie, kamienie, wysiedzianą przy ognisku trawę.

– Chcesz… posiedzieć ze mną? – zaproponowałam.

– To będzie dla mnie sama przyjemność.

Poprowadziłam go tam, gdzie się poznaliśmy, a tam Ferris rozmawiał z Nualą. Otworzył kolejne piwa, a jedno czekało na mnie tuż obok opróżnionej do połowy butelki. Myślał o mnie, a to nastręczało pytań.

Kolejne minuty, kiedy muzycy nadrabiali kolejki oraz ustalali repertuar my przeznaczyliśmy na konwersację. Słuchałam serafina z uwagą, śmiejąc się z jego żartów, entuzjazmując się tym, co on. Wolał opowiadać o znajomych niż o sobie. Częstował mnie przemyśleniami o świętach w poprzednich latach. Uczestniczył w wielu, na terenie różnych Skrawków. W każdym widział coś wyjątkowego. Bawił się; jak ja kiedyś. Przeżył jak dotąd dwa wieki.

Starałam się słuchać i z przyjemnością to czyniłam, jednak od czasu do czasu mój wzrok samoistnie uciekał w bok. Na Ferrisa. On nie pozostawał mi dłużny, czasem zwracając więcej uwagi na mnie niż na Nualę. A ona się starała; do tego stopnia, że jej dłoń wylądowała na męskim kolanie, a skąpa sukienka, odsłoniła zbyt wiele, gdy ta pochyliła się po kolejne piwo. Paskudna manipulantka.

Bębny niczym grom przeszyły brzmieniem powietrze. Zapowiedziały powrót muzyków, zanim wokalistka ogłosiła tę wieść oficjalnie swoim donośnym, ale pięknym głosem.

– Czy mogę poprosić moją księżną do tańca? – wyrwał się Ferris, zanim Earys zdążył choćby pomyśleć o kolejnym tańcu ze mną.

Serce uderzyło szybciej i mocniej. Tego właśnie chciałam, więc ciężko było mi powstrzymać ulgę krzyczącą z każdego dotąd napiętego centymetra mojego ciała.

– Skoro tak ładnie prosisz – odpowiedziałam, dozując skromnie uciechę w mój głos.

Zaprowadził nas na skraj tańczącego tłumu, ale po stronie, której nasi towarzysze nie mogli obserwować.

Nie bawił się w subtelności i jeśli Earys był śmiały, to Ferris poruszał się na granicy tańca a gry wstępnej. Czegoś takiego nie zauważyłam, gdy dotrzymywał energicznej Nuali kroku. Zrozumiałam, że nie byłyśmy równe z tamtą kobietą pod względem zainteresowania, jakim nas darzył.

Przetrwałam jakoś pierwsze tańce, powstrzymując się od sprzedania mu soczystego liścia, gdy jego ręka przetoczyła się po pośladku. On wiedział zaś doskonale, że mnie to konfunduje. Widział moje zaciskające się szczęki. Sprawdzał mnie. Sprawdzał, czego tak naprawdę od niego chce. Na czym mi zależy. Gdybym nie potrzebowała go tak desperacko, zapewne już dawno powaliłabym go na ziemię i ukarała za zbytnia poufałość. Gdybym miała czas.

Z jednej strony ta kokietka, która gdzieś tam głęboko się we mnie kryła, pamiętająca czasy moich podbojów radowała się każdym muśnięciem jego dłoni, uda, bioder. Jednak ta wycofana księżna, narodzona w ostatnim stuleciu, wątpiąca w swoją fizyczność, wolałaby dłużej trzymać się na dystans. Dwie osoby w jednym ciele. Czy obawiałam się, że mógłby mnie zranić? Dotąd nie znałam tego uczucia, bo nie myślałam o poważnych związkach, a ten musiał takim być, jeśli chciałam zaliczyć lekcję.

Muzyka zwolniła, pozwalając na powolne przestępowanie z nogi na nogę, któremu towarzyszyło uspokajanie oddechu po wyjątkowo żywiołowej piosnce. Wokalistka śpiewała teraz w jednym z języków sprzed ery nowoodrodzenia. Niektóre utwory skomponowane przez ludzi pozostały nieśmiertelne, podobnie jak napisane książki. Nie znałam wszystkich słów, jednak wystarczająco, aby pojąć sens. Jak większość kompozycji i ta opowiadała o miłości – tej utraconej.

Trzymał dłonie na mojej talii, przyciągnął mnie do siebie blisko. Nasze biodra się stykały ze sobą. Położył brodę na moim ramieniu. Wtulił się we mnie, ale nie miało to nic wspólnego z pełnym uczucia przytuleniem. On zagarniał mnie jak swoją własność; agresywnie bronił swojego terytorium. Próbował też zapanować nade mną, na co mu pozwalałam. W porównaniu do mnie był gorący; jak ogień. Zdawał się nie przejmować nienaturalnym chłodem mojego ciała, mimo że przyleganie do mnie mogłoby być dlań istną torturą.

– Wyglądasz nieziemsko – wymruczał mi do ucha, niskim, bardzo męskim głosem. Głosem uwodziciela.

– Och, doprawdy? – Nie pozostałam mu dłużna, również stawiając na flirciarski, niezobowiązujący ton.

– Jeszcze w takim wydaniu nie miałem okazji cię oglądać, a uwierz mi, robiłem to często.

Jego mocny głos. Te wibracje. Drżenie. Oddech na moim policzku. Odetchnęłam głęboko.

– Chcesz powiedzieć, że zamiast pracować, oglądasz się za kobietami?

– Za jedną.

– Skąd ta śmiałość?

– Śmiałość? – Zaśmiał się do mojego ucha. – Mam udawać, że nie przyszłaś tutaj dla mnie? Że nie pojawiasz się w pobliżu, podczas gdy ja pracuję, żeby zamienić ze mną słowo czy dwa? Podobno dawno nie darzyłaś nikogo takim zainteresowaniem jak mnie. Nie tylko ja to zauważyłem.

– To bezczelne pomówienia, Ferrisie – oburzyłam się na żarty.

– Wierutne kłamstwo, Morrigan – wyrzucił mi bez faktycznej pretensji.

Odchyliłam głowę, śmiejąc się; jego zarost musnął delikatną skórę mojej szyi, posyłając dalej dreszcz.

Spojrzałam mu w oczy. Patrzył na mnie jak na cel. Jak drapieżnik na ofiarę. Wilkołaki chyba już tam miały. Zaborcze i terytorialne.

– Będziemy się nawzajem oskarżać – zapytałam – czy może zabierzemy jakiś alkohol i wybierzemy się w ciche miejsce?

– Polana w lesie? – zaproponował.

Dla niego był to oczywisty wybór. Z daleka od tego całego tłumu. Gdzieś, gdzie nikt nie powinien nas znaleźć. Przeszkodzić. Ja jednak nie mogłam wyjść tak daleko.

– Mam ograniczone pole wyboru – poinformowałam, nie wiadomo czemu, czując się winną. Musiał się dostosować do mnie. – Nie mogę opuścić murów tego zamku. Tych ogrodów.

– Domyśliłem się – odparł bez większego zdziwienia w głosie. – Odkąd tutaj jestem nigdy nie widziałem, żebyś gdzieś wychodziła. Zawsze w czterech ścianach, na placu ćwiczebnym lub w ogrodach. Dlaczego tak jest, Morrigan?

Moje imię… wypowiedziane tak lekko, bez nabożnej czci. Tak zwyczajnie. Mogłabym pokochać tego faceta choćby za to, że traktował mnie jak kogoś równego sobie. Że mógł dać mi luz, którego nawet ze szlachcicem bym mogła nie zaznać.

– Zrobiłam coś złego i za to mam areszt domowy.

Przechyliłam głowę, czekając na jego reakcję. On, jak to on, wpuścił na usta uśmiech szelmy.

– Niegrzeczna dziewczynka – mruknął z aprobatą. – Chodź. Znam odpowiednie miejsce.

Złapał mnie za rękę i pociągnął za sobą. Po drodze zgarnął cały kosz z piwem.

Moje policzki zapłonęły, gdy mijani przez nas uczestnicy zabawy odwracali za nami głowę. Głównie za mną. Gdyby nie ja, wyszlibyśmy bez świadków. Już słyszałam w głowie te plotki, które zrodzą się po tej nocy. Księżna wyszła z wilkołakiem. Schowali się gdzieś razem. Zniknęli na całą noc. Poddani lubili takie historie, a im pikantniejsze były, tym częściej je powtarzano.

Spojrzał na nasze złączone ręce, nie przerywając pochodu.

– Zimno ci?

– Mi? Nie.

– Masz bardzo zimne dłonie. Ogólnie jesteś jakaś taka zimna…

Westchnęłam. Tego też mu nie mogłam wytłumaczyć. Valdrian zabronił, a zaklęcie trzymało mój język w ryzach, nie pozwalając mu na fałszywy, zdradliwy ruch.

– Niektórzy serafini tak mają. To jest związane z naszą długowiecznością – skłamałam, mając nadzieję, że nigdy nikogo nie zapyta o „chłód serafinów”. – Możemy spowalniać też bicie serca – dodałam, wiedząc, że kiedyś mógłby usłyszeć pustkę.

– Mhym… – przyjął moją odpowiedź bez zastrzeżeń.

Oby nie wiedział, że zmyśliłam to wszystko, bo w innym razie właśnie zostałabym uznana za oszustkę. Jak dotąd nie wykazywał się bogata wiedzą na temat serafinów.

Ależ jego ręka była przyjemnie ciepła. Przez własny chłód raczej nie rejestrowałam zmian temperatury powietrza, gdy spadała, jednak gorąc odczuwałam czasem, jakbym znalazła się zbyt blisko ognia. Potrafiłam całe nazbyt gorące lato spędzić w komnatach, ponieważ grube mury zamku zatrzymywały wewnątrz przyjemny, nieodczuwalny przeze mnie chłód. Nie kochałam się z mężczyzną od jednej jedynej próby, która miała miejsce może miesiąc po trzechsetnych urodzinach. Beron nie odezwał się do mnie więcej, co nie tyle świadczyło o moich kiepskich umiejętnościach (bardzo się wtedy starałam), a o nieprzyjemności zetknięcia ciał o tak skrajnej temperaturze.

– Co z twoją towarzyszką? Nie będzie zła? – odezwałam się, żeby zejść ze śliskiego tematu.

– Nuala? – Usłyszałam zdziwienie. – To człowiek. Zbyt delikatna, aby cieszyć się nią dłużej. – Spojrzał na mnie, wwiercając we mnie ciemnozielone oczy. Kryła się w nich obietnica. – Nie mógłbym się nią cieszyć tak jak innymi, trwalszymi rasami.

Jak mną.

Zaklął i zatrzymał nas. W rogu ogrodu ustawiono altankę otwartą na zewnątrz tylko niewielkimi drzwiczkami. Teraz były zamknięte, a ze środka dobiegały odgłosy, na pewno rozmową nie będące. Jego plan właśnie się spalił.

Bez ociągania ruszył w bok, a ja wciąż trzymana przezeń za rękę, kroczyłam za nim bez protestów. Doszliśmy do oświetlonych lampami naftowymi stajni.

– Naprawdę będziemy siedzieć w stajni? – wyraziłam swoje zwątpienie.

– Altana została zajęta, jak widziałaś wcześniej. Stajnia to ostatnie miejsce, w które udają się kochankowie. Aura nie nastraja do amorów. Wolą raczej stodołę, gdzie jest pełno siana lub zakamarki terenów do ćwiczeń.

– Słuszne założenie. Ten smród nie nastraja do niczego.

Zmarszczyłam nos.

– Możemy iść do zamku. – Wzruszył obojętnie ramionami. – Lub do stodoły, gdzie zapewne zaraz ktoś wpadnie.

– Nie. – Nie chciałam iść do zamku. Co roku to święto spędzałam w zamku. – Zostaniemy tutaj. Chcę zobaczyć fajerwerki o północy. Zaraz przywyknę.

– Chciałbym powiedzieć to samo o sobie…

Parsknęłam śmiechem. Jako wilkołak miał wyczulone zmysły nawet w nieprzeobrażonej postaci. Ciężko było mi sobie wyobrazić, co może teraz czuć. Co czuł za każdym razem, gdy musiał czyścić końską sierść oraz sprzątać nieczystości.

Usiedliśmy na półściance wolnego boksu. Nie potrzebowałam pomocy, by się na nią wdrapać, więc zlekceważyłam jego wyciągniętą rękę. Byłam samodzielną, silną kobietą, więc nie potrzebowałam litości, a tym bardziej pomocy we wspinaniu się na metrową przeszkodę. Była niczym wobec tego, czemu stawiałam czoła na placu ćwiczebnym oraz w boju. Chciałam też pokazać mu, że nie jestem tak delikatna jak Nuala. Takie wolał.

Otworzył piwa. Jedno dla mnie, jedno dla siebie. Wzięłam z wdzięcznością. Wcale nie pokazywałam, że nie czuję smaku. Przez lata przestałam się wzdrygać za każdym razem, gdy brałam pożywienie do ust. Valdrian odebrał mi tyle przyjemności płynącej z życia.

– Jak zostałaś księżną?

Pierwsze pytanie. Porzucił ton napastliwej bestii na rzecz bardziej neutralnego, zaciekawionego.

– Urodziłam się. Po prostu.

– Powiesz o tym coś więcej?

Niewiele mogłam o tym powiedzieć, jeśli nigdy nie miałam na to wpływu. Nie walczyłam o tytuł, nie spiskowała, aby zająć tron. To była nudna historia.

– Moi rodzice mieli pewne predyspozycje. Byli szanowani. Inteligentni. Uzdolnieni w boju. Zobowiązali się, swoje pierwsze dziecko oddać Stworzycielowi, ten zaś zadecydował, że zostanę wychowana na księżną. Po prostu.

– Po prostu… – powtórzył z niedowierzaniem. – Kiedy wilkołaki żyły jeszcze w stadach, to walka wyłaniała przywódcę.

Właśnie dlatego uznałam, że to nieciekawa historia.

– Tęsknisz za tymi czasami?

– Nie żyłem w nich.

– Zdziwiłabym się, gdyby tak było. Musiałbyś być starszy ode mnie. A to niemożliwe…

Wilkołaki dożywały maksymalnie trzech wieków i to bardzo rzadko ze względu na ich agresywny styl bycia; ciągłe walki o terytorium, o samice, pod byle pretekstem. Były chodzącymi, futrzanymi kłębkami nerwów. I Ferris czasem pokazywał tę stronę swojej osobowości. Dziś szczególnie. Podobno miało to swoje zalety. Słyszałam o ich zaangażowaniu w łóżku. Nie bez powodu nazywano ich bestiami. Może w przyszłości i ja się przekonam. Najpierw jednak musiałam zawiązać emocjonalna nić porozumienia między nami. Zresztą… kto chciałby się kochać z kobietą zimna jak sopel lodu? Już raz poniosłam porażkę na tym polu i nie potrzebowałam sobie znów udowadniać, że to tylko psuje relacje.

– Ile więc masz lat? – zapytałam, ciągnąc swoja poprzednią myśl.

– Zgadnij.

Przyglądnęłam się mu uważniej. Gdybym miała odnieść się do wieku ludzi, powiedziałabym, że nie wygląda więcej niż na trzydzieści lat. Dostrzegałam jedynie zmarszczki mimiczne – tę lwią oraz płytką pajęczynkę odchodzącą od kącików oczu na zewnątrz. Idąc tym tropem, uznałam, że nie może mieć więcej niż sto pięćdziesiąt. I tak mu powiedziałam.

Pokiwał głową na boki, jakby sam oceniał swój wiek w oparciu o wygląd.

– Sto sześćdziesiąt osiem – przyznał wreszcie.

– A więc dobrze się trzymasz.

– Ty niedługo będziesz mieć czterysta. Taka młoda. Jak na serafina. Nie znudzi ci się zasiadanie na tronie?

Zacisnęłam usta. Nie mogłam mu powiedzieć, że być może za miesiąc już nie będę na nim zasiadać. Nikt o tym nie wiedział. Tylko ja i Val. Może jeszcze Stworzyciel.

– Uwielbiam bycie księżną. Wątpię, żebym poczuła tym znużenie.

– Kim byłabyś, gdyby nie Stworzyciel?

Gdybym nie została oddana przez moich rodziców? Nie znałam ich. Nie wiedziałam, jakimi ludźmi byli. Co bym od nich przejęła? To dom kształtuje to, kim się stajemy. Nasze otoczenie. Mnie ukształtował dwór w stolicy świata, a także służba, kapłanki oraz uczeni. Zasady, książki, nauka. Tym byłam.

Dokończyłam piwo, marszcząc brwi nad poruszoną kwestią.

– Masz talent do czegoś prócz walki i polityki? – próbował mnie naprowadzić na odpowiedni tor.

– Nawet do tego drugiego nie mam talentu. Zwykle słucham doradców i zdrowego rozsądku – poprawiłam go. – Książęta i księżne są siłą. Są armią. Działania polityczne ustalamy razem lub za pomocą mądrzejszych od nas. Eh… – westchnęłam, odchylając się lekko do tyłu. – Umiem tańczyć, aczkolwiek nie wiem, czy zarobiłabym na tym godnie.

– Bo zarobki są marne czy myślisz o pewnym konkretnym rodzaju tańca?

Jego białe zęby błysnęły.

– To i to? – odpowiedziałam pytaniem na pytanie.

– Chciałbym zobaczyć, jak tańczysz w ten sposób… ale zapewne mnie nie stać na ten pokaz.

– Może mógłbyś go mieć za darmo… w pewnych okolicznościach.

– To zachęta.

Nie musiałam potwierdzać.

– Czego ty chcesz, Morrigan? – Zmrużył oczy, próbując mnie rozgryźć. – Zabawy? Miłości? – wymienił, unosząc lekko brew. – Traktujesz mnie poważnie, czy tylko się ze mnie naśmiewasz? Nie wiem, co mam o tym myśleć.

– Jesteś bezpośredni.

Cały wieczór mi to udowadniał. Najpierw taniec, a później to. To pytanie tak nagie, jak tylko mogło być.

– Zawsze wolałem wiedzieć, na czym stoję. Zwłaszcza w ryzykownych… przypadkach.

– Ryzykownych przypadkach?

Ja jestem ryzykownym przypadkiem?, pomyślałam trochę zaskoczona.

– Czy tego chcesz, czy nie, dla mnie jesteś księżną, kimś nieosiągalnym. Zastanawiam się, dlaczego interesujesz się mną, kiedy tylu książąt i szlachciców dałoby się za ciebie pokroić. Tylu serafinów.

Tu nie miał racji. Już od dawna nie. Odkąd przestałam przybywać na kolejne uroczystości, kiedy książęta i szlachcice pomyśleli, że obraziłam się na cały świat. Odkąd niektórzy przestraszyli się urody skrywanej za maską.

– A ty się mną interesujesz? – odbiłam piłeczkę, nie zdradzając się.

Wątpiłam, żeby zrozumiał, co mną powodowało, dlaczego to właśnie jego wybrałam. Jak źle zabrzmiałoby wyznanie: „chcę ciebie, ponieważ znienawidziłam cię od pierwszego naszego spotkania, dzięki czemu mogę wypełnić swoją lekcję, rozkochując cię w sobie”? Zresztą… i tak musiałam zostawić te słowa dla siebie.

– Być może – odparł tajemniczo. – To zależy od twojej odpowiedzi. Jak już powiedziałem wcześniej… w teorii jesteś dla mnie nieosiągalna. Wolałem o tym nie myśleć. Nie brałem takiej możliwości pod uwagę. Nie na dłużej. – Na jeden raz, dopowiedziałam w myślach. – Więc jak jest, Morrigan?

– Mogę chcieć zabawy i miłości? – Uśmiechnęłam się zachęcająco. Nie chciałam go odstraszyć swoją desperacją. Nie mogłam powiedzieć, że chcę tylko miłości. Wydawało mi się, że to nie ten typ. Nie był jak ten Romeo z bardzo starych utworów literackich. – Jedno nie wyklucza drugiego.

– Tak. Możesz chcieć – zgodził się, najwyraźniej zadowolony z tej alternatywy. – Czasem jedno przeradza się w drugie, niestety nie zawsze w tę dobrą stronę. Ja kibicuję opcji zabawy idącej w stronę miłości. Ta druga jest krzywdząca.

– Nigdy nie rozmawiałam w ten sposób – przyznałam.

Nigdy otwarcie o uczuciach. Nigdy nikt nie pytał, czy biorę go na poważnie. Tyle zawsze kryło się niedopowiedzeń we flircie. Gdyby Valdrian wtedy ze mną tak rozmawiał… może nie straciłabym wieku na naukę. A może to właśnie była nauka? Może powinnam wyraźnie mówić, czego pragnę? Szczerość to nie tylko mówienie prawdy, kiedy ktoś pyta, ale także wtedy, kiedy tego nie robi. Wybieganie przed szereg i stawianie czoła fali, zanim ta jeszcze zdążyła się uformować.

Chyba ten dzień nauczył mnie więcej niż całe moje dotychczasowe życie.

– To cię krępuje? – Przechylił głowę na swój specyficzny, wilkołaczo-psi sposób. Wyglądał wtedy tak niewinnie. Bezbronnie. Jakby faktycznie nie miał pojęcia.

– Trochę.

– Więc zmienimy temat. – Wyprostował się nagle, nadstawiając uszu. – Ciii – uciszył mnie wnet, gdy już otwierałam usta, aby dowiedzieć się, co usłyszał.

Spojrzał w prawo. Popatrzył na mnie z dziwnym uśmiechem, po czym niespodziewanie zepchnął mnie z półścianki. Sam wylądował obok mnie na suchej trawie, przykładając palec do ust, abym czasem nie ważyła się odezwać.

Wtedy usłyszałam śmiech. Kobieta i mężczyzna kroczyli żwirową ścieżką, a kamienie ocierając się o siebie, wydawały specyficzny dźwięk. Wyższy głos był rozbawiony, pijany, kokieteryjny, wyższy zaś napastliwy. Para z pewnością szukała prywatności, aby skonsumować nową lub starą znajomość w objęciach.

Ferris poruszył sugestywnie brwiami, wiedząc, o czym myślę. Uderzyłam go w ramię i pokręciłam głową.

Przybysze weszli do stajni. Rozległy się mlaśnięcia i chichoty. Czułam jak policzki mi czerwienieją. W takich momentach żałowałam, że moja lodowata klątwa nie działa jeszcze na rumieńce.

Byliśmy świadkami akustycznej sceny seksu. Doświadczenie niezwykle żenujące, ale równocześnie zabawne. Leżeliśmy w sianie, powstrzymując głośne wybuchy śmiechu. Moje oczy szkliły się od powstrzymywanej wesołości. Najtrudniej było się nie śmiać, gdy kobieta wykrzykiwała imię kochanka. Hardan. Hardan. To imię wbiło się w moją pamięć. Ferris szepnął parokrotnie, komentując wydarzenia, próbując mnie rozśmieszyć. Mnie bolał cały brzuch i szczęki od hamowanych chichotów.

Wreszcie skończyli, a my zostaliśmy sami.

Przez jakiś czas nie ruszaliśmy się z wyleżanych miejsc. Rozmawialiśmy jak nigdy dotąd. Poznawaliśmy się, zachowując pewną odległość. Nie wątpię, że gdybym zdecydowała się na samą „zabawę”, ta noc skończyłaby się inaczej, a on nie traktowałby mnie poważnie, a tym bardziej z szacunkiem.

Później wróciliśmy na brzeg półścianki, oglądając ognie puszczone w niebo. Całą hordę barw. Żółcie, czerwienie, niebieskości, fiolety i zielenie. Pozwoliłam sobie oprzeć głowę na jego ramieniu, gdy tak śledziłam ogniki w górze. Nie zaprotestował, nie odtrącił mnie. Sam położył skroń na moich włosach. Wdychał ich zapach, powiedział, że pachną cudownie.

Wcale nie spieszyliśmy się do łóżek.

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

    Napisz komentarz

    Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania