Paniusia

(fragment nowo pisanej książki "Dojrzałe lata" z cyklu "Zza zasłony czasu". Czas: jesień 1991 r.)

 

(...) Po powrocie z urlopu pod namiotem, późną jesienią pojechałem na rowerze do znajomej księgarni na Placu Niepodległości, gdzie odkładano mi nowe książki z gatunków mnie interesujących. Jak zwykle, usiadłem przy stoliku wertując te dzieła literackie, aby wybrać warte zakupu. Po chwili do środka weszła para w średnim wieku. Wystarczył mi rzut oka – paniusia, wyfiokowana i mocno umalowana, ubrana była w futro z kołnierzem ze srebrnego lisa, a mężczyzna w czarnej skórzanej kurtce, czarnych mokasynach i białych skarpetkach dopełniał wystroju. Właściwie prawdziwym dopełnieniem był gruby, złoty sygnet na jego palcu z widocznym na nim herbem. „Ot, nowobogaccy i pewnie przypinają się do jakiegoś znanego rodu z historii, jak wielu teraz – pomyślałem, leciutko się uśmiechając – ale przynajmniej nie z tych, których interesują tylko książeczki czekowe. Weszli do księgarni, a więc jednak czytają i zwykłe książki. Wyjątek wśród im podobnych”.

 

Zagłębiłem się w jedną z przeglądanych pozycji, ale ukradkiem zerkałem na parę klientów. „Co tacy czytają, ale… chyba tylko ona”? Kobieta zaczęła rozglądać się po półkach z książkami, natomiast jej partner wyraźnie nie był zainteresowany; stał na środku ze znudzoną miną, nawet ziewnął szeroko bez najmniejszej krępacji. „Mógłby chociaż zasłonić ziew dłonią – tym razem pomyślałem już złośliwie – w końcu jest w przybytku wysokiej kultury. Dobrze że chociaż ona jest zainteresowana czytelnictwem”.

 

Tak, wyraźnie była zainteresowana i, jak szybko się okazało, nawet nie pozycjami z gatunku masowych, popularnych melodramatów czy sensacji. Podeszła do półki z pięknie wykonanymi reprintami dawnych ksiąg; skórzane okładki ze złotymi literami przyciągały z daleka wzrok każdego bibliofila. Tyle że nie każdego było stać na zakup takich wydań.

 

Na widok tych ksiąg paniusia wyraźnie się rozpromieniła. Wyciągnęła z torebki wykonanej z imitacji krokodylej skóry miarę krawiecką, rozciągnęła ją w rękach i… zmierzyła od ścianki do ścianki jedną z półek!

 

– Kaziu! – krzyknęła głośno, nie zważając iż nie jest na targowisku. – Kaziu, zobacz, te nam będą pasowały do nowych mebli. Takie chciałam do salonu! Kryśka pęknie z zazdrości! Panie! – odwróciła się do księgarza – pan da mi metr dwadzieścia tego!

 

„A niech ją! – zatkało mnie. – Metr dwadzieścia tego! Rzucić perły przed wieprze. Doceniła jednak, doceniła wartość opakowań. Co kryją, to furda. Nie mogła pójść do papierniczego i kupić tapetę z okładkami książek?!” – ledwie się powstrzymałem przed głośnym skomentowaniem. Zmilczałem jednak; byłoby to rzucaniem książkami… znaczy grochem o ścianę.

 

Księgarz też się chyba zatchnął, gdyż mimowolnie wzniósł oczy do góry. Podszedł, zebrał naręcze reprintów i zaniósł do lady. Po zrobieniu jeszcze dwóch kursów zawinął je w szary papier, tworząc trzy duże paczki.

 

– Kaziu – energicznie zadysponowała paniusia – zanieś je do merca. Ile wyszło? – To pytanie skierowała już do księgarza.

 

Kiedy usłyszałem kwotę, aż wewnętrznie lekko się zagotowałem. „To ja muszę na to pracować a pracować… dobrze, że mogę jedną czy dwie książki kupić w miesiącu, i to nie reprinty, a zwykłe wydania, a taka, taka… postawi w salonie i wszystko. Będzie się jeszcze chwaliła przed podobną sobie. Nie mogła kolorowych cegieł postawić? Bardziej by pasowały do jej salonu. Zakochana w książkach, niech ją!”.

 

Paniusia wyciągnęła z torebki rulon banknotów przewiązanych gumką, odliczyła i wyszła, nawet bez słowa na pożegnanie. Chyba że za „do widzenia” uznać jej dumną minę i zarzucenie głową, aż wyfiokowana fryzura mało się nie roztrzepała. Prawie odebrałem telepatycznie, co chciała powiedzieć: „A co, stać mnie na to! Herbowa bendem!”.

 

– No ładnie – zagadnąłem księgarza – ot i dzisiejsi czytelnicy. Bibliofilka prawie.

 

Skrzywił usta i pokiwał głową:

 

– Dawniej jak ktoś wszedł i kupił jedną z takich ksiąg, to już dobrze. Ale szukał konkretnej pozycji, wybierał. A teraz i tacy się pojawiają – westchnął. – Ale to mój zarobek. Nie odmówię przecież. Może kiedyś chociaż zaglądnie.

 

– Wierzy pan w to? – skomentowałem z sarkazmem w głosie. – Prędzej zaglądnie w oczy śmierci niż do książki.

 

– Nie wierzę. Ale może któreś z jej dzieci, jeżeli ma.

 

– Może. Wezmę te dwie. Do czytania, dopiero później na półkę – uśmiechnąłem się. – Ile płacę?

(...)

Średnia ocena: 0.0  Głosów: 0

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (6)

  • Poncki rok temu
    Dużym sukcesem nazwał bym to, że wiedzieli, że jest coś takiego jak książka, a domu mieli na nie nawet półkę metr dwadzieścia.
  • Zdzisław B. rok temu
    Noo... trochę racji masz. Przynajmniej wiedzieli, że lepiej się chwalić książkami niż bibelotami.
  • Poncki rok temu
    Zdzisław B. A później odwiedzasz znajomych i taka rozmowa:
    - o, to jest świetna książka, podobała ci się?
    - nie wiem jeszcze nie czytałem.
    - a ta tutaj?
    - też nie wiem, też nie czytałem.
    - i nawet tą masz...
    - nie.
  • Zdzisław B. rok temu
    Poncki
    Krótko i treściwie. Teraz jest nawet gorzej, gdyż przed 30. laty tacy nowobogaccy czytali chociaż książeczkę... czekową. Teraz już nawet takiej nie uświadczysz w ich domu.
  • Marian rok temu
    Komentowałem to już na innym portalu.
    Pozdrawiam.
  • Zdzisław B. rok temu
    Również pozdrawiam, Marianie.

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania