Pęta skrzydeł

Stałam jeszcze chwilę w jednym miejscu, a potem chwiejnym krokiem podeszłam do okna, dla bezpieczeństwa podpierając ręce o najbliższe meble.

Klucz żurawi przemknął pomiędzy nadszarpanymi obłokami, a blada kula słońca wisiała wysoko na niebie.

Wszystko wyglądało tak, jak co dzień, radośnie, beztrosko, barwnie. Tylko moje wnętrze toczyło zażartą walkę, a umysł rozbrzmiewał echem gruchotanych kości.

Łzy drążyły ścieżki na policzkach, a nimi podążały kolejne, tworząc wiadukty rozterek i bólu, zaszklone mosty, kondygnacje niemo proszące o bezbolesne zburzenie.

Powoli zatracałam się pomiędzy jawą a snem. Wcześniej wyraźna granica, stanowiła teraz rozmytą, falującą i cienką linię, w niektórych miejscach całkowicie zatartą.

Pęta iluzji stwarzały pozory, jakbym znajdowała się w błogim transie, jakbym zamiast ran po zastrzykach miała na rękach kwiaty albo pióra, jakbym szybowała wraz z kluczem żurawi.

Wszystko to było jedynie obrzydliwym kłamstwem, obłapiającym roznegliżowane i naiwne myśli.

Zacisnęłam dłonie na zimnym parapecie, opuszczając wzrok ku brudnobiałej podłodze.

Wdech.

Tlen wdziera się do płuc mimo mojej woli. A może ja jednak tego chcę? Już sama nie wiem.

Wydech.

Odpycham rozterki naszkicowanym w umyśle skrzydłem.

Wdech, wydech. Znowu. Powtórka z rozrywki. Czyż życie nie polega jedynie na takich wdechach i wydechach? Tylko ludzie niepotrzebnie starają się zrobić z każdego elementu świata bezwzględną świętość. Nie morduj, nie kradnij, nie gwałć, nie ucinaj skrzydeł, nie kłam, nie próbuj stąpać wyżej niżeli ktoś postawił gałąź swego osobistego nieba. My zrobimy to za ciebie. Podrzemy na strzępy jak stare prześcieradło, wytrzemy tobą brudy samych siebie, nieczystości tych, co kroczą wokół. Tylko podaj nam rękę. Zaufaj. Zaufaj pięknemu kłamstwu siedmiu miliardów ust, a wtedy spętamy cię twoją własną świadomością i zawleczemy do pomieszczenia pozbawionego okien.

Tacy właśnie są ludzie. Wsadzą cię do szuflady, urwą klamkę. Każą wyjść, a ty prędzej udusisz się w natłoku ich podłych śmiechów.

Wiedziałam, że muszę zebrać siły chociaż na to, by dojść do drzwi, by chwycić za klamkę, powłóczyć nogami po korytarzu i zaciągnąć niechętne do współpracy mięśnie pod gabinet człowieka, nazwanego ordynatorem. Spojrzałam ponownie za okno, wiatr niszczył starannie ułożone stosy opadłych, jesiennych liści. Zarówno tych złocistych, jak i całkiem czarnych, brzydkich, podgniłych, podobnych memu wnętrzu.

Ordynator. Brzmi to nieco makabrycznie, niczym pseudo jakiegoś szalonego mordercy z wiertłem dentystycznym i śrubokrętem.

Wyszłam ostrożnie z pokoju. W dalszym ciągu nie byłam pewna stałości ziemskiego gruntu, nie chciałam ryzykować upadkiem, czy skręceniem albo złamaniem.

Nienawidzę siebie za nieuwagę, za tamtą lekkomyślność, gdy postanowiłam wyrwać pieprzonego cukierka jakiejś kilkulatce. Dostałam strzałą prosto w serce, jak cholerny amor. Szkoda, że nędzną, kompletnie bezużyteczną, plastikową imitacją, a nie żelaznym grotem. Może wówczas nie musiałabym borykać się z czymś takim jak ból pleców po odcięciu skrzydeł. Skonałabym, lecz bez niepotrzebnego upokorzenia, jakie przeżywam teraz. Skonałabym jako ja.

Złapałam za ramię przechodzącą obok kobietę. Popatrzyła na mnie, a potem zmarszczyła brwi, jakby zastanawiając się nad czymś niezwykle głęboko.

- Wracaj do pokoju, pacjentko - powiedziała wreszcie, lustrując moje ciało krytycznym spojrzeniem. No tak. Nie miałam na sobie praktycznie nic, prócz przykrótkiej, cienkiej koszuli nocnej, a włosy nie dość, że długie, to splątane i tłuste. Cała byłam taka jakaś mizerna, a w dodatku nieproporcjonalna.

- Muszę porozmawiać z ordynatorem - oznajmiłam, a ta uśmiechnęła się kpiąco pod nosem.

- Właśnie rozmawiasz. W czym rzecz?

- Muszę stąd wyjść.

- Och, dziewczyno... To nie takie proste. Na chwilę obecną jesteś pod obserwacją psychiatry, za parę dni masz z nim rozmowę kontrolną, potem parę niezbędnych badań i...

- Daruj sobie. Nic z tego nie rozumiem, chcę po prostu wiedzieć, co mam zrobić, żeby...

Lekarka westchnęła.

- Jak się nazywasz?

- Alkione.

- Jak córka władcy wiatrów, ciekawe... Więc, Alkione, będąc szczerym, szanse na prędkie opuszczenie kliniki masz dosyć nikłe, o ile nie znajdzie się ktoś, kto wypisze cię na życzenie. Twój prawny opiekun. Rodzic.

- Zabawne. Sądzisz, że tacy, jak ja, często schodzą na stały grunt i łażą swobodnie po ulicach? - spytałam, krzyżując ręce na piersi. - Spacerują raźno z parasolem, papierosem, słuchawkami na uszach i torbą na zakupy? Nie myśl teraz, że robię z siebie wyjątkową. To wy macie parcie na rzekomo dziwaczne istoty. Fetysz na, waszym zdaniem, odchyły genetyczne. A gdy jakimś trafem takie dostają się w ludzkie ręce, kończą na stołach, żywcem pozbawiane organów, kończyn i kości, traktowane gorzej od bydła przeznaczonego na rzeź. Jestem dla was obiektem do badań, potworem, skrawkiem mięsa, a nie pacjentem! - wykrzyczałam wściekle.

Lekarze i pielęgniarki zwrócili na mnie swe zszokowane spojrzenia, lecz ordynator odwołała ich ruchem ręki, a ci natychmiastowo wrócili do przerwanych czynności.

- Jak widzisz, potrzebujesz terapii, nie mogę cię wypuścić, to wbrew wszelkim...

- Mersey, ja ją przysłałem - usłyszałam znajomy, chłodny głos.

- Nie wypuszczę jej, doktorze - stwierdziła dobitniej. Zdziwił mnie fakt, że jej nieuznający sprzeciwu głos w połowie zdania się załamał. Załamał się w momencie, kiedy mężczyzna podszedł jeszcze bliżej. Dziwne.

- Wypuścisz.

Kobiecie drgnęła niebezpiecznie powieka, lecz po chwili ulotniła się w milczeniu, mrucząc pod nosem wiązanki przekleństw, ciskanych zapewne w stronę doktora.

- Wybacz, sądziłem, że jest bardziej domyślna.

Prychnęłam, zdejmując ręce z piersi i kładąc je na biodrach. W moich oczach pojawiło się nieme pytanie.

- Chciałbym ci pomóc, ale moje wpływy kończą się tam, gdzie próg tego szpitala - rzekł, po czym włożył rękę do kieszeni i wyjął z niej zwinięte w rulony papierki. - Masz.

- Co to?

- Pieniądze. Musisz kupić dla siebie jedzenie, ubrania, zacząć żyć.

- Przydatne, doktorku. Coś jeszcze? Krzyżyk na drogę?

- Nie. Ale weź jeszcze to, podobno przynosi szczęście - podał mi zimorodka wystruganego z kawałka drewna.

- Ładna robota. Dzięki - burknęłam.

- Nie ma sprawy, Alkione.

Uśmiechnęłam się do niego słabo, a potem odeszłam w poszukiwaniu wyjścia. Odnalazłam je dosyć szybko, obok kolorowych automatów z przekąskami i recepcji.

Recepcjonistka ani na moment nie oderwała ucha od słuchawki, żywo o czymś rozmawiając, żując gumę i nachylając się nad ladą. Tym sposobem niedyskretnie eksponowała dość spory kawałek swego biustu i piskliwie różowej bielizny.

Kolejny okaz wyższości gatunku ludzkiego.

Wychodząc, poczułam, że ogarnia mnie chłód. Złośliwe podmuchy wiatru drażniły nagą skórę, a drobne kamyki boleśnie wbijały się w stopy.

Nie cierpię ludzi, pomyślałam, omijając grupkę rozbawionych nastolatków. Nie cierpię tego, że wszędzie trzeba chodzić i ścierać pięty.

Nienawidzę całego świata o stokroć bardziej, niż kiedykolwiek.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (4)

  • Nuncjusz 28.08.2016
    jestes aniołem
  • 60secondsToDie 28.08.2016
    miło mi xD
  • Mist 28.08.2016
    Zupełnie jak wtedy kiedy Tyrael postanowił zostać człowiekiem :) Interesujące, jestem na tak.
  • 60secondsToDie 28.08.2016
    Cieszę się ;)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania