Pięć blaszanych kubków

Wtorek, szesnastego

 

Nie wiem, ach, nie wiem, dlaczego powiedziałem, że nie umiem nawet przykręcić kranu! Katorgi żywe, jędrne, wcale niekończące się złe samopoczucie oraz świeże, całkiem nowe odciski od klucza nastawnego. Albo od kranu.

Dlaczego ja tak powiedziałem? Wziął i się zepsuł, niecnota wstrętna, na dodatek wówczas gdy usłyszał, gdy przeliczałem: ile wódki potrzeba, by usunąć w cień troski. Ile, by całkiem o troskach zapomnieć - a ile, by pieprznąć, rzucić wszystkim w diabły, rozpodłogować się pośród petów, ohydnych niedopałków na dywanie. Wyniki wychodziły mi różne, ilekroć brałem w gardło kolejny blaszany kubeczek rozgrywki aniołów z diabłem, wódki czystej i przejrzystej jak późny świt w przysypanych śniegiem Alpach. (Warto dodać, że w czasach, gdy bywał tam Bismarck. Teraz pewnie jest tam taki sam syf jak wszędzie indziej.)

Po drugim kubku czułem znajome pieczenie i pulsowanie łokciowe. Trzeci chciał, żebym zdarł sobie szczecinę z twarzy, ale oparłem mu się dzielnie, gdyż sił witalnych miałem mnóstwiej aniżeli kiedyś. Po czwartym zdjąłem skarpety, by czuć palcami u stóp dywan. Po piątym zrobiłem sobie chwilę wytchnienia, przyniosłem chodnik z korytarza i oparłem wykochane i wypolerowane krótkim włosiem stopy o umywalkę. Pech chciał, że gdy już przyzwyczaiłem stopy do chłodu, moja zdolność percepcji sufitu postanowiła włączyć mi zachwyt nad życiem i filozofią Marka Aureliusza. Naparłem w filozoficznej drzemce stopami na umywalę i gdy ocknąłem się, ten rurowany zakrętas leżał na ziemi obok mnie, a ja byłem mokry i pokryty dziadostwem, które zbierało się w odpływie kranu od czasów, gdy pierwsi Łemkowie i Dolinianie wzięli sobie za żony pierwsze miejscowe kobiety w fantazyjnych sukniach, z wiankami na głowach i zaczęli się mnożyć, jak przystało na górskie ludy, na pełnym gazie spowodowanym tradycyjnym samogonem.

Musiałem zwinąć chodniczek i zaprać plamę, jednak wyszło moje własne, wstręciuszne paskudziarstwo i zamiast wytrzeć najsampierw podłogę z przemoczonych reliktów cywilizacji andyjskiej na ziemiach Polski południowo-wschodniej, jąłem zapierać w brudnej od starych wymiotów wannie, i tak wyszło, że woda wszędzie, ja nietrzeźwy (gdyż pięć blaszanych kubków) - a chodniczek, podłoga a za nią stopy tudzież wanna w całkowitej, nieporadnej stagnacji i ohydnym nieładzie.

Przez okno widziałem, że wtorek ma się ku końcowi, słońce stało wysoko na niebie i południe właśnie minęło. Wystarczyło poczekać.

Średnia ocena: 4.8  Głosów: 4

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (3)

  • pocztapolska 04.11.2018
    miau, lirycznie całkowicie me gusta.
  • xfhc 04.11.2018
    Ciekawe, ale ten styl trochę mnie zmęczył
  • Justyska 04.11.2018
    Hej. Całkiem to takie inne i oryginalne. Podobalo mi się i slowotworstwo tez. :)
    Pozdrów ja!

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania