Pierścień biskupa

Rodzice Janka nie byli dobrymi obywatelami, bo mieli gospodarstwo rolne w czasach, gdy indywidualni rolnicy byli be. Do tego jeszcze zachciało im się kształcić dzieci. Marzeniem jego mamy było, żeby któraś z pociech została lekarzem, a przynajmniej aptekarzem i żeby na starość zapewniła jej porządną opiekę medyczną. Nic z tego nie wyszło, bo wszystkie dzieci miały zdolności techniczne. Uczyć się jednak chciały i rodzice musieli ciężko pracować, żeby im to umożliwić.

Może i dlatego nie byli też dobrymi parafianami. Chodzili do kościoła w niedziele i święta, dawali pieniądze na tacę, przyjmowali księdza po kolędzie i tylko tyle. Nigdy nie przyszło im nawet do głowy, żeby któreś z dzieci wykierować na osobę duchowną.

Rodzicom nie, ale ciotce tak. Była to stara panna, mieszkająca w tym samym domu, która wszystkie wolne chwile spędzała w kościele. W tamtym czasie starsze rodzeństwo Janka chodziło już do szkół w innej miejscowości, a w domu został tylko on. Zapracowani rodzice często zostawiali go pod opieką ciotki. Bawił się wtedy w jej pokoju, a ona krzątała się, śpiewając religijne pieśni.

Śpiewała w koło te same i dzięki temu poznał je od deski do deski. Znała też chyba całą ministranturę i różne śpiewy liturgiczne po łacinie, choć niewiele z nich rozumiała. Tajemnicza łacina bardzo Janka intrygowała i w niedługim czasie też nauczył się tych tekstów. Z taką wiedzą mógłby już zostać ministrantem, czyli wstąpić do elitarnego, według ciotki, klubu porządnych chłopców. Tam pod okiem księdza mógłby umacniać się w wierze i kiedyś zostać kapłanem. Na razie był jeszcze na to za młody, ale ciotka trzymała rękę na pulsie i dbała, by trzymać Janka blisko kościoła i plebanii.

Którejś wiosny przyszła do parafii wiadomość, że niebawem odwiedzi ją biskup. Należało go zatem godnie powitać, a do tego potrzebnych było dwoje dzieci. Oczywiście musiałyby to być grzeczne dzieci z dobrych katolickich rodzin.

Janek nigdy nie rzucał kamieniami w okna, więc mógłby uchodzić za grzecznego, ale jego rodzina na pewno nie była dostatecznie dobra. Toż jego ojciec tylko raz dostąpił zaszczytu niesienia baldachimu podczas procesji na Boże Ciało i to trzymał jeden z tylnych drążków. Ale Janek miał przecież ciotkę, która znała całą załogę plebanii z proboszczem na czele. Nie wiadomo, jak tego dokonała, ale stanęło na tym, że to on i jego szkolna koleżanka będą witali biskupa.

On był drobnej postury, a wybrana dziewczynka była najwyższa i najgrubsza w klasie, więc para z nich była śmieszna. Zadaniem Janka było wyrecytowanie powitalnego wierszyka, a dziewczynki, wręczenie biskupowi kwiatów. Wierszyk, dostarczony z plebanii, opanował szybko, bo był krótki i prosty. Recytował go ciotce wiele razy, aż uznała, że umie go dostatecznie dobrze i może popisać się przed proboszczem.

W wysokie progi plebanii wprowadziła go ciotka, która była tą wizytą bardziej przejęta niż on. Proboszcz przyjął ich na korytarzu, wysłuchał recytacji, pochwalił i pogłaskał chłopca głowie. Egzamin wypadł dobrze, ale Janka bardziej zainteresowała inna rzecz – biały bandaż na księżej głowie.

– Dlaczego ksiądz ma obandażowaną głowę? – zapytał ciotkę po wyjściu z plebanii.

– Bo przewrócił się na schodach – odpowiedziała. – Dzięki Bogu nic mu się nie stało, bo to taki dobry i pobożny ksiądz – dodała z ulgą w głosie i przeżegnała się.

Tego dnia Jankowe wyobrażenie o księdzu, jako o osobie prawie świętej, nieco się zmieniło, bo oto okazało się, że i ksiądz może spaść ze schodów.

Bez względu na proboszczową głowę, przybycie biskupa zbliżało się milowymi krokami. Janek co wieczór powtarzał wierszyk i wbijał sobie do głowy „protokół dyplomatyczny” powitania: on mówi wierszyk, koleżanka wręcza kwiaty, a potem trzeba jeszcze ucałować biskupi pierścień – nie rękę, tylko pierścień. Ten pierścień wydawał się chłopcu najważniejszy i myślał, że gdyby przez pomyłkę go nie pocałował, to całe powitanie byłoby nieważne. No i jaki to byłby wstyd przed biskupem, rodzicami, ciotką, proboszczem z obwiązaną głową i całą parafią.

Dzień biskupiej wizyty był pogodny, ale chłodny, a biskup się spóźniał. Dlatego Janek ubrany w krótkie spodenki marzł niemiłosiernie, stojąc razem z koleżanką w bramie prowadzącej na kościelny dziedziniec. Mimo tego, ciągle pamiętał, że najważniejsze będzie ucałowanie biskupiego pierścienia.

Wreszcie nadjechało wielkie czarne auto, otwarły się drzwi i biskup stanął przed parą zmarzniętych dzieci. Janek wyrecytował wierszyk, koleżanka wręczyła kwiaty i w końcu przed nosem chłopca ukazał się tak oczekiwany pierścień. Ucałował go starannie. Potem biskup klepnął go w policzek i poszedł do kościoła. Tłum parafian runął za nim, potrącając nikomu już niepotrzebne dzieci. Tyle było tego powitania. Janek nawet nie spojrzał w biskupią twarz, a zapamiętał tylko to, że książę Kościoła był gruby i pachniał kadzidłem.

W rok po tej wizycie czekało Janka następne kościelne przeżycie – pierwsza komunia. Przedkomunijne nauki przebrnął bez trudności, tym bardziej, że ciotka na bieżąco kontrolowała jego postępy. Przy okazji wbijała mu do głowy, że to będzie wielkie wydarzenie w jego życiu i że w tym dniu musi być bardzo grzeczny. Ten obowiązek bycia grzecznym spowodował, że Janek bał się pierwszej komunii jak nigdy niczego dotąd.

Ów wielki dzień był gorący. Janek ubrany w nowiutkie ubranko, siedział wraz z innymi „komunistami” w pierwszym rzędzie ławek, starając się być grzecznym. Najchętniej nie drgnąłby wcale, ale trzymana przez niego świeca, na to nie pozwalała. Rozmiękła bowiem i ciągle się wyginała.

– Uważaj – szepnął mu do ucha, siedzący obok Zbyszek. – Kapie ci na buty.

– O rany! – przestraszył się Janek i wyprostował świecę, która za chwilę przegięła się w przeciwną stronę.

– Teraz kapie na moje – poskarżył się Zbyszek i Janek znów ją wyprostował.

Zmagania ze świecą skupiały uwagę chłopca tak dalece, że nawet klęcząc już przy balaskach, myślał tylko o niej.

W końcu msza dobiegła końca i dzieci mogły opuścić duszny kościół. W ogrodzie koło plebanii czekał na nie poczęstunek w postaci ciasta z kruszonką i kompotu z rabarbaru. Było to chyba najlepsze ciasto i kompot w Jankowym życiu, bo od poprzedniego wieczoru, zgodnie z obowiązującymi wtedy kościelnymi przepisami, nie miał nic w ustach.

Po śniadaniu i pamiątkowych zdjęciach Janek, idąc w otoczeniu rodziny do domu, usłyszał rozmowę ciotki z matką:

– Ty tam byłaś bliżej i lepiej widziałaś. Jak Janek wyglądał? Dobrze? – pytała matka.

– Dobrze i modlił się ładnie, tylko ten Zbyszek obok niego ciągle go zaczepiał – odpowiedziała ciotka. – To jest niedobry chłopak i Janek nie powinien się z nim kolegować.

W domu było sporo gości, którzy zaraz zasiedli do stołu. Janek siadł razem z nimi, ale nawet jego ulubiona pierś z kurczaka w sosie koperkowym mu nie smakowała, bo przecież musiał być grzeczny. Siedział prościutko, uważał by sos nie poplamił mu ubrania i tęsknie spoglądał przez okno na chłopaków z sąsiedztwa, grających w piłkę. Dopiero późnym popołudniem odważył się poprosić matkę o pozwolenie wyjścia na dwór.

– Możesz iść – odpowiedziała. – Tylko nie zabrudź ubrania i bądź grzeczny.

Wyskoczył jak strzała, pobiegł do grających w piłkę i nareszcie mógł się pochwalić zegarkiem, który dostał w prezencie. Do wieczora jakoś udało mu się nie pobrudzić ubrania, ani nic nie zbroić i w końcu ten wielki dzień dobiegł końca.

Po pierwszej komunii Janek mógłby już zostać ministrantem, ale bardziej interesowały go zabawy w podchody w ruinach starego kościoła, niż klęczenie godzinami przed ołtarzem w nowym. Rodzice też nie przymuszali go do służby do mszy, bo woleli, żeby się uczył i pomagał im w pracy, niż ciągle chodził do odległego o trzy kilometry kościoła.

Ministrantem nie został, ale ciotka i tak nie zrezygnowała ze swoich planów. Na okiennym parapecie swojego pokoju zbudowała miniaturowy ołtarz, przy którym chłopiec czasem bawił się w odprawianie mszy. Klepał bezmyślnie urywki mszalnych tekstów, przyklękając i „błogosławiąc” ciotkę i jej pokój. Było to czystej wody świętokradztwo, ale on wtedy tego nie wiedział, a ciotka była szczęśliwa, widząc w jego zabawie namacalny dowód powołania kapłańskiego.

Mijały lata, a Janek, mimo usilnych starań ciotki, do kapłaństwa się nie garnął. Jak każdy w jego rodzinie chodził do kościoła i na tym jego katolicyzm się kończył. Zamiast do niższego seminarium duchownego, poszedł do normalnego technikum. Uczył się dobrze, próbował też grać na trąbce i ciotka wiedziała już, że z jej planów nic nie wyjdzie.

Aż któregoś dnia jej nadzieje odżyły. Ksiądz katecheta namówił bowiem Janka, żeby w majowe południa grał z kościelnej wieży Apel Jasnogórski. Chłopak się zgodził. Na początku trochę fałszował, ale pod koniec miesiąca grał już bezbłędnie. Ciotka była w siódmym niebie i, choćby nie wiadomo co robiła, o dwunastej słuchała Jankowego grania. W maju następnego roku Janek zdawał maturę, ale znajdował też czas na południowe trąbienie z wieży.

– Niech gra, niech gra – mówiła zadowolona ciotka do swoich koleżanek z kościelnej ławy. – A nuż jeszcze dostąpi powołania od Boga i pójdzie na księdza.

Jesienią Janek dostąpił powołania… do wojska, gdzie na którymś apelu dowódca zapytał:

– Gra tu może który na trąbce albo na klarnecie?

Janek wystąpił i już za kilka dni meldował się do służby w garnizonowej orkiestrze.

– Podobno grasz na trąbce? – zapytał przyjmujący go kapelmistrz. – No to masz tu instrument i zagraj coś.

Janek zagrał gamę.

– Jaja se robisz! – ryknął oficer.

Janek spocił się ze strachu i próbował zagrać „Hey Jude” Beatlesów.

– Synku! Nie wysilaj się i zagraj, co umiesz najlepiej – powiedział oficer i Janek zagrał… Apel Jasnogórski.

– Noż kurwa! Organistę mi tu przysłali! – fuknął oficer. – Wypierdalaj na salę, a od jutra tak cię pogonię, że przez sen będziesz grał!

I tak zaczęła się dla Janka nowa służba. Chociaż przezywano go „organista” i musiał ćwiczyć więcej niż inni orkiestranci, to ją polubił. Nagrodą za tygodnie ćwiczeń gry na trąbce i musztry paradnej były dla niego publiczne występy. Gdy galowo umundurowana orkiestra maszerowała ulicami, Janek kątem oka widział uśmiechy i zalotne spojrzenia dziewczyn stojących na chodnikach. Zazdrościł wtedy tamburmajorowi wywijającemu buławą i doboszowi z wielkim bębnem, bo wiedział, że dziewczyny patrzyły przede wszystkim na nich. Miał jednak nadzieję, że niektóre z nich spoglądały też na blond trębacza maszerującego w czwartym szeregu.

Lubił również grać podczas wizyt różnych ważnych gości. Widział ich wtedy z bliska, dreptających w takt marszowej muzyki i nieudolnie starających się sprostać regułom ceremoniału wojskowego.

Krótko po powrocie Janka do cywila jego ciotka ciężko zachorowała. Siostrzeniec odwiedzał ją w szpitalu i któregoś dnia usłyszał:

– Jasiu, chciałabym, żeby na moim pogrzebie zagrała orkiestra.

– No, co ty ciociu mówisz? – odpowiedział. – Jeszcze ci daleko do śmierci. Jeszcze na moim weselu zatańczysz.

– Ja to bym wolała być na twojej prymicji, ale Pan Bóg nie dał – odpowiedziała chora ze łzami w oczach.

Niedługo potem ciotka zmarła. W dniu jej pogrzebu zjechała się cała rodzina i w tym rozgardiaszu nikt nie zauważył, że Janek poszedł do kościoła z jakimś pudełkiem pod pachą. Gdy po mszy kondukt wyruszył na cmentarz, Janek jak przed laty wszedł na kościelną wieżę i na pożegnanie zagrał ciotce Apel Jasnogórski.

Średnia ocena: 5.0  Głosów: 2

Zaloguj się, aby ocenić

Komentarze (8)

  • Krytyk 07.01.2017
    Ciekawa historia. Pięć, żeby nie było anonimowości.
  • Marian 07.01.2017
    Bardzo dziękuję za przeczytanie mojego tekstu i za dobrą ocenę.
  • Freya 07.01.2017
    Chciałoby się powiedzieć - "samo życie". Bardzo trafnie oddałeś "sielski" klimat, którego podstawową urodą jest jego własna celebracja (tzw. hierarchia społeczna, elyty i teges). Temat rzeka; pierścienie, baldachimy i status księcia kościelnego, jest wszystkim, czym potrafi epatować ta instytucja, bo dalej... to już sami się w tym gubią. A ludziska w swojej nadziei na lepsze życie, potrafią zaakceptować nawet cuda na kiju. Z historią Janka, może się utożsamiać bardzo wiele osób. Pozdro ;)
  • Marian 07.01.2017
    Bardzo dziękuję za przeczytanie mojego opowiadanka. Było mi miło przeczytać Twoją analizę mojego tekstu. Bardzo za nią dziękuję.
  • James Braddock 07.01.2017
    Cóż, moim zdaniem generalizujesz. Prawda, w kościele jest wiele wypaczeń ale są tam też również ludzie naprawdę z powołania. Takie moje zdanie.
  • James Braddock 07.01.2017
    Jak już ktoś napisał super oddałeś klimat wsi oraz czasów , gdyż łatwo wywnioskować że akcja osadzona jest w PRL-u. Naprawdę historia mi się spodobała, szczególnie elementy ironii czy żartu. Z tym apelem jasnogorskim w wojsku nieźle się uśmiałem :) Będę Ciebie śledzić gdyż warto, wiele mogę się nauczyć od Ciebie ;)
  • Marian 07.01.2017
    Bardzo dziękuję za przeczytanie tego tekstu. Cieszę się, że Ci się podoba. No, nauczycielem to ja raczej nie jestem, ale zapraszam do poczytania moich opowiadanek. Na tym portalu jest ich jeszcze sporo.
  • James Braddock 07.01.2017
    Marian Samo śledzenie lepszych od siebie jest dobrym sposobem na naukę :)

Napisz komentarz

Zaloguj się, aby mieć możliwość komentowania